Nasza obecna new
normal reality redefiniuje codzienność, niweczy sens wszelkich planów,
niczego jednak nie redukuje w podkaście
muzyki improwizowanej – dźwięków wciąż przybywa, a recenzenci nie nadążają z
dostarczeniem nowych wskazówek jakościowych tym, którzy chcą ów wrzący tygiel
emocji w jakikolwiek sposób ogarnąć.
Nie pozostaje nam zatem nic innego, jak niezwłocznie
przystąpić do lipcowej zbiorówki recenzji płyt świeżych i najświeższych, które
przewaliły się po odtwarzaczach redakcji, niektóre nawet z siłą wodospadu! Dziś
bez stylistycznej myśli przewodniej, z gwarancją wszakże dużych emocji.
Zaczniemy bardzo głośno, dobitnie, acz z niskim udziałem akcji improwizowanych,
zakończymy zaś w błogim cieple open jazzu,
który skutecznie releguje wszelkie ambiwalencje.
Piorunujące otwarcie zapewni nam nasz ulubiony duet z
Holandii, potem przez dłuższy moment pozostaniemy na Półwyspie Iberyjskim,
zrobimy krótki skok do Norwegii, by naszą podróż skończyć kilkoma bystrymi
nagraniami ze Zjednoczonego Królestwa. A zatem – muzycy do instrumentów, pismaki
do piór, a potencjalni nabywcy dźwięków – na zakupy!
Dead
Neanderthals Blood Rite (Utech
Records, Kaseta/DL 2020)
Na estetyczne i foniczne oczyszczenie receptorów słuchu
zapraszają nas Otto Kokke na syntezatorze i René Aquarius na perkusji oraz
wokalu. Tym razem nasi ulubieni dźwiękowi terroryści i konceptualiści
zapraszają na 27-minutową podróż w jednym akcie, powstałą jak zawsze w
okolicznościach holenderskiego White
Noise Studio.
Rytmiczne uderzenia w masywny zestaw perkusyjny i
gigantyczny jęzor syntezatora, który brzmi swym najniższym z możliwych pasm
fonii. Zdaje się, że stoimy u bram piekła, a potem robimy ogromny krok do
przodu! Syntezator charczy, buduje dron z mułu, gliny i grobowych wnętrzności,
perkusja pracuje zaś równo w repetytywnych konwulsjach. Dramaturgię chwili
multiplikuje głos drummera (krzyk? pre-growl?). Doom & harsh in Apocalipse now! – wszystko żyje tu życiem
prawdziwie pośmiertnym. Raz na kilka minut narracja skrzy się jakimś
tajemniczym nowym elementem, ale po kilku meta
pętlach wszystko wydaje się wracać do karkołomnej normy tego dźwiękowego
spektaklu. W dziesiątej minucie na moment milknie perkusja, a dron syntetyki
staje w miejscu i skowycze o kilka oktaw wyżej, ale też pyta o kierunek dalszej
drogi. Ta pierwsza potrzebuje aż trzech minut, by na powrót wybić się ponad
zgiełk syntezatora. Wraz z jej kardynalnym rytmem powraca też metafizyczny
krzyk wprost z gardła drummera.
Po dwudziestej minucie tętno serca perkusji nabiera jeszcze
bardziej czerstwej rytmiki. Dron syntetyki zaczyna sprawiać wrażenie, jakby
miał ostatecznie zastygnąć. Analogowa zgrzebność chwili buduje nowy wymiar
dramaturgiczny tej szalonej opowieści. Jak kruszący się beton, jak eksplozja
elektrowni atomowej, która dokonuje się na zwolnionych obrotach. Muzyka nabiera
charakteru definitywnie ostatecznego. Rządzi nami, niczym starotestamentowy
bóg, który oferuje jedynie karę. Ta historia dokonuje swojego żywota mniej
więcej na pięć kwadransów sekund przed napływem ostatecznej ciszy. Perkusja milknie,
syntezator kona, wreszcie głucha syntetyka przybiera barwy bolesnej ciszy. Oto
po raz kolejny Dead Neanderthals postawili nas pod ścianą i całkowicie
zredefiniowali nasz ogląd rzeczywistości. Wydają się być wciąż groźniejsi niż
osławiony Covid-19.
Humanization 4tet Believe,
believe (Clean Feed, CD 2020)
Trzymamy poziom emocji, choć zdecydowanie zmieniamy
stylistykę. Rasowy free jazz, oparty o skomponowany materiał, proponuje nam
portugalsko-amerykański Humanization 4tet, który istnieje już kilkanaście lat i
właśnie dostarcza nam swoją czwartą płytę. Moc sprawcza przedsięwzięcia, to Luís
Lopes – gitara elektryczna, któremu partnerują: Rodrigo Amado – saksofon
tenorowy, Aaron Gonzalez – kontrabas oraz Stefan Gonzalez – perkusja. Nagranie
z lata 2018 roku, poczynione w okolicznościach studyjnych Nowego Orleanu. Sześć
kompozycji, 35 minut i 10 sekund.
Płytę zaczyna kompozycja obca, który wybudzi ze letargu
nawet umarłego. Dynamiczny, melodyjny temat i niemal funkowy groove. Opowieść inicjuje śpiewny saksofon,
mocna, akustyczna sekcja stawia zasieki, a gitara z prądem pcha wszystkich w
eksplozywne tango. Temat powraca raz za razem, ale solą tego momentu, jak i
wielu w trakcie całej płyty, są improwizacje saksofonisty i gitarzysty.
Ponieważ jednak prawie wszystko dzieje się tu na dużej dynamice, nie ma czasu
na antrakty solowe. Improwizacje toczą się symultanicznie, a momenty, gdy
którykolwiek z artystów milknie należą do rzadkości. Owa programowa
kolektywność, to jeden z elementów, który konstytuuje jakość tej muzyki.
Drugi utwór pachnie post-rockiem. Sam temat podany jest
bardzo swobodnie, skory na wszelkie interpretacje. Muzyka bucha ogniem, choć
wieńczy ją post-bluesowe spowolnienie. Trzecia kompozycja zaczyna się wręcz
dancingowo, ale szybko wpada w wir ekspresyjnych podmuchów tenoru, wspartych
żelazną sekcją rytmu. Kluczem do tej części jest fantastyczna ekspozycja
Lopesa, który razi psycho-rockowymi emocjami. Czwarty i piąty utwór otwierają
amerykańscy bracia (synowie Denisa!). Najpierw koncentrujemy się na spokojnym,
niemal balladowym saksofonie, który dość szybko łapie post-aylerowskiego
bakcyla mistycyzmu, a w piątej części natrafiamy na dynamiczną i rytmiczną
pracę sekcji, funkująca gitarę i tenże saksofon, który zdolny jest skruszyć
każdy mur. Znów świetny moment Lopesa, który snuje abstrakcyjną, nieco
separatywną opowieść, którą świetnie kontrapunktuje tenorzysta. Każdy z wątków
ma tu swoją wartość, a dyspozycja dnia każdego z muzyków gwarantuje nam
mistrzowskie wykonanie. Ostatni utwór zdaje się, że konsumuje wszelkie walory Believe, believe. Pokaz warsztatu,
wyobraźni, no i przede wszystkim świetnej kooperacji wewnątrz kwartetu. Ogniste
pętle narracji, bystre interakcje i na ostatniej prostej jurny, free jazzowy
galop.
Jorge Nuno/ Lärmschutz
Faux Amis vol. 15 (Faux Amis, Kaseta/DL 2020)
Wątek portugalski kontynuujemy w okolicznościach na póły
holenderskich. Tamtejszy label Faux Amis dostarcza nam dość regularnie
splitowych kaset, na których łączy nagrania własnej formacji Lärmschutz z
dokonaniami zaproszonego gościa (gości). Tym razem w tej roli gitarzysta z
Lizbony Jorge Nuno, którego znamy z ekspresyjnych, psychodelicznych
improwizacji zakrapianych rockową estetyką. Tu proponuje on nam improwizacje na
gitarę akustyczną, powstałe w domowych, jakże pandemicznych okolicznościach
minionej wiosny. Na drugiej stronie kasety rzeczony Lärmschutz, tym razem w
akustycznym, równie swobodnie improwizującym duecie - Rutger van Driel na
puzonie oraz Stef Brans gitarze lub mandolinie.
Obie strony kasety trwają po 29 minut i kilkadziesiąt sekund.
Portugalczyk stawia na rozwiązania minimalistyczne – drobne
preparacje smyczkiem po strunach, kilka zjawisk mechaniki użytkowej, smukłe
flażolety i chytre półakordy, zabawy w echo i rezonans, ale także garść
zwykłych fraz czynionych kostką lub palcami. Improwizacje są dobrze
skonstruowane, przemyślane, nie bez prób budowania tzw. narracji właściwej. Tak
dzieje się choćby w trakcie trzeciej części, która ma posmak psycho-rockowej
ballady. W kolejnej muzyk proponuje samoodychające, suche frazy, które
przypominają porannego bluesa odartego z przyjemności wieczornego pijaństwa, po
czym nabierają cech post-rockowej piosenki bez tekstu. Na koniec muzyk powraca
do preparowania dźwięku i gry z rezonującymi strunami. Natrafiamy także na
kilka ciekawych niuansów brzmieniowych, powstałych już za progiem gitarowym,
które udanie reasumują bystrą, półgodzinną improwizację.
Strona holenderska także stawia na pełną akustykę – oddechy
suchego puzonu i gitarowych preparacji. W tej koncepcji same dźwięki wydają się
być ornamentami, które zdobią ciężką pracę fizyczną improwizatorów. W dwóch
utworach w miejsce gitary pojawia się mandolina. Muzyka nabiera lekkości i
zdaje się być bardziej śpiewna. Puzon, jakby w rekontrze, także zaczyna
frazować z odrobinę większą dawką dźwięku i melodyki. W drugiej części Improwizacja nawet
nabiera w usta spore porcje bluesowych emocji, w trzeciej zaś skrzy się niebanalną melancholią. Artyści pozwalają sobie także na
momenty bardziej dynamiczne, dzięki czemu ich półgodzinna porcja muzyki liczyć
może na wiele ciepłych słów recenzenta. Najłagodniejszy jest ostatni odcinek
tej opowieści – puzon skacze do samego nieba, a gitara nostalgicznie łka i
zawodzi.
Discordian
Wind Quartet Live At Magia Roja (Discordian
Records, DL 2020)
Barcelona! Klub Magia
Roja! Zapraszamy na kolejny odcinek niekończącego się serialu artystycznych
aktywności El Pricto! Tym razem wenezuelski saksofonista wciela się w rolę
kompozytora i dyrygenta formacji nazwanej Discordian Wind Quartet: Fernando
Brox - flet, Jordi Santanach – klarnet basowy, Pol Padrós – trąbka oraz Aram
Montagut – puzon. Koncert, który odbył się w czerwcu ubiegłego roku, składa się
z ośmiu utworów, trwa około 48 minut.
Kwartet instrumentów dętych bez saksofonu?! Tylko w
Barcelonie! Intrygujący, tajemniczy, nieoczywisty koncert, który być może uznać
winniśmy za jedną najspokojniejszych płyt w całym katalogu Discordian Records.
Choć zaczyna się nad wyraz … niespokojnie. Flet, puzon, klarnet i trąbka śpiewają dętą piosenkę,
z połamanym rytmem i technikami artykulacyjnymi, budowaną metodą ciągłych zmian
i dramaturgicznych zaskoczeń – typical
beauty of Pricto! Rodzaj chamber
music z post-jazzowymi inkrustacjami, gotowymi w każdej sekundzie burzyć
pozorny ład kameralnych fraz. Tu, na starcie koncertu, opowieść nabiera mroku
(patrz: tytuły!), brudzi swoje brzmienie i sączy złowrogi jad. Kolejne epizody,
to próby systematycznego wychodzenia z owego dark suspens. Krótkie, urywane, na poły taneczne frazy – szybkie
wdechy i efektowne wydechy - to pomysł na drugą część. Trzecia zdaje się być
nieco frywolna, a muzycy bawią się w skomponowane call & responce. Płyną wysokim wzgórzem, częściej stają na
placach, niż szukają pozycji na kolanach. W czwartej opowieści prym wiedzie
trąbka - reszta instrumentów drży lub podśpiewuje, a z całości sączy się molowy
nastrój i dramaturgiczne zwątpienie.
W drugiej części koncertu dyrygent pozostawia muzykom
odrobinę więcej swobody w zakresie improwizacji, tak indywidualnych, jak i
kolektywnych. Nie zmienia to jednak faktu, iż frazy grane unisono pozostają zasadniczą treścią tej opowieści. Stabilne
pasaże, rozsądek chwili - każda salwa muzycznego temperamentu bywa tu
komentowana frazą wprost z batuty dyrygenta. Narracja toczy się na delikatnie
zaciągniętym ręcznym, a gros emocji zdaje się być poupychanych po kieszeniach.
Intrygująco robi się w części siódmej - szumy w tubie, oddychająca cisza w
wentylach, garść drobnych preparacji. Kameralna sonorystyka z ciszą w roli
piątego instrumentu. W ostatniej części muzycy wypuszczają więcej pary z ust –
pijackie półśpiewy, zalotne frazy, podawane nawet z czymś na kształt rytmu.
Wybudzenie z letargu nie trwa jednak długo. Kwiecista opowieść wydaje bowiem z
siebie ostatnią frazę – ostry dźwięk pod sam sufit Magia Roja.
Pumkin The Best of Pumkin (Dugnad Records,
DL 2020)
Czas na nowe nazwiska europejskiej muzyki improwizowanej,
przynajmniej na tych łamach! Trio zwie się Pumkin, a personalnie tworzą go:
Joel Ring – wiolonczela, Karl Hjalmar Nyberg – saksofon oraz Ole Morten Vågan –
kontrabas. Jesteśmy w Oslo, w miejscu zwanym Studio Paradiso, jest początek marca 2018 roku. Muzycy proponują
nam pięć improwizacji (być może delikatnie predefiniowanych), które trwają
niewiele ponad 30 minut. Tytuł płyty zdaje się być nieco przewrotny, albowiem
wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, iż to debiutanckie nagranie tria.
Open jazzy chamber
buduje kontrabasista, który równie dobrze kreuje zwinne pizzicato, jak i pracuje smyczkiem nie szczędząc post-barokowych
emocji, wiolonczelista zdolny do wszystkiego, płynący często szerokim korytem,
czasami uroczo post-ambientowym, wreszcie saksofonista, który zdaje się być zarówno
bystrym kolorystą, jak i zaskakującym dzikim zwierzakiem, któremu niewiele
brakuje do ognia free jazzu. Dramaturgiczną bazą dla Pumkin pozostaje
kolektywna improwizacja, świetnie skomunikowana wewnętrznie, gdzie każda akcja
liczyć może na adekwatną reakcję.
Od pierwszego dźwięku Skandynawowie kreują gęsty, zwinny flow, pozbawiony choćby źdźbła słodyczy.
W pierwszej części znakiem jakości stemplujemy zadziorny dialog kontrabasu i cello. W drugiej na obu gryfach pojawiają
się smyczki, opowieść nabiera kameralnego uroku i pełna jest drobnych,
molekularnych fraz. W połowie opowieści muzycy zwalniają, a po kilku
mrugnięciach okiem, ruszają w imponującą mantrę repetycji i wyłącznie błyskotliwych
fraz. Trzeci odcinek znów łyka więcej jazzu, pojawiają się akcenty percussion (zapewne na pudle kontrabasu)
i piękne, zadziorne frazy wiolonczeli. Z kolei czwarta część zaczyna się na
samym dnie kontrabasu, z którego smyczek wydobywa moc niepokojących dźwięków.
Czynione w pełnym skupieniu call &
responce także domaga się stempla najwyższej jakości. Free chamber wybucha tu z pełną mocą, a w tubie saksofonu rodzą się
emocje godne free jazzu! Kontrabas i cello
piszczą jak małe kociaki! Wreszcie finał, stonowany, prawdziwy dark chamber z post-barokowymi
akcentami. Na ostatniej prostej każdy imituje tu każdego. Pełna symbioza.
Matt
Atkins/ Martin Clarke Six
Decisions (MRM Recordings, CD 2020)
Przenosimy się do Londynu. Nagranie powstałe w
okolicznościach studyjnych, w miejscu zwanym The Music Room, na początku 2019 roku. Matt Atkins zagra na
perkusji, instrumentach perkusyjnych, będzie także używał taśmy (magnetofonu,
po prawdzie) i elektroakustycznych obiektów,
zaś Martin Clarke - w trakcie sześciu bardzo swobodnych improwizacji - używał
będzie saksofonu. Całość odsłuchu nie zajmie nam więcej niż 34 minuty.
Sześć Decyzji, to
swobodna, grana na ogół na sporym luzie, niezobowiązująca improwizacja dwóch
artystów, którym donikąd się nie spieszy. Muzyka, która ponawia pytanie o rolę
i zakres aspiracji dźwięków syntetycznych w zetknięciu z żywymi instrumentami. I znów karkołomna teza redakcji, iż te
pierwsze świetnie zdają egzamin, jako metoda poszerzenia artystycznych środków
wyrazu, nie zaś główna treść improwizacji, zdaje się odnajdywać na tej płycie
kolejny dowód rzeczowy w sprawie.
Niedługa płyta dwóch Panów wskazanych w preambule tego
tekstu bez trudu odnajduje nasz skromny entuzjazm, gdy elektroakustyczna
poświata zdaje się być świetnym tłem dla improwizacji żywych perkusjonalii i
saksofonu. Tak dzieje się w utworze pierwszym, który stanowi bystre free improv
z ciekawymi kontrastami i dysonansami estetycznymi, gdzie percussion intrygująco mąci, a saksofon konsekwentnie porządkuje
narrację. Równie dobrze muzyka Atkinsa i Clarke’a prezentuje się w trzeciej
części, gdy muzycy zdają się zagłębiać w estetyce kind of free jazz, a całość narracji niepozbawiona jest molowego
posmaku melodyki godnej Krzysztofa Komedy. W czwartej części opowieść płynie
niemal wyłącznie akustycznym korytem, a w ostatniej broczy po kolana w szumach
i szmerach, bystrze szukając inspiracji dramaturgicznej w dźwiękowych
preparacjach. Szczególnie podoba nam się wtedy minimalistyczny saksofon, pracujący
niemal wyłącznie na wdechu. Jakby w opozycji do wyżej wspominanych momentów, w
utworze drugim za sterami odnajdujemy elektroakustyczne obiekty, które nie
wydają się łase na interakcje z żywym dźwiękiem saksofonu, w piątym zaś
pojawiają się dźwięki z magnetofonu kasetowego, których rola w narracji nie
zostaje zbyt precyzyjnie nakreślona.
Sue Lynch/ Dawid Frydryk/ Dave Fowler/ John Edwards Dial
(FMR Records, CD 2019)
Pozostajemy w Londynie, zmieniamy tylko miejsce – świetnie
nam znany klub Iklectik. Na scenie
kwartet Dial, który tworzą: Sue Lynch – saksofon tenorowy, klarnet i flet,
Dawid Frydryk – trąbka i flugelhorn (muzyk pochodzący w Wrocławia!), John
Edwards – kontrabas oraz Dave Fowler – perkusja. Na srebrnym krążku dostajemy
po prawdzie nagrania z dwóch różnych koncertów – krótsza improwizacja z roku
2018 i dłuższa, być może cały koncert, z roku 2019. Całość trwa około 48 minut.
Dial, to przykład
muzyki improwizowanej, silnie osadzonej w estetyce jazzowej, której naczelną
konstytucją jest prawdziwie realny kolektywizm. Równość wobec praw
improwizacji, wobec każdego dźwięku i rozwiązania dramaturgicznego. Słucha się
tego doskonale, co unaocznia już pierwszy utwór. Muzycy produkują małe frazy,
macają się wzajemnie, sprawdzają dyspozycję dnia. Rwany, bystry tenor, śpiewna
trąbka, wreszcie sekcja serca i ognia, z masywnym, jedynym w swoim rodzaju
kontrabasem Johna Edwardsa. Post free jazz z otwartą głową i dobrymi płucami, bez
pustych przebiegów, pełen niuansów i dramaturgicznych perełek. Ozdobą tej
części płyty zdaje się być nade wszystko solowe expo smyczka na gryfie kontrabasu - piękne, brudne, meta barokowe pasaże.
Druga część zaczyna się w ciszy oczekiwania. Swobodna
spirala narracyjna, która nakręca się jakby samoistnie, w konsekwencji
kolejnych akcji i interakcji muzyków. Opowieść budowana z puzzli, które niemal idealnie
do siebie pasują. Bystre kipiele emocji, godne klasyki free jazzu,
kontrapunktowane są tu post-kameralnymi spowolnieniami (niezastąpiony smyczek
Edwardsa!), które skrzą się także indywidualnymi stemplami jakości. W połowie siódmej
minuty czyni tak trębacz, parędziesiąt sekund później tenorzystka, która
świetnie wykorzystuje smyczkowy podkład. Dużo dramaturgicznej kreacji bierze tu
na siebie kontrabas, ale to dla nas żadne zaskoczenie. Dwa istotne momenty ma
także Lynch, gdy ciągnie samotnie jarzmo narracji, raz proponując bystrą
sekwencję dźwięków na tenorze, innym razem, już pod sam koniec koncertu, na
klarnecie. Po upływie trzydziestej drugiej minuty kwartet przełącza się na tryb
fire music, opowieść dostaje
dodatkowego kopa rytmicznego, swoje trzy gorsze wrzuca wspomniany klarnet, po
czym opowieść przechodzi w stadium gaszenia płomienia narracji. Znów wszystko
dzieje się tu bardzo kolektywnie, choć nie sposób nie podkreślić paru pięknych fraz
trąbki.
The Dinner Party Wednesday
Afternoon (FMR Records, CD 2020)
Na ostatniej dziś płycie barwy brytyjskie reprezentują
wydawca i saksofonista (po części także pianista), ale samo nagranie powstało we
Włoszech, w miejscowości Monopoli (Eticarte
Waveahead Studio, sierpień ubiegłego roku). Trio The Dinner Party w składzie: Vladimir
Miller – fortepian, Adrian Northover – saksofon altowy oraz Pierpaolo Martino –
kontrabas. Muzycy proponują nam osiem kompozycji (dwie autorstwa
pianisty, pozostałe, to dzieło wszystkich muzyków, zatem z improwizacją, jako
główną metodą twórczą), które trwają około 48 minut.
Zgodnie z informacją zawartą w preambule całego tekstu, dzisiejszą
opowieść kończymy w klimatach open
jazzu. Środowe Popołudnie chwilami haczy
nawet o jazzowy mainstream (choćby w
kompozycjach pianisty, dobrych do tańca i śpiewania, niczym evergreeny Krzysztofa Komedy!), ale szczęśliwie
daleko mu do idiomu ECM-owskiej nudy. Klasa muzyków czyni jednak wiele (tego
Pana na saksofonie cenimy sobie szczególnie!), a wystarczy sięgnąć po ostatni,
najdłuższy utwór, by przekonać się, że The Dinner Party, to zdecydowanie coś
więcej niż jazz, nawet ten najbardziej otwarty.
Kompozycje na płycie, te tworzone kolektywnie, to bardziej
scenariusze, luźne zapiski tego, jak przebiegać ma proces budowania narracji i
kreowania improwizacji, zarówno tych solowych, jak i kolektywnych. Pianista
wychowany być może na klasyce i warsztacie rosyjskich konserwatoriów, dba tu o
każdy niuans dramaturgiczny, dużo oryginalności i pomyślunku prezentuje
kontrabasista, a klasa saksofonisty nie wymaga rekomendacji, nawet wtedy, gdy
jego altowy instrument po prostu śpiewa melodię. Dowodem na kreatywność kontrabasisty
niech będzie utwór czwarty, w którym flow
opowieści buduje wyjątkowo zwinne szarpanie za struny. Jeszcze wcześniej, w
trzecim, cała rytmika zdaje się być ciekawie poszarpana, w czym jego udział
wydaje się niepodważalny. Kolejnym stemplem jakości może być utwór numer pięć, niepozbawiony
pianistycznych preparacji, znów z bystrym pizzicato
i wyjątkowo dynamicznym saksofonem, niemal z posmakiem rockowej ekspresji.
Muzycy równie dobrze radzą sobie z tajemniczą melancholią, jaka dopada ich w
szóstej opowieści. Wreszcie, wspomniana już ostatnia, ponad 11-minutowa
kompozycja. Zaczyna się wymianą krótkich fraz, z pogłosem - filigranowy flow, ale budowany z odpowiednią
dynamiką. Po chwili wchodzi smyczek, emocje rosną, a do ognia dorzuca saksofon.
Po fazie post-barokowego spowolnienia, trio rozlewa się w szeroki strumień open jazzu i z nostalgicznymi emocjami
zwinnie dociera do ostatniego dźwięku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz