Recenzja powstała na potrzeby polish-jazz.blogspot i tamże została pierwotnie opublikowana
Jakże miło jest rozpocząć recenzję od zdania, które
konsumuje wszystko, co chcielibyśmy powiedzieć o omawianym wydawnictwie. Solowa
płyta kontrabasisty Wojtka Traczyka jest po prostu doskonała!
Z jednej strony swobodnie improwizowana, a jednak utrzymywana
w pełnym dramaturgicznym rynsztunku, z drugiej - silnie eksplorująca tzw.
techniki rozszerzone, gdzie listowanie sposobów wydobywania akustycznych
dźwięków z prostego instrumentu strunowego zdaje się nie mieć końca, a jednak
brzmiąca chwilami niezwykle przystępnie i niepozbawiona specyficznej melodyki.
Rzućmy okiem, co kryje się w pięciu improwizacjach, trwających łącznie niewiele
ponad pół godziny. Wydawcą kasety jest Pawlacz Perski (2020).
Traczyk zaczyna od trzęsienia ziemi, a potem jest jeszcze
lepiej! Masakruje smyczkiem (pałeczkami perkusyjnymi?) struny kontrabasu. Każde
uderzenie ma swój czas, by wybrzmieć szerokim strumieniem zniekształconych
fonii. Harsh double bass i smyk,
który wyje niczym pozbawiony dysz saksofon. Muzyk zdaje się mieć więcej niż
jedną parę rąk. W kolejnej części smyk ryje bruzdę w podłodze, a narracja
stawia repetycję na piedestale najważniejszych metod tej improwizacji. Struny
krwawią, włosie smyczka płonie suchym ogniem. Trzecia część przenosi instrument
do małego zakładu mechanicznego. Struny burczą, pomiędzy nimi zdają się tańczyć
tajemnicze przedmioty. Szarpanie strun ma moc młota pneumatycznego. Wszystko
drży i nabiera post-perkusjonalnej poświaty. Surowe, brzęczące matowością frazy
powtarzane z dojmującą systematycznością.
Czwarta historia sięga po post-barokowe atrybuty. Gdy
wszystkie działania artysty doprowadzą do zbudowania narracji (mamy wrażenie,
że w działaniu są już dwa smyczki!), kontrabas zacznie śpiewać, krzyczeć i
skomleć. To będzie ryk rozpaczy, nie rozsierdzenia! Trzecia symfonia Góreckiego
grana tuż po nieudanym przeszczepie mózgu. Tren żałobny wbija się w uszy i
sprawia, iż to być może najbardziej przerażający zestaw dźwiękowy, jaki wydał
świat od momentu proklamacji pandemii. Piąta improwizacja wydaje się kontynuować
ów post-barokowy przepych, pełen dźwięków dekonstruowanych milionem technik. Smyczek
(smyczki?) piłują struny, które przyjmują ciężar gatunkowy ciekłego ołowiu – heavy metal strings! Na sam finał muzyk
proponuje post-drummerską nawałnicę, po czym odnajduje ciszę, która pachnie
niczym napalm o poranku, i to wcale nie w Wietnamie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz