piątek, 11 września 2020

AMM! The Amazing Mostly Magnificent! From 1982 to 2004!


AMM to prawdopodobnie jedyna grupa, o której wspomina się zarówno w książkach o rocku, jak i jazzie, klasyce i awangardzie. Po prawdzie są częścią każdej z nich, ale jednocześnie nie są częścią czegokolwiek - Price Guide to Records Collection (Wielka Brytania)

 

Czytelnicy Trybuny Muzyki Spontanicznej wiedzą o brytyjskiej formacji AMM prawie wszystko. Poznaliśmy kilka ważnych ich płyt, kreśląc przy okazji drobny rys historyczny, podzieliliśmy dumne dzieje grupy na trzy podstawowe interwały czasowe, dogłębnie analizując ostatnie 15 lat działalności grupy w składzie dwuosobowym (Tilbury-Prevost), wreszcie szczegółowo omówiliśmy dwie ostatnie płyty grupy nagrane dość niespodziewanie … ponownie w trio*). Dziś czas na zapowiadane od dawna story about the core period of AMM!

Gdy w Polsce – lat temu 39 - pewien dżentelmen w zielonym uniformie i czarnych okularach ogłasza stan wojenny, tego samego dnia w dalekiej Anglii, w wypadku samochodowym, ginie ojciec założyciel formacji, artysta godny rangi człowieka renesansu – Cornelius Cardew. Mniej więcej w tym samym momencie dziejowym, od pewnego już czasu związany z grupą, pianista John Tilbury wchodzi w pełne prawa członka AMM (dołączając do pary kolejnych ojców założycieli – perkusisty i perkusjonalisty Eddiego Prevosta oraz zaplątanego w kable radiowe i elektroniczne, gitarzysty Keitha Rowe’a). Począwszy od kolejnego roku grupa zaczyna funkcjonować w składzie trzyosobowym i ten wspaniały, artystyczny stan rzeczy trwał będzie aż do roku 2004. W tym czasie grupa wyda kilkanaście wspaniałych płyt, które za moment - niemal wszystkie – szczegółowo omówimy, trzymając się kolejności chronologicznej.

 


Laminal/ The Great Hall, Goldsmiths' College, Londyn, 20 lutego 1982 (2 części, 75:40)

Garażowy zgiełk gitarowych sprzężeń, masywne akordy piana i bukiet perkusjonalnych incydentów - oto AMM budzi się do życia w poświacie brudnych, niemal industrialnych dźwięków. Małe burze z piorunami, pełne brzęczących przedmiotów, dźwięków przypadkowo wyłapywanych na falach radiowych, które przypominają … znane przeboje świata muzyki pop, zagubione frazy z dna fortepianu, uwikłane w echo pulsujących perkusjonalii - narracja zdaje się być wypełniona frazami równie masywnymi, jak i ulotnymi. Muzykom wystarczy chwila, by ów kreatywny chaos sytuacyjny zamienić na pasmo medytacyjnych opowieści, wypełnionych dźwiękami pojedynczych klawiszy, rezonującego talerza i oddychającego ciszą amplifikatora gitarowego. Kolejnym krokiem może być zwrot w kierunku głośnej, jakże swobodnej improwizacji, gęstej od pomysłów i niebywale intensywnej, która stanowi niechybnie jeden ze znaków firmowych AMM tamtych lat. Elektroakustyczny tygiel hałaśliwych fraz, plam głęboko zaszytej nostalgii, artystycznej buńczuczności i abstrakcyjnych fraz post-muzyki, przypomina związek chemiczny, w którym niedopasowane z pozoru elementy składowe łączą się w strumień jednorodnych pierwiastków. Tu, w połowie pierwszego seta, doświadczamy jednego z ważniejszych dowodów w sprawie, pięknie okraszonego dźwiękami muzyki … The Beatles.

Naczelnym wodzem ustawowo demokratycznego AMM zdaje się tu być nade wszystko gitara Rowe’a i wszystko, co wiąże się z nią na scenie. Charczy zepsutymi pick-up'ami, sprzęga się, rysuje plamy dark ambient, wreszcie sięga po smyczek i brzmi niczym skrzypce. Tak właśnie czyni na starcie drugiego seta. W ciszy, pozornym spokoju, kreowanym także deep drummingiem i fortepianem pełnym contemporary smell, rodzi się zupełnie nowa opowieść. Po fazie gry wstępnej, narracja bez trudu osiąga niemal noise’ową gramaturę, by za pociągnięciem różdżki czarnoksiężnika przeobrazić się w zmysłowe pasaże post-chamber, okraszane onirycznymi dronami rezonujących talerzy. W trakcie ponad 30-minutowego utworu muzycy jeszcze dwukrotnie kreują ową pętlę dramaturgiczną. Finał koncertu ginie w szaleństwach Rowe’a i Prevosta, które pięknie rekapituluje Tilbury śląc frazy abstrakcyjnego post-jazzu. Sam ogień narracji gaśnie w strumieniu repetytywnej elektroakustyki, płynącej wprost ze stołu mikserskiego gitarzysty.

 


The Generative Themes, Crescent Studios, Bath, Anglia, 11-12 grudnia 1982, Bienale w Zagrzebiu, Jugosławia, 24 kwietnia 1983 (5 części, 77:44)

Jęcząca, post-industrialna mieszanka tajemniczych dźwięków otwiera jedną z nielicznych studyjnych płyt AMM. Rechot suchych talerzy, garść fal radiowych, elektryczna aura w powietrzu i fortepian, który jedynie oddycha, nie wydając jeszcze żadnego dźwięku. Bęben basowy zaczyna wybijać rytm serca, niemiarowy, migoczący, a piano czeka aż do szóstej minuty, by w końcu dać pierwszy znak życia. Brzmi bardzo matowo, jakby stało za teatralną, grubą kotarą, a jednak potrafi skutecznie spowolnić narrację tria do granic ciszy. Kolejną opowieść rozpoczyna gitara, która przypomina brzmieniem … gitarę, nawet taką, która ma struny! Pojawia się też smyczek, a perkusja nabiera wręcz rockowego posmaku. Piano otwiera szeroko oczy, a energia całej opowieści staje się godna prawdziwej rewolucji. Oto być może najgłośniejszy fragment w dumnej, ponad 50-letniej historii AMM! Trzecia opowieść pulsuje post-industrialnym echem. Gadające radio, skrzypiące struny, rezonujące przedmioty - elektroakustyczna magma pełna brudu, spowolnienia i niepokoju. Dynamiczny drumming nie dość, że otwiera czwartą opowieść, to jeszcze skutecznie wyrywa nas z medytacyjnego komfortu. Hałaśliwe zabawki na gryfie gitary tworzą istotny background dla pasji, z jaką Prevost buduje opowieść. A Tilbury sugeruje wręcz, że free jazzowe natręctwa, godne Alexa von Schllipenbacha, mogą stać się także jego udziałem. Kreatywny chaos sytuacyjny godny - bez cienia wątpliwości - czupurności debiutanckiej płyty Ammmusic!

Część studyjną płyty uzupełnia ponad 30-minutowy koncert, który definitywnie trzyma klimat i intensywność nagrań bez publiczności (dostępny jedynie w wersji CD). Na starcie czeka nas kolejny, ostry, jakże wyrazisty pasaż dźwięków wprost z klawiatury fortepianu, który po prawdzie traci moc dopiero po upływie 10 minuty, gdy salę koncertową spowijać zaczyna post-industrialny rezonans wszystkiego ze wszystkim - bez wątpienia dzieło Rowe’a i Prevosta. Znów mały smyczek śpiewa na stronie (na gitarze? na krawędzi werbla?). Po chwili narracja nabiera intensywności, ale nie gubi nuty refleksji, jaka pojawia się pomiędzy grzmotami elektroakustyki. Jest taneczny hit z radia i post-jazzowe frazy, snute pod palcami pianisty. Końcowe minuty zdają się upływać dość spokojne, ale przed finałowym wybrzmieniem muzycy pozwalają sobie jeszcze na drobną eksplozję emocji, która wygasa wielosekundowym pasażem coraz spokojniejszych dźwięków, by ostatecznie napotkać ciszę.

 


Combine + Laminates + Treatise '84, Arts Club, Chicago, 25 maja 1984 (2 części, 75:41)

Koncert rozpoczyna się na poziomie ciszy, powolnego strumienia łagodnych, niemal relaksacyjnych dźwięków (co staje się dla AMM niepisaną zasadą) – coś wibruje w obrębie zestawu perkusyjnego, coś grzmi w dalekim tle, klawisze fortepianu wydają pierwsze westchnienia, na stole gitarowym tlą się mikro sprzężenia. W okolicach 5 minuty Tilbury do pary z Prevostem rozpoczynają nowy wątek, który pachnie dobrym … jazzem, oczywiście w jak najbardziej otwartej formule. Wątek ów nabiera mocy i intensywności aż do poziomu, który śmiało możemy nazwać najbardziej free jazzowym epizodem w historii AMM! Tym razem rola Rowe’a sprowadza się do mącenia głównego nurtu narracji elektroakustycznymi zdobieniami. Epizod wygasa po około 10 minutach i opowieść przechodzi w fazę minimalistyczną, której kolejne stopnie zdobią fikuśne, radiowe odpadki. Dalsze etapy koncertu, to eskalacyjne spiętrzenie, bogate w wydarzenia i stawiające na niemal ciągłą zmianę, niepozbawione elektroakustycznych grzmotów i przepięć, wreszcie bystre zejście w otchłań dark ambient, gdzie fundamentalna zdaje się być praca Rowe’a. Wszystko zaczyna wtedy drżeć i pulsować złem. Ostatni dźwięk tej części koncertu należy jednak do śpiewającej … Tiny Turner!

Uzupełnieniem zasadniczej części koncertu (dostępnym jedynie w wersji CD) jest … kompozycja Corneliusa Cardew Treatise. Muzycy oczywiście improwizują, a zapisy dzieła stanowią dla nich jedynie inspiracje i drogowskazy, co dalszego rozwoju opowieści. Początek zdaje się być wyjątkowo abstrakcyjny, pełen rwanych, nerwowych fraz. Cisza, mgławe oddechy i fermentujące dźwięki ze stołu mikserskiego - wszystko zatopione w dość onirycznej aurze. Być może ten akurat moment historii AMM uznać winniśmy za nowe, w pełni minimalistyczne otwarcie. To pierwszy utwór w dyskografii grupy, który definitywnie stawia na zaniechanie, oczekiwanie i sianie niepokoju czerstwą ciszą. Cardew zdaje się triumfować zza grobu, tycząc kolegom niejako nowy kierunek rozwoju ich improwizacyjnych poszukiwań. State of creative minimalism, not only with silence! Narracja w dalszej części toczy się nad wyraz leniwie. Pojawiają się kobiece głosy, które szepczą tajemnicze teksty. Strumienie dźwięków jednak gęstnieją, czernieją i zaczynają delikatnie drżeć. Mamy wrażenie, iż muzycy grają minimalistyczny soundtrack do psychodelicznego horroru.

 


The Inexhaustible Document, Union Chapel, Islington, Londyn, 10 stycznia 1987 (2 części, 57:28)

Po raz drugi i nieostatni w dzisiejszej opowieści nagranie studyjne! Tym bardziej wyjątkowe, gdyż powstałe w kwartecie, do składy dołącza bowiem wiolonczelista Rohan De Saram. Nagranie to rodzi się już naprawdę w ciszy zupełnej. Jego pierwsze dźwięki pochodzą z instrumentu gościa. Smyczek snuje się po gryfie, a w tle delikatnie skwierczy uroczy post-ambient – rezonujący talerz, rozpływające się frazy deep piano, także dron suchego powietrza od strony stołu gitarowego. Recenzent zastanawia się, czy to nie pierwsza płyta AMM przeznaczona w pełni do odsłuchu słuchawkowego. Here it is! Muzyka snuje się leniwie i pachnie dobrą kameralistyką na kilometr. Na froncie narracji króluje cello, równie często traktowane pizzicato, jak arco. Wokół mnóstwo tajemniczych dźwięków z nierozpoznanych do końca źródeł. Opowieść balansuje na granicy ciszy.

Drugi epizod także staje w szranki rywalizacji o miano najcichszego nagrania AMM - smukłe, minimalistyczne piano, delikatny smyczek, pomruk elektroakustyki i oddech wystudzonych perkusjonalii. W połowie 8 minuty małe przebudzenie – wiolonczela w szyku pizzicato wzywa do wzmożenia aktywności. Pojawia się skromny drumming, a piano śle otwarte, ale bardzo wystudiowane frazy. Mikrotonalne tło Rowe’a podkreśla jego rolę w tym nagraniu (zdecydowanie odpowiada dziś za background). W kolejnych minutach emocje utrzymują się na krzywej wznoszącej, ale wciąż pozostajemy w oparach medytacyjnej podróży w nieznane. Piano proponuje kilka klasycznych pasaży, cello wzmacnia brzmienie (drobna amplifikacja?), a elektroakustyczne tło także wydaje się być odrobinę bardziej wyraziste. W okolicach 19 minuty nagranie nabiera nawet znamion spokojnego hałasu, upstrzonego ochłapami industrialnych dźwięków, i to właśnie wtedy rozpoczyna się fragment nagrania, który dostępny jest jedynie w rozszerzonej wersji CD. Po niedługiej chwili narracja rozpływa się bardzo szerokim, jakże swobodnym korytem – wiolonczela pracuje smyczkiem, trochę od siebie dodaje perkusja. Na ostatniej prostej, przed fazą wygaszania narracji, napotykamy na garść drobnych abstrakcji z klawiatury, tudzież wytrwałe szukanie rezonansu przy samej podłodze studia nagraniowego.

 


The Nameless Uncarved Block, Zurych i Bazylea, TAKTLOS Festival, kwiecień 1990 (3 części, 74:18)

Kolejne nagranie w wersji poszerzonej, tym razem o jednego z ojców założycieli AMM, saksofonistę Lou Gare’a, który terminował w grupie przez pierwszą dekadę jej istnienia. Tu powraca na szwajcarskie koncerty i wstrzykuje do organizmu tria, pełnego rozimprowizowanej nieoczywistości, sporą porcję prawdziwie jazzowych i freejazzowych emocji. Początek nagrania tli się jednak w post-kameralnej łagodności, albowiem Gare sięga najpierw po skrzypce. Akustyczny, skupiony flow, a na jego peryferiach Rowe, który ogranicza się do podróży po bezmiarze krótkich fal radiowych. Po raz kolejny przekonujemy się, iż AMM funkcjonuje tam, gdzie wszelkie słowa zawodzą (cytując okładkę płyty). Na początku drugiej dziesiątki minut muzycy przechodzą w tryb swobodnej improwizacji, która szuka jazzowych korzeni, w czym pomaga saksofon, który pojawia się w dłoniach Gare’a. Nie brakuje preparacji i smukłych zaczepek z klawiatury fortepianu. Jeszcze tylko kilka minut i narracja, wspierana elektroakustycznymi hałasami, wypływa na szersze wody free jazzu, by po czasie zgasnąć do poziomu typical & minimal AMM, choć w aurze drobnego dysonansu poznawczego, albowiem Gare i Prevost kreślą synkopy niemal do momentu osiągnięcia punktu ciszy.

W drugi epizod koncertowy wchodzimy prawdopodobnie już po jego rozpoczęciu. Muzycy grają spokojny open jazz, ale Rowe sieje ferment i parska nieprzyjaznymi dźwiękami, które brzmią jak linia basu. Tempo narracji rośnie, drumming zatacza pętle, jednak w okolicach 10 minuty, nie bez udziału krótkich fal radiowych, opowieść przygasa. W trakcie długiej improwizacji muzycy jeszcze nie raz odbędą podróż od ciszy do post-jazzowych hałasów. Szczególnie ciekawie gubią się w kameralnej ciszy (znów skrzypce!), gdy suche emocje zdają się czaić za każdą porcją posuwistych plam akustycznego post-ambientu, gdy pewne rzeczy dzieją się na scenie o kilka minut wcześniej niż muzycy zdołają o tym pomyśleć (parafrazując słowa Prevosta). Finał drugiej części nie szczędzi nam emocji, a kilka perełek do obrazu całości dodaje szczególnie pianista. Całą zaś płytę uzupełnia niespełna ośmiominutowy fragment otwartego jazzu, z wystudzonym saksofonem i kilkoma znakami zapytania, jakby wszyscy muzycy czekali już na upragniony fajrant.




Newfoundland, Sound Symposium 6, School of Music, St. John's, Newfoundland, USA, 2 lipca 1992 (1 część, 76:47)

Wkraczając w serię kilku amerykańskich rejestracji AMM, wkraczamy też powoli do świata mikro dźwięków, wystudiowanych improwizacji, które swój prawdziwy blask osiągają u progu ciszy, w ciemności spektaklu koncertowego lub … w domowych pieleszach i przestrzeni fonicznej dobrych słuchawek. Pojedyncze dźwięki klawiszy fortepianu, rezonujący talerz, pomruk post-gitarowych fonii, zdobionych coraz spokojniejszymi przebieżkami po radiowej skali, wreszcie moc skupienia i oczekiwania na to, co może, ale nie musi się wydarzyć – to opowieść typical style of AMM, opowieść, która po prostu trwa.

Niezwykle zbilansowany dramaturgicznie i emocjonalnie koncert z Newfoundland potrzebuje godziny zegarowej, by z wyżej nakreślonego letargu dramaturgicznego wyrwać się choćby na chwilę. Przedtem jednak przeprowadzani jesteśmy przez niezliczone stadia kreatywnej, dźwiękowej, a nawet para-dźwiękowej medytacji. Całkiem zasadnym zdaje się w takiej sytuacji pytanie zwarte w liner notes – czy muzyka AMM, to przykład nieco wydumanej, ale jednak muzyki konkretnej? Chwilami pasaże dźwięków, jakie produkują przede wszystkim Tilbury i Prevost, zdają się stać w miejscu i nie podążać w jakimkolwiek kierunku. Rowe, cerber dramaturgii i siania niepokoju, robi tu swoje, ale i jego aktywności potrafią pięknie korelować z ciszą, która wisi nad salą koncertową niczym chmura wyłącznie czystego powietrza. Fale radiowe też płyną tu wolniej i nie epatują nadmiernym poziomem fermentacji. W tak zwanym międzyczasie muzycy proponują nam jednak kilka zaskakujących brzmień. Niewykluczone, iż Prevost sięga po coś, co przy odrobinie wyobraźni mogłoby brzmieć, niczym zdeformowany wibrafon. W innym momencie mamy wrażenie, że słyszymy dźwięk harfy. Po 40 minucie narracja definitywnie staje, a my zachwycać możemy się dźwiękiem smyczka, która kroi krawędź werbla. Zaraz potem faza wszechogarniającego rezonansu zmyślnie podprowadza nas pod fazę końcową koncertu.

Od kilku już chwil słychać, iż Rowe coś pichci na boku. Aktywizuje się Prevost, który rysuje kilka pętli circle drumming, a na flance lewej budzą się do życia czarne klawisze piana. Pojawia się pewna dynamika – Rowe i Prevost stawiają na emocje, Tilbury na wybuchową abstrakcję. Coś pobrzmiewa niczym syntezator modularny, słyszymy także kilka kolejnych dźwięków ze skali radiowej. Owa finałowa, meta eskalacja gaśnie z gracją i w tempie nie dość typowym dla końcówek AMM, innym słowy – dzieje się nad wyraz szybko.

 


Live In Allentown USA, Muhlenberg College Arts Center, Recital Hall Allentown, USA, 24 kwietnia 1994 (6 części w jednym strumieniu, 60:29)

Początek koncertu w Allentown brzmi niczym rytuał inicjacyjny, sakralna przeprawa przez bramę wyswobodzenia – piano brzmi jak dzwon, wydając kilka ostrych dźwięków na dużym pogłosie, a perkusjonalne mikro preparacje i post-gitarowe szemranie podkreślają doniosłość chwili. Narracja buduje się dość szybko i w trakcie godzinnej podróży kilkakrotnie przekroczy, zdefiniowany w trakcie omawiania poprzedniego koncertu, próg odbioru słuchawkowego. Zdaje się, że Rowe przybył na koncert z dużą wolą wyrywania narracji, from time to time, z typowego dla grupy samouspokojenia. Posadowiony tym razem na lewej flance, co rusz wrzuca do tygla narracji kilka dźwięków, które burzą spokój partnerów (radio w stanie ciągłego użycia!). Muzyka chwilami zaczyna brzmieć, jak abstrakcyjne ethno, w którym brakuje jedynie dalekowschodniego gamelanu. Emocje skaczą ku górze i choć równie szybko gasną, opowieść nie pozwala nam zmrużyć oka.

Trzecia część nieprzerwanego strumienia dźwiękowego koncertu na moment wtłacza nas do jaskini błyskotliwego dark ambient, złowrogiego rezonansu, którego powagę burzą dźwięki muzyki pop złapane na skali radiowej. W kolejnej partycji swoje prawdziwie solowe trzy grosze proponuje Tilbury - repetycja i retoryczne pytania o ciąg dalszy narracji. Słyszymy pracę amplifikatora, szum na werblu i oddech piana – chwila konkretnej zadumy? Opowieść dość niespodziewanie nabiera jednak intensywności – drżą talerze, gitara brzmi niczym … gitara, a piano opowiada niestworzone historie. Komentarz Prevosta na werblu i tomach dalece zaskakujący – niczym dobosz na sterydach! Ów szalony moment, jak na kanony AMM połowy lat 90., tłumi dronowymi pasażami Rowe, a komentujący wszystko fortepian rzeczywiście zaczyna brzmieć jak … gamelan. W tle ktoś bije w dzwon, coś ekscentrycznie rezonuje.

Pełen niespodzianek koncert osiąga wyciszoną fazę finałową dopiero po serii elektroakustycznych zgrzytów na gryfie gitary. Scenę opanowuje wszechobecny suspens, pełen czerstwej ciszy. Plejada nano dźwięków prowadzi muzyków na skraj koncertu. Nim publiczność zdecyduje się na oklaski, czeka nas jeszcze niemal kilkudziesięciosekundowa cisza.

 


Laminal/ Contextual, Context Studios, Nowy Jork, 3 maja 1994 (1 część, 71:17)

Powracamy do nielicznych dla AMM edycji studyjnych. Muzyka zarejestrowana w Nowym Jorku, podana w jednym, długim traku, dobrze wpisuje się w nurt minimalistycznych medytacji, ale nie stroni od niespodzianek dźwiękowych, w niektórych momentach wchodząc nawet na poziom drobnych spiętrzeń dramaturgicznych i eskalacji. Być może to ostatnie tego typu incydenty foniczne w dorobku formacji.

Na początku nagrania nic wszakże na to nie wskazuje. Otwarcie przypada pianiście, który liczy najpierw czarne, a potem białe klawisze. Obok drży talerz, a na stole mikserskim Rowe’a bardzo leniwie zaczyna rodzić się mrok i poświata tajemnicy. Tilbury trzyma się contemporary minimal, partnerzy szukają elektroakustycznej zaczepki. Nagranie nabiera zatem pewnej gęstości, a pierwsze wejście w otchłań medytacyjną następuje dopiero po upływie kwadransa. Aura dark ambient trwałaby pewnie w nieskończoność, gdy nie Prevost, który ze smyczkiem w ręku niecierpliwie szuka nowego rozdania. W sukurs idzie mu Tilbury, który proponuje kilka post-jazzowych fraz. Rowe dodaje swoje i narracja bystrze osiąga swoje pierwsze spiętrzenie o stosunkowo dynamicznych parametrach. Opowieść robi krok do przodu, potem krok do tył, emocji i wydarzeń jednak nie brakuje – trwa bowiem mała wojna jazzu z czeredą mrocznych dźwięków. Stadium leniwej ciszy muzycy osiągają w okolicach 45 minuty, po drodze nie stroniąc od minimalistycznych i wzajemnie rezonujących plam fonii.

Ostatnie dwadzieścia minut nagrania nie upływa muzykom wyłącznie na czynnościach meta relaksacyjnych. Znów zdolni są - za pomocą czarnych klawiszy, pełnego drummingu i gitarowych przesterów - zbudować całkiem ekspresyjną opowieść. Po paru chwilach znów odnajdują jednak ciszę, dyskutują z echem i rezonansem, medytacyjnie podrygują. Gdy już wszystkim nam wydaje się, że finalizacja czai się za rogiem, ostatnie minuty, choć spokojne, upstrzone zostają drobnymi incydentami – rzadkimi w trakcie całego nagrania radiowymi wstrętami Rowe’a, a także kilkoma tajemniczym dźwiękami ze strony Prevosta. W tym czasie Tilbury – jakby w drobnej kontrze – stawia na kreatywną repetycję.

 


Before Driving To The Chapel We Took Coffee With Rick And Jennifer Reed, Rice University, Houston, USA, 19 kwietnia 1996 (7 części w jednym strumieniu, 64:25)

Wciąż pozostajemy po drugiej stronie Atlantyku. Koncertowa płyta o najdłuższej nazwie w dyskografii AMM zaczyna się oczywiście w niemal pełnej ciszy. Rezonujące, metalowe przedmioty, drżące struny piana, deep drumming na tomach, rozłożystych niczym podniebna klawiatura i nerw niepokoju po stronie stołu gitarowego, pełen mikro zwarć i nano sprzężeń. Tilbury zdaje się stawać na palach, jego instrument przypomina brzmieniem jednocześnie … gamelan i pozytywkę. Rowe dekonstruuje każdy dźwięk, jak rodzi mu się pod palcami. Prevost chwilę się zastanawia, a potem czerstwym drummingiem wyrywa partnerów ze stanu komfortowej medytacji i prowadzi nowy watek. Dość szybko zostaje on przejęty we władanie przez Rowe’a, który w trakcie całego koncertu dość często rości sobie pretensje do bycia dramaturgicznym przewodnikiem stada.

Gdy narracja wraca to trybu medytacyjnego, rolę wiodącą na moment przejmuje stosunkowy aktywny Tilbury, który buduje mantrę powtórzeń, westchnień i oddechów. Prevost tym razem bardziej schowany, swoją obecność w trakcie pierwszych części koncertu akcentuje głównie kilkoma pasażami na dźwięczących misach. Piąty trak na krążku zdaje się ginąć w ciszy, a stan śmierci klinicznej koncertu przerywają jedynie frazy radiowe i dron niskiego, na pół żywego basu. Kompozycyjny suspens dark ambientowego Rowe, perkusyjne preparacje Prevosta i bezdotykowe dźwięki ze strony Tilbury'ego - opowieść z Houston zdaje się być wyjątkowo dobrze skonstruowana, konsekwentna, zupełnie pozbawiona dramaturgicznych znaków zapytania.

Nim koncert wejdzie w fazę wygaszania i poszukiwania ostatniego dźwięki, tuż pod koniec arbitralnie wyznaczonej na dysku części szóstej, muzycy postanawiają delikatnie pohałasować – Rowe grzmi czerstwą elektroakustyką, Tilbury stawia na niskie, mroczne frazy, a Prevost bębni na jazzowo. Finałowa partycja tonie już w głuchej ciszy. Mozaika najdrobniejszych fonii, które równie delikatnie ze sobą rezonują i ścielą się do snu echem gitarowych pulsacji.

 


Tunes Without Measure Or End, free radiCCAls Festival, McLellan Galleries, Glasgow, 4 maja 2000 (6 części w jednym strumieniu, 57:13)

Nuty bez miary i końca, szkocki koncert AMM, śmiało pretendować może do miana najcichszego nagrania w historii formacji. Nie sięgajcie zatem po niego bez dobrych słuchawek! Mruczący amplifikator w stanie spoczynku, oddech martwych talerzy, wreszcie pogłos pudła rezonansowego piana, które nie wydało jeszcze pierwszego dźwięku, to wymiar otwarcia koncertu. Głuchy ambient elektroakustycznej pustki zdaje się trwać aż do 8 minuty, gdy czarne klawisze i urywane frazy ze skali radiowej dają wreszcie znak życia. Szumy i szmery, oddechy i dramaturgiczne westchnienia. Uroda chwili nie ma tu końca. Konsekwentny speaking with silence trwa w najlepsze. Ceremoniał powtórzeń, których rytuał naruszają jedynie nano frazy ze strony gitarzysty, który podsyła garść zgrzytów i plądrofonicznych strzępów dźwięku. Od czasu do czasu minimalistyczne piano stara się czynić incydenty foniczne, które nie pozwalają całkowicie umrzeć narracji. W efekcie tych działań, pod koniec drugiej części, rodzi się nawet coś na kształt pokracznego rytmu tej nieco już metaforycznej ciszy.

W trakcie czwartej części wydaje się, że poziom interakcji i ilość wydawanych dźwięków nieznacznie wzrasta. Czarne klawisze, small drumming i elektroakustyczne wtręty, pełnego nieistniejącego hałasu i dramaturgicznej abstrakcji. Muzycy jednak dość szybko powracają do medytacyjnego spowolnienia, czyniąc jednak w tej fazie koncertu całe mnóstwo mikroskopijnych, wyjątkowo uroczych zdarzeń fonicznych (muzyka konkretna powraca?). Oniryczna flauta, festiwal powtórzeń i twórczej rezygnacji z podejmowania działań scenicznych.

Finałowa część zdaje się stać w miejscu - szelest talerzy, basowy dron, najmniejsze klawisze świata, harsh-radiowe dźwięki znikąd, wszystko tu ze sobą rezonuje i czeka na ostateczny koniec. Martwe, samotne struny śpiącego fortepianu, pogłos drżącego z zaniechania percussion i gitarowy stół, który trzeszczy pod ciężarem oczekiwania. Opowieść gaśnie zaskakująco, jakby została wyciszona w procesie post-produkcyjnym.

 


Fine, Musique Action Festival, Vandoeuvre-les-Nancy, Francja, 24 maja 2001 (7 części w jednym strumieniu, 58:49)

Niepostrzeżenie wkraczamy z muzyką AMM w wiek dwudziesty pierwszy! Przenosimy się do Francji, a na scenie wraz z muzykami pojawia się także … tancerka Fine Kwiatkowski, dając przy okazji tytuł całej płycie. Relacjonując owo wydarzenie, znów sięgnąć możemy po opis i czerstwe metafory recenzenta, jakich pełna jest relacja z poprzedniej płyty. Medytacyjny rytuał zabawy z ciszą, rezonujące przedmioty (AMM nie gra już nowych dźwięków, sprawdza jedynie, jak rezonują one ze sobą w nowych okolicznościach scenicznych – cytując za Prevostem), dramaturgiczny suspens i cierpliwe oczekiwanie na dźwięki oraz ich interesujące konstelacje.

Drżenie werbla, puste klawisze fortepianu i elektroakustyka ze stołu gitarowego, być może ostatni element, który jest w stanie sprawić tu niespodziankę. Pomruk gitarowego wzmacniacza, który samą swoją obecnością w bezmiarze koncertowej ciszy i mroku jest w stanie generować dźwięki (jakże konkretne, nieprawdaż?). W trakcie niespełna godzinnego występu warto odnotować niemal solowy odcinek w wykonaniu Rowe’a (w części czwartej), kilka interesujących faz aktywności Prevosta, a także wielominutowe lenistwo pianisty, który zdaje się w ogóle nie wydawać wtedy dźwięków.

Fine byłby się nie różnił specjalnie od innych, słuchawkowych, medytacyjnych spektakli AMM, gdyby nie jego zaskakujące zakończenie. Część siódmą budzą szmery na werblu i mikro zgrzyty na gryfie gitary, które zaczynają lepić się w dronową ekspozycję. W tych okolicznościach ze sny zimowego wybudza się nawet Tilbury i zaczyna budować frazy z zębem contemporary. Zło tajemnicy, ukryte pod strumieniem dźwięków, zdaje się narastać. Obrazu całości dopełniają zwinne dźwięki łapane na skali radiowej. Wszystko zaczyna tu ze sobą rezonować, ale tryb narracji robi się naprawdę mroczny i dramaturgicznie niebezpieczny. Dark AMM dobija jednak do końca i zwinnie gasi płomień narracji.

 

***

 

W okresie 1982-2005 pod szyldem AMM (reprezentowanym przez trio, czasami z udziałem gości) ukazały się także następujące wydawnictwa:

Tom Phillips &  AMM  ‎Irma (Matchless Recordings, CD 1988) – nagranie z grupą wokalistów, w formie … operowej, Londyn 1988.

From A Strange Place (Dedicated To The Tokuoka Family) (P.S.F. Records, CD 1996) – koncert z Japonii, 1995.

AMM/ Merzbow  ‎Split Series #4  (FatCat Records, LP 1999) – nagranie z austriackiego Grazu, 1998; AMM zajmuje jedynie pierwszą (lub drugą, w zależności od edycji) stronę winyla.

AMM – Formanex (Fibrr Records, CD 2002) – nagranie w składzie 6-osobowym, Francja 2002

MEV & AMM  ‎Apogee (Matchless Recordings, 2005) – nagrania obu formacji, zrealizowane zarówno łącznie, jak i oddzielnie,  Anglia 2004

 

Wszystkie omówione dziś płyty wydane zostały przez Matchless Recordings i są dostępne w formacie CD. Niektóre starsze płyty z lat 80. także w formie LP. Pełne dane dostępne choćby tu:

https://www.discogs.com/artist/12550-AMM

 

*) linki do starych tekstów:

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/02/amm-asumpt-do-wiekszej-caosci.html

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2017/02/amm-dekada-dwuosobowa-tylko-do-uzytku.html

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2018/08/amm-unintented-trio-legacy.html

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2020/07/amm-so-until-next-time.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/10/mozg-ad-libitum-improwizowana.html



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz