Czasy pandemicznego lockdownu
zdaje się, że wyniosły solową, jakże samotną, swobodną improwizację do rangi
najważniejszego wydarzenia artystycznego świata zamkniętego w czterech domowych
ścianach. Nagrania rodzą się jak grzyby po deszczu, muzycy z dnia na dzień
stają się swoimi największymi wydawcami, a recenzenci ledwie nadążają z odsłuchem
nowych nagrań. Podtytuł tych łamów Improwizowany
przewodnik w czasach nadprodukcji dźwięków prawdopodobnie nigdy nie był tak
bardzo aktualny.
Szczęśliwie ilość w wielu wypadkach idzie w parze z
jakością. Baa, czasami rzeczywistość new
normal wręcz pcha muzyków ku większym eksperymentom, ku przekraczaniu
granic stylistycznych i estetycznych, ku poszukiwaniu naprawdę nowych dźwięków.
Wielu improwizatorom doprawdy wychodzi to całkiem nieźle. Oczywiście są i tacy,
którzy produkują przy tej okazji artystyczne gnioty, ale na nich opuszczamy zasłonę
milczenia (lista słabych pandemicznych solówek do wiadomości redakcji).
Dziś skupimy się oczywiście tylko na dobrych przykładach,
wszak w dobie frontalnej nadprodukcji muzyki absolutnie szkoda naszego czasu na
marnotrawienie go na słabe nagrania. Sięgamy po sześć solowych płyt, z których
aż trzy powstały już w czasach lockdownu
(marzec i kwiecień), także w domowych pieleszach. Bezwzględnie każda warta jest
naszej uwagi! Przy okazji – zupełnie niespodziewanie - w ramach tej zbiorówki
czekają nas … małe mistrzostwa Portugalii na trąbkę solo! Zaczynamy jednak po
holendersku i na gitarze, a po wspominanych mistrzostwach, zapraszamy jeszcze
na dwa ujawnienia strunowe, z Niemiec i Austrii.
Josué
Amador Composition 1960 #7 (self-released, CD 2020)
Dobra zbiorówka recenzji nie może nie zacząć się od
prawdziwego trzęsienia ziemi! Josué Amador na gitarze akustycznej, wyposażonej
w stalowe struny (steel strings), wykonuje
wariację na temat Composition 1960 #7
autorstwa ojca kreatywnego minimalizmu La Monte Younga. Nagranie z kwietnia
tego roku, bynajmniej nie domowe, ale studyjne (Rotterdam), i co najważniejsze
– dokonane z użyciem tzw. mikrofonów binauralnych*). Czterdzieści minut z
sekundami dronowej epopei, która być może zryje
wam berety w sposób definitywnie trwały! Przykład muzyki, której absolutnie nie da się
opisać martwymi słowami, trzeba jej po prostu posłuchać (koniecznie w
słuchawkach!). Ale spróbujmy słowami…
Od pierwszej nanosekundy nagrania natrafiamy na dron
gorącego powietrza, płynącego wprost z pulsującego, ale przecież
nieistniejącego amplifikatora, który zaciął się i spalił już wszelkie przewody.
Dym i swąd będzie nam towarzyszył do końca tej niesamowitej podróży. Wokół coś
brzęczy, rytmicznie szeleści, zdaje się, że zło
idzie do nas szeroką ławą! Technika
rejestracji sprawia, iż jesteśmy w samym środku drona i nie ma dla nas
jakiejkolwiek drogi ucieczki. Harsh-post-electronic-ambient!
– recenzent bazgrze na marginesie strony swojego kajetu, ale zaraz potem
ponownie sięga do zapisów credits – a
jednak tylko steel-string acoustic guitar…
Słyszymy niemal trzy pasma fonii. Główny dron stoi na środku
i nikogo nie przepuszcza. Mnóstwo rzeczy dzieje się na flankach – pulsary mocy
tańczą z lewej do prawej i z powrotem, dużo zamieszania wprowadza echo i
metaliczny rezonans. Wszystko poza wątkiem głównym drży, brzęczy, umiera ze
strachu, jakby nad głową zawisł nam atomowy śmigłowiec. Monotonia nagrania jest
pozorna, wszystkie bowiem elementy narracji żyją tu własnym, wewnętrznym
życiem. Wątki poboczne rodzą się i umierają. W dwudziestej minucie doświadczamy
czegoś na kształt delikatnego stoppingu
– na prawej flance ktoś bije w post-elektroniczny dzwon, na lewej coś intensywnie
chrobocze. Symfonia tajemnicy rozkwita! Z czasem flow zdaje się pęcznieć, nabierać prawdziwie niszczycielskich mocy.
Ciśnienie rośnie! Pulsary rodzą się jeden po drugim i tańczą na całej
szerokości naszej słyszalności – post-akustyczna polifonia w metafizycznym
tańcu! Proces wybrzmiewania tego wulkanu emocji zaczyna się mniej więcej na cztery
minuty przed końcem. Ostatnia minuta, to niemal zupełna cisza lub to, co
zwykliśmy dotąd za ciszę uważać.
Susana
Santos Silva The Same Is Always Different
(bandcamp, DL 2020)
Muzycznego trzęsienia ziemi ciąg dalszy! Przenosimy się do
Porto i living roomu pewnego mieszkania,
w którym czeka na nas trębaczka Susana Santos Silva. Kwiecień i maj this year, pięć ekstremistycznych prób
preparowania dźwięku najprostszego instrumentu blaszanego. Wyłącznie udanych! Godzina
dronowych emocji, a jakże! No i Susana, w formule tak radykalnej wypowiedzi
artystycznej, jakiej jeszcze nie znacie.
Na dobry początek dwudziestominutowa pasja cierpiącej, skrzeczącej
z bólu trąbki. Dron świszczącego powietrza, mały silnik wysokoprężny tuż przed
wizytą u mechanika. Posmak post-elektroniki, swąd upalonej sierści rysia.
Kreatywny minimalizm, który budzi emocje równe naszemu podziwowi dla wytrzymałości
płuc artystki (domniemujemy, iż gramy 100%
live!). Oddech okrężny, oddech nieśmiertelny. Pod koniec dźwięk, który
przypomina zepsuty odbiornik radiowy. Całość gaśnie stylowo i z pełnym
rynsztunkiem dramaturgii. Druga opowieść równie udanie… koi nasze zszargane
nerwy – multifonia trąbek, jakbyśmy słyszeli przynajmniej trzy pasma. Cisza,
spokój, urocze, acz monotonne wyczekiwanie na tak zwany ciąg dalszy. Szemrzące
stado owadów znajduje punkt docelowy swojej podróży w rezonującej ciszy, tuż przed
upływem ósmej minuty nagrania.
Trzecią historię budują ciężko pracujące wentyle trąbki.
Świst wilgotnego powietrza, które ma problemy, by przedostać się poza
jurysdykcję instrumentu. Bogactwo dronowej akustyki trąbki godne uwiecznienia
nie tylko tymi słowami - od dźwięków lejącej się wody, po przesypujący się piasek
pustyni. Oddech natury aż po najdrobniejszą strużkę fonii. Akcenty percussion i mechanicznej preparacji. Im
dalej na tej płycie, tym lepiej, aż pióro recenzenta samo tańczy w dłoni – od
spokojnego zefirka po prawdziwe wichry wojny. Brawo! Czwarta część, to znów kontrast.
Susana proponuje estetykę ambientu – śpiew zakleszczony w obrębie blaszanego
instrumentu, posmarowanego post-elektronicznym balsamem, rodzący się w samym
gardle artystki. Wielowątkowa, nieco mosiężna, pozłacana gramatura dźwięku. Opowieść,
która choć błyszczy w mroku, z czasem nabiera czerni, tajemniczości, by na finał
rozpłynąć się aż po horyzont piekielnego nieba. Ostatni antrakt tej niezwykłej
podróży – harsh & acoustic trumpet
drone! Powietrze próbuje ucieczki po uszkodzonych wentylach. Boleść i
drżenie tkwi u nasady ustnika, aż rodzi się w nim śpiew. Rodzaj trenu żałobnego
nad losem dewastowanej rzeczywistości. Opowieść urywa się nagle, jakby ktoś
wyłączył prąd całemu światu.
João
Almeida Solo Sessions *|||| (self-released,
CD 2020)
Z Porto przenosimy się do Lizbony, a na osi czasu cofamy do
tegorocznego marca. Domowe pielesze zamieniamy na samotne ściany studia
nagraniowego (Bairro das Colónias), gdzie na trąbce zagra dla nas (…wydobywał
będzie przecudne, preparowane dźwięki!) João Almeida. Zdecydowanie najmłodszy z
grona prezentowanych dziś portugalskich trębaczy proponuje nam osiem
improwizacji, które potrwają łącznie 40 minut i 8 sekund.
Płyta, o wszystko mówiącym tytule Sesje Solowe, uzupełnionym wszakże o tajemnicze cztery kreski,
zaczyna się od form krótszych, bystrych wprawek warsztatowych, bardzo ciekawie skonstruowanych
dramaturgicznie, by w drugiej części zaproponować nieco dłuższe wypowiedzi
artystyczne trębacza, z których przynajmniej dwie mogłyby być o kilka sekund
krótsze.
Startujemy od akcentów percussion,
powstałych poprzez dynamiczny kontakt ust i ustnika, z matowym pół echem i
szorstkim posmakiem wyłącznie dobrych preparacji. Wentyle trąbki świszczą,
wydają grzmoty, burczą, prychają, rozdają całusy, czasami nawet z języczkiem.
Drobny popis artykulacyjny w pełni uzasadniony! Druga, jeszcze krótsza opowieść
przypomina śpiew przez łzy. Wszystko wydaje się tu wibrować, czujemy zapach Milesa
Davisa po dobrym kwasie. Trzecia,
która przypomina trupie wyziewy, pełne mroku i chaosu, to garść wyjątkowo pięknych
preparacji – prawdziwa magia hydrauliki blaszanych wentyli. Czwarta stawia na
mikro frazy, cmokanie i szum wyjątkowo dźwięcznego powietrza.
W piątej części wyczuwamy zwiększoną wilgotność otoczenia.
Trąbka przypomina małą maszynę ssąco-tłoczącą. W opowieści muzyka pojawiają się
akcenty dynamiczne, nawet coś na kształt rytmu. Oddech jest szybki, dźwięki rżą
niczym klacze tuż przed wieczornym kryciem. Suspens
narracji czai się w zakamarkach repetycji. Szósta opowieść, to pierwsza z
wcześniej wspominanych, nieco dłuższych form. Zaczynają ją drobne przyśpiewki
ludowe - flow pulsuje, szuka rytmu i
dynamiki. Muzyk tłoczy powietrze, stawia stemple, raz szybciej, raz wolniej,
ale całość nie znajduje do końca punktu zaczepienia. Siódma część powraca do
preparacji, jako najważniejszego narzędzia kreacji artystycznej – powietrze
świszcze, jakby ktoś dezynfekował wentyle. Oddech szczura, chrobot chrząszcza i
efektowne akcenty perkusyjne. Płytę wieńczy kolejna dłuższa ekspozycja. Rodzi
się głęboko w tubie, a sam poród zdaje się być cesarskim cięciem. Moc ciekawych
i niebezpiecznych dźwięków, ptasie zawodzenie i kocie repetycje. Krótka dłużyzna,
ale już po 5 minutach poziom kreacji rośnie – Almeida szuka finałowej zadumy,
prycha i podskakuje na rozgrzanych wentylach. Piękne zakończenie!
Luís Vicente Maré (Cipsela,
CD 2020)
Kontynuujemy wątek portugalskiej trąbki. Czas na ulubieńca
redakcji - Luisa Vicente! Tym razem pandemiczny jest jedynie moment wydania
płyty. Słyszymy bowiem na niej koncert zarejestrowany niemal trzy lata temu w
Coimbrze (okoliczność opisana następującymi słowami: Convento de Santa Clara a Nova, Anozero - Bienal de Arte Contemporânea).
Składa się z trzech części, które trwają niespełna 39 minut.
Koncert rozpoczyna matowy płacz trąbki, która zdaje się mieć
nieco przytłumione brzmienie. Muzyk bez wątpienia znajduje się w dość dużym
pomieszczeniu, jakkolwiek tembr jego blaszaka
wskazuje na coś przeciwnego. Artysta pełen jest skupienia, prawdziwie
portugalskiej powolności i dyktatu niegonienia za czymkolwiek. Opowieść charakteryzuje
się niemal metafizyczną melodyką, która początkowo ukryta za parawanem
narracji, szybko znajduje swoje ujście, nie bez udziału bardziej dynamicznych
fraz i zwinnych pętli dramaturgicznych. Koncert dość szybko wchodzi w swoją
drugą fazę. Tym razem Luis brudzi brzmienie instrumentu, bardziej koncertuje
się na budowaniu długich pasaży, a melodykę pozostawia na dalszą część
nagrania. Rysuje smugi cienia, toczy drobne strużki fonii, dyskutuje z
pogłosem, zgłasza zdania odrębne. Najpierw wkracza w bardziej dynamiczną fazę,
potem gaśnie i powraca do śpiewności początkowej fazy koncertu, a jego historia
nabiera smutku, gorzkiego posmaku saudade.
Główna część koncertu znów rodzi się w melodii, równie
matowej, jak przepełnionej pogłosem, jakby w dialogu z dźwiękiem, który odbija
się od gramatury dużej przestrzeni sali koncertowej. Muzyk krok po kroku pnie
się ku górze, a na jej szczycie znajduje odrobinę ciszy. Zaczyna na nią
warczeć, pokrzykiwać, przekomarzać się. Szuka dramaturgicznej zaczepki, punktu,
od którego mógłby zacząć na nowo swoją opowieść. Jest szybka sygnałówka i dłuższe pasaże z garścią
wciąż powracającej melodyki. W połowie ponad 23-minutowej partycji muzyk
decyduje się na pierwsze tego dnia preparowanie dźwięku. Pomysł wydaje się
strzałem w dziesiątkę! Narracja nabiera mocy, improwizacja nadyma się, a flow skacze i podryguje, generując coraz
ciekawsze dźwięki. Muzyk brnie wysokim wzgórzem, czasami jednak zagląda do
krypty i gryzie czerstwą ziemię. Na koniec śpiewa drobne melodyjki, trochę
niechcący głosząc ostateczny tryumf meta melodyki.
Ostatnie dźwięki oddychają zdrowym oceanicznym blaskiem.
Meinrad Kneer Vocabularies
(Evil Rabbit Records, CD 2020)
Kontrabas solo! Berlin, listopad ubiegłego roku. Trzynaście
improwizacji (zwanych pokrętnie kompozycjami), 47 i pół minuty żywej,
pełnokrwistej narracji, zarejestrowanej bez jakiegokolwiek wspomagania, wydanej
bez post-produkcyjnych ulepszeń. Przed nami Meinrad Kneer i jego ognisty strunowiec!
Masywny, mechanistyczny smyczek na gryfie olbrzymiego
kontrabasu produkuje nam piękny barok!
Choć drapieżny i bezkompromisowy, to jednocześnie lekki i nad wyraz zmysłowy. Otwarcie
płyty w klimatach terrific chamber
dużo obiecuje! Druga odsłona stawia na pizzicato,
post-jazzowe, precyzyjnie skonstruowane, kolejna gruntuje ów pomysł, choć
bardziej stawia na minimalizm i … techniczne fajerwerki, przy okazji stawiając
pierwszy stempel dobrej preparacji. W czwartej części powracamy do smyczka,
który lśni barokiem i błotem pod stopami. Ekspresyjny śpiew od dołu do samej
góry i z powrotem! Free chamber as well!
W piątej – perkusyjne pizzicato, z
pałeczkami pomiędzy strunami, szumem wiatru i szmerem niepokoju – one man orchestra! W szóstej schodzimy
do krypty – smyczek nuci tren żałobny, rodzaj kołysanki dla spragnionych
wiecznego mroku. Kolejny epizod, to kilka delikatnych szarpnięć za struny, zaś następny
– zwinny taniec placów po strunach. Wszystko bardzo efektowne, czynione w
tempie, z kocią zwinnością.
W dziewiątej opowieści powraca smyczek. Jęczy na gryfie,
prosi o łyk wody. Mechanika pięknej akustyki, podróż wysokim wzgórzem, ale bez
nadmiernej ckliwości. Kind of chamber
after death! Smyczek niczym piękna baletnica zdaje się drwić z szatańskich
zalotów – od ciszy po hałaśliwy jazgot! Dziesiątka, to dla odmiany antrakt bez
smyka, z jazzem pomiędzy strunami, nie bez perkusyjnych plamień. Jedenastka kontynuuje
technikę gry, buduje wszakże dramaturgiczny suspens. Raz wolniej, raz szybciej
tańczy nie bez swingowej zwiewności. Dwa ostatnie epizody, to już bezwzględne
panowanie smyczka! Najpierw garść swobodnego i siarczystego baroku. Mamy wrażenie,
że włosie smyczka ciągnie się aż po nieboskłon. Moc wrażeń i emocji – pełne
spektrum dźwiękowe akustycznego strunowca.
Finał zdaje się stać w miejscu i powoli topić w bagiennym mule. Pełen lamentu, czerstwy
strumień dźwiękowych wspaniałości. Deep
& down harsh! Artysta buduje ołowiany dron i schodzi z nim ze sceny
wprost do głębokiej piwnicy. Na ostatniej prostej wydaje jeszcze ze swego
instrumentu kilka wysokich, ale zadziornych okrzyków. Odnajduje ciszę z
wypiekami na twarzy. Brawo!
Mia Zabelka Myasmo (Setola Di Maiale, CD 2020)
Czas na ostatni epizod naszych pandemicznych solówek. Mia
Zabelka na skrzypcach, z wykorzystaniem własnego głosu, w koncertowych
ujawnieniach z lat 2018-19 – kolejno z Londynu, francuskiego Le Havre, Wiednia i
norweskiego Tønsberg. Cztery swobodnie skomponowane
improwizacje, łącznie 52 i pół minuty.
Zaczynamy w skąpych przestrzeniach londyńskiego Iklectik. Dźwięk
wydaje się być zbierany jednym mikrofonem, brzmienie skrzypiec jest brudne,
stłamszone, zatem niebywale intrygujące, mimo incydentalnie pojawiających się
niemal basowych przesterów. Mia śle ostre, wysoko podwieszone frazy, czyniąc
wszystko z minimalistycznym sznytem i odrobiną kameralnej zadumy. Wirtuozeria wykonania
w punkowych okolicznościach brzmieniowych! Skrzypcom dość szybko towarzyszyć zaczyna
głos artystki – improwizowany pół scat,
szepty i kocie piski. W momentach, gdy osią dramaturgiczną staje się ów głos, strunowiec pięknie podkreśla wagę chwili
akcentami post-perkusjonalnymi. Płyną do nas dźwięki pełne emocji, rzadko
skoncentrowane na melodyce, pozbawione słodyczy, raczej bliższe agresji. Brzmienie
całości sprawia, iż narracja momentami ociera się o akustyczny noise. Drugi koncert wprowadza więcej
post-kameralnej powolności, samo brzmienie instrumentu zdaje się być czystsze i
bardziej przestrzenne, choć nadal surowe. Faza wokalno-instrumentalna zaczyna
się już w połowie czwartej minuty – zgrzyty na gryfie, pisk strun i wokalne
całowanki, bliskie estetyki Billiany Voutchkovej. Czynione na dużej dynamice są
doprawdy imponujące! Gdy Mia wchodzi w stan śpiewu, skrzypce kontrapunktują
niemal z rockową ekspresją. Po 10 minucie możemy już mówić o małym hołdzie,
składanym estetyce punk’s not dead!
Lądujemy w rodzinnym dla artystki Wiedniu. Na początku akcenty
kreatywnego minimalizmu, wszakże nie bez ognia na gryfie i zadziornych fraz.
Bogaty arsenał technik artykulacyjnych i improwizatorskiej wyobraźni. Przy
okazji odnotowujemy najlepszą, jak dotąd jakość brzmienia skrzypiec. Faza
gadulstwa przypomina salonowe pląsy i dworskie igraszki. Aura chamber wzmaga siłę śpiewu, który przypomina
żałobny tren. Akcja zdaje się tu gonić akcję – szczególnie udana jest faza finałowa,
stawiająca na bystre preparacje jakże czysto brzmiących w Wiedniu skrzypiec. Ostatni,
norweski koncert - powraca brudny tembr strunowca.
Trochę minimalizmu i na poły wokalnego zawodzenia. W tej fazie dużo zabawy –
syczenie, miałczenie, charczenie i pokrzykiwanie. Tuż po niej – schemat
dramaturgiczny zostaje zachowany – moment dłuższych, śpiewanych fraz. Bystre post-chamber do kielicha z czymś dobrze zmrożonym!
W drugiej części utworu sporo nowych elementów – akcenty para taneczne, szorowanie strun w niemal industrialnej estetyce, a
także faza minimalistyczna, poszukująca utraconej melodyki, poniekąd także brudnego
brzmienia. Na samo zakończenie galopada myśli i dźwięków, nawet dość hałaśliwa,
która kończy zbiór koncertowych epizodów na zadziorne skrzypce i zalotny głos
damski.
*) Wikipedia: Nagrywanie
binauralne – technika nagrywania dźwięku za pomocą dwóch mikrofonów,
umożliwiająca słuchaczowi precyzyjną lokalizację w przestrzeni zarejestrowanych
sygnałów akustycznych i tym samym stwarzająca dźwiękową iluzję przebywania w
miejscu, w którym dokonywano nagrania. Bywa mylona ze stereofonią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz