Dyskusje na temat zakresu i metod planowania… swobodnej
improwizacji w muzyce trwają już od momentu, gdy ten pierwszy wpadł na pomysł,
że… przecież można grać wyłącznie z
głowy. Na łamach Trybuny szczegółowo
analizujemy każdy wątek owych sporów poznawczych i choć, co do zasady, głosimy
prymat całkowicie swobodnej improwizacji ponad wszelkimi metodami predefinicji
i kompozycji, lubimy – from time to time
– podkreślać walory muzyki improwizowanej… wspieranej wcześniej przygotowanymi
scenariuszami wydarzeń.
Dziś przykład muzyki improwizowanej, która dobrze korzysta z
przygotowanego materiału kompozytorskiego (poniekąd w wielu momentach, raczej zadanej
struktury improwizacji), który zwinnie przekształca się w nieskończone strumienie bardzo swobodnej improwizacji.
Kern, to trio saksofonistki i klarnecistki Edith Steyer,
puzonisty Matthiasa Müllera i perkusisty (umiejętnie korzystającego z
elektroniki) Yorgosa Dimitriadisa. Ich debiutancka płyta Mittendrin (Creative Sources, CD 2017) była przedmiotem analiz
zespołu redakcyjnego jakiś czas temu. Zawierała kompozycje, które w trakcie wykonania
przekształcały się w bujne improwizacje. Obecnie trio powraca, po części już w
formie kwartetu, albowiem w utworach parzystych czwartym Kernem zostaje keybordzistka
Liz Kosack. W trio muzycy grają kompozycje (w dwóch przypadkach są to nad wyraz
zgrabne melodie do śpiewania, w pozostałych struktura nagrania wydaje się być
bardzo luźna), w kwartecie – niezależnie od stopnia predefinicji procesu –
zgrabnie uciekają w naszą ulubioną freely
improvised music. Nowa płyta zwie się Poles
And Pulse, a wydawcą CD jest Trouble In The East. Nagrania powstały między
sierpniem, a grudniem ubiegłego roku. Całość składa się z jedenastu utworów,
trwa 52 minuty i 14 sekund.
Utwór pierwszy, zatem nieparzysty, czyli skomponowany –
talerze podłączone pod prąd zmienny rezonują, puzon burczy, saksofon kwili na
boku. Po chwili zastanowienia oba dęciaki
pięknie grają temat, a nerwowa perkusja bije żywym pulsem. Dwie garście
improwizacji, powrót do tematu i krótkie otwarcie płyty mamy już za sobą.
Drugi, czyli parzysty – do gry wchodzi delikatnie naelektryzowany keyboard. Narracja nabiera posmaku
elektroakustycznego, dęciaki stawiają
na krótkie frazy. Po niedługim czasie kwartetowa, swobodna improwizacja trwa
już w najlepsze. W trzeciej części powraca kompozycja zwartych nutek, znów
bardzo zgrabna, wręcz do śpiewania i tańca! Schemat jest niezwykle prosty -
temat, agresywne improwizacje, temat, agresywne improwizacje i … temat – całość
nie trwa nawet trzy minuty, ale mocno zapada w pamięć.
Czwarty epizod rozpoczyna puzon z samego dna ciszy. Jęczy
jak niewydojona krowa, w tle błyszczy ambient talerzy, a wszystko zdaje się ze
sobą rezonować. Edith sięga po klarnet, pełen smutnych, ale także melodyjnych
fraz. Dzwonki, akcenty dobrej elektroniki i elektryki – jakże piękny moment!
Piąta część, choć w trio, zdaje się nie sięgać specjalnie po założenia scenariuszowe.
Wolność serca dyktuje muzykom bystre frazy – deep cymbals, puzonowe preparacje, ciche prychy klarnetu na
delikatnie spoconych dyszach. Z egzystencji bólu rodzi się śpiew i puzonowe
salwy śmiechu. Szósta piosenka wydaje
się kontynuować owo niemal ambientowe skupienie artystów. Klawisze tworzą
oniryczną aurę tajemnicy, a narrację budują dźwiękowe drobiazgi. Kwartet zgrabnie
przechodzi po pewnym czasie do fazy rezonansu, głównie z inspiracji puzonu. Kolejna
część jest nieparzysta, zatem czekamy na temat, ale ten jakby ginął w poświacie
dobrej improwizacji. Tym razem w roli śpiewającego puzon, saksofon raczej złośliwie
komentuje. Rozjemcą okazuje się drummer,
który narzuca zwinną dynamikę.
Epizod ósmy dostaje życie dzięki dronom obu dęciaków. Małe perkusjonalia i ambientowy
keyboard budują piękną bazę dla swobodnej
improwizacji. Każdy dokłada tu złotą cegiełkę, dzięki czemu obraz całości lśni bizantyjską
urodą. Jeszcze piękniej muzycy gubią wątek, zatopieni w elektronicznej
poświacie. Dziewiąta kompozycja zupełnie rozmija się z pięciolinią! Cudowne preparacje,
suche oddechy, szelest powietrza, rezonans talerzy, pogłos elektroniki. Znów
historia tkana z mikrozdarzeń, pełna żałobnej nostalgii chamber (klarnet!) i emocji open
jazzu. Na finał niespodziewanie pojawia się temat, który bystrze porządkuje
kreatywny chaos improwizacji, a samo wybrzmiewanie zdaje się być wyjątkowo głośne!
W dziesiątej części ostatni fragment kwartetowy – kolektywna elektroakustyka
miodem płynąca! Emocje do startu do mety z ornamentami basowego electro! Wreszcie finałowy utwór, już
tylko w trio – zwinny drumming, garść
dętych salw, trochę jakby zaplanowanych, ale dalece swobodnych, wszystko czynione
na dużym luzie. Jakże udane zwieńczenie świetnej płyty, kipiącej od doskonałych
pomysłów, dobrze zrealizowanych w skończonej liczbie przypadków. Na ostatniej
prostej dęciaki śpiewają temat niemal
unisono, a całość narracji nabiera
humoru i tanecznej rytmiki, by na kończący dźwięk uderzyć niemal z free jazzową mocą!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz