Otaczający nas świat doprawdy zwariował, a tezy mówiące o
jego końcu w obecnym kształcie nie są już wyłącznie domeną szarlatanów i ludzi
niespełna rozumu.
W świecie muzyki improwizowanej także dzieje się dość sporo.
Muzycy na kwarantannach, podani lockdownowi,
nie ustają w kreatywnych działaniach, tudzież metodach pozyskiwania środków na
przeżycie.
Dziś przed nami płyta niezwykła! Spotkanie trzech gitarowych
weteranów bardzo szeroko rozumianej muzyki improwizowanej i młodego (wciąż!) kontrabasisty,
nie dość, że zdaje się być artystycznie fascynujące, to jeszcze jego dźwiękowy
efekt został nam upubliczniony (co prawdy tylko w formie plików), dokładnie w …
13 dni od daty rejestracji nagrania. Tak, świat definitywnie zwariował!
John Russell, Henry Kaiser i Ray Russell na gitarach akustycznych
i elektrycznych (przy czym ten pierwszy częściej korzysta z akustycznej,
pozostali dokładnie odwrotnie!) oraz Olie Brice na kontrabasie. Nagranie z
londyńskiego Westpoint Studios, z 11
marca br., osiem swobodnych improwizacji - pierwsza w kwartecie, sześć w trio,
ostatnia zaś w duecie – łącznie 57 i pół minuty. Wydawcą są połączone siły
dwóch labeli - Fractal Music oraz Balance Point Acoustics. Premiera nagrania
miała miejsce 24 marca br. Każda z improwizacji ma tytuł zaczerpnięty od imienia
i nazwiska jednego z Książąt Bedford (średniej wielkości miasto w Wielkiej
Brytanii), na przestrzeni okresu od XIV do XX wieku. Jak się okazuje, prawie
każdy z nich nazywał się … Russell!
Jako się rzekło, zaczynamy w kwartecie! Szarpnięcia za
struny, plamy elektrycznych dźwięków, gitarowe grepsy, masywny kontrabas. Lewa gitara
bez prądu (John), dwie pozostałe naładowane ładunkami elektrycznymi. Każdy z
instrumentów brzmi inaczej, barwiąc narrację dodatkową urodą. Kontrabas trzyma
szkielet opowieści (ma swoje efektowne pięć sekund!), gitary harcują, od
surowego mięsa strun po post-psychodeliczne igraszki. Mocne otwarcie płyty!
Druga improwizacja, już w trio (odpoczywa Ray), budowana jest przez dwie gitary
akustyczne i kontrabas, początkowo traktowany techniką pizzicato, potem zmysłowym arco.
Brice czyni same cudy, gitarzyści trochę się ścigają, ale szybko osiągają dramaturgiczny
konsensus. Finał pełen niuansów, ale i efektownych … grzmotów.
W trzeciej części odpoczywa Henry. Na lewej flance efektowna
akustyka, na prawej psychodelizująca gitara podłączona pod skromny prąd. Dudniący
bas i gitary w repetycji. John bystrze improwizuje, Ray plami dywan
niebanalnymi dźwiękami – obaj muzycy w swobodnej narracji poszukują się wzajemnie
odrobinę po omacku, ale dramaturgiczna nieśpieszność całości zwiększa szanse na
powodzenie przedsięwzięcia. W kolejnej opowieści odpoczywa znów Ray. Najdłuższa,
trwająca niemal kwadrans narracja skrzy się prądem i wyładowaniami
atmosferycznymi. Bukiet zwinnych preparacji, nietypowych, gitarowych brzmień.
Wszystkie instrumenty zdają się przypominać post-nuklearne mutacje kontrabasu!
John wchodzi na poziom psychodelii, jakiej być może jeszcze nigdy u niego nie
słyszeliśmy! Henry dla kontrastu odmienia gitarowe fussion przez wszystkie przypadki. Rockowa rebelia na tle
hałaśliwego, traktowanego smyczkiem kontrabasu. What a game! Moc gitarowego zgiełku i niemal barokowej zadumy dużego
strunowca. Po dziesiątej minucie
burza sprzężeń i … ambientu. Gitary dyskutują namiętnie, ale smyczek zwinnym dronem
gasi zdecydowanie najpiękniejszy fragmenty płyty!
Piąta improwizacja (Henry odpoczywa), to łagodne slow motion dwóch gitar, jednej akustycznej,
drugiej … też jakby akustycznej. Kontrabas próbuje mącić spokój kolegów, ci
zaś, łobuziaki, nabierają bluesowego kolorytu, a Ray nawet teksańskiego! W
szóstej części, być może w nagrodę, Ray odpoczywa, a pozostali muzycy proponują
nam w pełni akustyczną opowieść. Flow
zdaje się być bardziej abstrakcyjny niż do tej pory – piękno wyjątkowo surowych
strun, skromne pizzicato. Dopiero na
koniec tej części muzycy dokładają nieco ognia do swojej wypowiedzi, bawią się
w efektowne przeciąganie liny. Siódma opowieść i zgodnie z prawej serii, to
Henry odpoczywa. Minimalistyczny, akustyczny flow, do którego dopiero na pewnym czasie dołącza gitara
elektryczna Raya, ale daleko jej do rockowej ekspresji. Napięcie
post-psycho-ambient buduje także półdron kontrabasu. Krótki, ale bystry epizod!
Czas na finałową improwizację. Tylko dwie gitary – Johna i
Henry'ego – ale za to z dużą dawką prądu! Na wejściu proponują nam brudną
balladę dla szczęśliwych straceńców. Prąd skrzy się na gryfach, fonie poddawane
są modulacjom. John nabiera bluesowego posmaku, Henry tańczy niczym upalona
baletnica. Po paru chwilach muzycy, całkiem zgodnie, czynią odważny krok w
kierunku hałasu. Garść psychodelii, post-rockowe ornamenty, odrobina smutku
pomiędzy strunami, ale wszystko zatopione w gęstej strukturze narracji.
Finałowe wybrzmiewanie półambientowymi plamami pięknie podsumowuje ten
wyjątkowo intrygujący guitar summit!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz