Muzyka! Muzyka! Muzyka! Ów cudowny strumień nowych dźwięków nie ma końca, a upiorna Covidiada miast tępić zapędy artystów i wydawców, proces ten zdaje się radykalnie stymulować!
Dzisiejsza zbiorówka świeżutkich recenzji równie młodych
płyt bez myśli przewodniej, raczej opowieść z cyklu improwizacja nie jedno ma imię! Zaczynamy swobodną improwizacją,
która szuka swych korzeni poza jazzem, której bliżej do elektroakustyki
codziennego życia koncertowego, dalej garść post-jazzu z rockowymi emocjami,
potem krok w kierunku rozchełstanej post-americany i krautrockowej psychodelii,
także wątek kameralnej improwizacji w duetach, wreszcie na finał klasyk
czarnego, bardzo duchowego free jazzu sprzed lat niemal czterdziestu pięciu.
Marszrutę zaczynamy w Zjednoczonym Królestwie, potem dwa
akcenty amerykańskie, w tym jeden z … Warszawy, duża porcja dźwięków brytyjsko-izraelskich,
śpiewana po rosyjsku, wątek niemiecki i na koniec ponownie Ameryka, ale bardzo
afrykańska. Zapraszamy do zwiedzania wspaniałego świata muzyki improwizowanej.
Cath Roberts & Alex Bonney Live at HYG (Open Ear Music, DL 2020)
Zaczynamy od kolejnego przyczynku do dyskusji o wyższości
dźwięków akustycznych nad syntetycznymi (lub odwrotnie). Wygodnie zasiadamy w
londyńskiej Hundred Years Gallery, jest przedpandemiczny luty 2020, a na scenie
meldują się: Cath Roberts (saksofon barytonowy) i Alex Bonney, który najpierw
będzie nam towarzyszył w poświacie usterkowej elektroniki, potem sięgnie także
po trąbkę (kieszonkową), a w wielu momentach będzie dobywał dźwięki z obu
źródeł jednocześnie. Swobodna improwizacja potrwa 30 minut i 39 sekund.
Krótki koncert podzielić można na kilka faz. Najpierw mamy
typową dla free impro grę wstępną – saksofon prycha po barytońsku, elektronika sączy się wokół niego, mając wymiar głównie
syczący i usterkowy, po części także plądrofoniczny, przypomina zepsuty
odbiornik radiowy. Około 7 minuty do gry włącza się trąbka. Syntetyka przez
kilka chwil płynie jeszcze siłą rozpędu, po czym milknie i koncert przechodzi w
swoją najlepszą, w pełni akustyczną część, którą buduje konstruktywny i
niebanalny dialog dwóch instrumentów dętych. Muzycy stawiają na dobry smak, nie
zaś rozwiązania siłowe, nie brakuje w ich rozmowie pewnego posmaku nostalgii
typowej dla Petera Brötzmanna i Joe McPhee.
Elektronika powraca w okolicach 17 minuty w zupełnie innej
postaci - śle odrobinę wulgarne, basowe pulsacje. Gdy już zostaną one
odpowiednio zaprogramowane, Bonney powraca do trąbki i narracja płynie dość
wartkim strumieniem z dwóch żywych i jednego syntetycznego źródła dźwięku. Dużo
ciekawego wnosi do gry trębacz, który zmyślnie preparuje, a także saksofonistka,
która prowadzi dialog z elektroniką, ale trzyma ją w ryzach dramaturgicznych.
Sam finał przypomina drobne rozdroże. Mnożą się znaki zapytania i retoryka
braku pomysłu na zakończenie. Szczęśliwie ostatnie dźwięki należą do trąbki,
która zasilana prądem zmiennym mechanicznie wybrzmiewa.
Charlatan Charlatan (Eschatology Records, DL 2020)
Teraz szybki skok przez wielką wodę i spotkanie studyjne z
muzykami, których zapewne niewielu z nas zdążyło dotychczas poznać. Trio
Charlatan tworzą: Ben Cohen – saksofon tenorowy i sopranowy, Dustin Carlson –
gitara oraz Tim Cohen – perkusja. Osiem improwizacji, 42 minuty z sekundami. Nagranie z grudnia 2017 roku
(najprawdopodobniej Nowy Jork).
Trójka młodych amerykańskich muzyków zaprasza nas na
definitywnie niebanalną podróż po świecie ponadgatunkowej improwizacji,
jakkolwiek tej, która lubi post-jazzowe synkopy i rockowy temperament. Zaczynają
z przytupem, niesieni progresywnym drummingiem
oraz jazzowym frazowaniem saksofonu i gitary. Bardzo kolektywnie tworzona opowieść
zagęszcza się, nabiera rockowego posmaku, a potem zmysłowo zapętla, niczym
Television w Marquee Moon, a nawet
Velvet Underground w Sister Ray. Druga
opowieść ma kilka faz. Najpierw jest freejazzową balladą na solowego dęciaka, potem minimalistyczną etiudą gitarową,
wreszcie bystrym finałem w postaci kilku smagnięć batem po perkusyjnych
talerzach. W trzeciej części rock mocno miesza się z jazzem, chwilami brzmiąc
jak wczesne tria Jima Blacka. Bez trudu, w trakcie rozbiegu, zaczyna pachnąć
dobrą psychodelią. W czwartej opowieści - zmysłowe psycho slow motion, aż
palce lizać!
W drugiej części płyty wyżej zarysowane wątki umiejętnie się
przeplatają. Piąta część przypomina open
jazzową balladę, którą tłamsi sznyt cierpienia, a która zwinnie nabiera
dynamiki i serwuje nam równie ciekawe solo saksofonu. Szczególnie udany zdaje
się być szósty odcinek, gdy muzycy stawiają na szeleszczące dźwięki wyłącznie
udanych preparacji, z gitarą, jaką tą, która najbardziej przypada do gustu. Siódma
opowieść znów powraca do spokojnej zabawy w stylowy jazz. Wreszcie efektowny
finał, rodzaj post-aylerowskiego hymnu, zagranego z taneczną dynamiką, zębem
free jazzu, i jak zawsze, rockowymi emocjami. W roli wisienki na torcie, świetne
solo gitary.
Bill
Orcutt Warszawa (Endless
Happiness, Kaseta 2020)
Po eksplozji młodości, czas na skupienie i siłę estradowego
doświadczenia – Bill Orcutt na gitarze elektrycznej, wprost z ubiegłorocznego
koncertu na krajowym Avant Art Festiwal (tytuł płyty zasadny!). Dwie, niedługie
strony kasety, łącznie mniej niż 34 minuty.
W koncert wchodzimy przy odgłosach brzęczącego amplifikatora
gitarowego. Muzyk proponuje kilka łagodnych, serfujących fraz gitarowych, z
dużym echem, wonią przestrzeni i niczym nieograniczonej swobody. Całość upstrzona
zdaje się być sznytem rockowego rozchełstania, nie bez posmaku i chytrych
post-bluesowych zdobień. Choć wiele wątków za niczym tu nie goni, mamy wrażenie,
że pod warstwą dźwięków aż kipi od emocji. Brzmienie jest nieczyste, a w trakcie
koncertu muzyk zdaje się jeszcze dorzucać piasku w szprychy gitary. Narracja zagęszcza
strukturę, pachnie zdrową, rockową psychodelią lat 60. ubiegłego stulecia. Czasami
przypomina wieczorny, chill-outowy
epizod na kolejnym, nieodbytym festiwalu w Woodstock. Na finał części powraca
blues, kojący nerwy, dający upust cierpieniu.
Druga strona zaczyna się jakby odrobinę bardziej
filigranowo. Szczypta nostalgii, definitywnie jednak nierelaksującej, trochę
repetycji, dużo dobrego smaku. Z czasem narracja łyka z powietrza kilka zadziorów,
pętli się i wpada w post-punkowy dryl o dużej dynamice. Muzyk dociera do punktu
ciszy i zaczyna nowy wątek, który dobrze jest opisać językiem Szekspira - kind of post-psycho-blues or dirty
post-americana. Narracja toczy się dość spokojnie, ale pełna jest udanych
zdarzeń dźwiękowych. Na sam finał nabiera jednak tempa, znów nie stroni od
post-punkowych fraz z dużą dawką temperatury wewnętrznej, wreszcie gaśnie w nad
wyraz stylowy sposób, aż po samo dno ciszy.
Staraya
Derevnya Inwards Opened The Floor
(Staraya Derevnya, CD 2020) & Staraya Derevnya with Hans Grusel's
Krankenkabinet Still Life With Apples (Steep
Gloss, Kaseta 2020)
Zapraszamy do świata psychodelicznego post- rocka,
zatopionego w gęstym sosie elektroakustyki, pełnego improwizatorskiego
rozwichrzenia i istotnych naleciałości całej historii krautrocka! Oto, zapowiadana w preambule tekstu, porcja dźwięków
brytyjsko-izraelskich, śpiewana po rosyjsku! Formacja nazywa się Stara Wieś, a na jej czele stoi Gosha
Hniu, odpowiedzialny za instrumenty perkusyjne, głosy (określane tu, jako
krzyki i szepty), a także całą armię zabawek i przedmiotów elektroakustycznych.
Na obu dziś prezentowanych albumach występują także: Ran Nahmias (wiolonczela, theremin), Amos Ungar (cymbały i
sampler), Maya Pik (syntezator, melodica,
flet i … kołyszące się krzesło) oraz Grundik Kasyansky (syntezator i obiekty). Na pierwszej z omawianych płyt
(nagranej w londyńskim Cafe Oto, ale bez oklasków, z dogrywkami w kilku innych
miejscach; 7 utworów, 47 minut) lista gości jest następująca: Yoni Silver
(klarnet basowy – utwór 1), Tom Wheatley (kontrabas - 1, 2, 6, 7), Lior Lerman
(krzyki i szepty - 1, 5, 6), Andrea Serafino (perkusja – 1) oraz Jonathan
Shohet i Matthias Moos (radiowe interferencje – 7), a na drugiej (koncertowej;
2 utwory, 35 minut): Gretel Grusel i Hans Grusel (elektronika – wszystkie utwory)
oraz Liz Allbee (trąbka, elektronika – 2).
Inwards Opened The
Floor. Od pierwszej sekundy nagrania wchodzimy w gęstą magmę dźwięków,
tonących w poświacie post-elektroniki, rodzącego się drummingu i sampli tańczących w post-rockowej scenerii. Obok
repetytywna melorecytacja, skupiona na przekazie werbalnym (słuchamy poematu
Artura Molewa). Rockowa powtarzalność, elektroakustyczny flow i fermentująca w każdym rogu sali improwizacja. Gościnnie
występujące tu akustyczne instrumenty … żyją, ale tłumią oddech, miażdżone bezceremonialnością
głównego nurtu narracji, który płynie swoim rytmem, ale niepodawanym na wprost,
raczej zaszytym w dramaturgicznym nieładzie (perkusista jak najbardziej dokłada
tu swoje, ale improwizuje, nie dba zaś o dynamikę). Druga improwizacja zdecydowanie
stawia na podawany syntetycznym drummingiem
rytm, mocno pracuje także kontrabas, a akcenty krautrocka rozbłyskują się w całej fakturze narracji. Piękne, repetytywne
puzzle, garść psychodelii i kwasu tak dobrego, że palce lizać. Trzecią opowieść
możemy ulokować w stylistyce post-techno, bystrze wybarwionego akcentami
mrocznego ambientu i upstrzonego czymś na kształt ekstrawaganckiego post
hip-hopu (armia głosicieli tekstu robi swoje!). W kolejnej części powraca
prawdziwie rockowy drive, budowany jednak
niezwykle syntetycznymi elementami. Oto krautrock,
który szuka okazji do hałasowania. Zaraz potem znów sporo rytmu, basowych
pochodów i improwizowanych zdobień, tym razem ze strony wiolonczeli, piana i syntezatorów.
Szósta część przybiera na moment postać electro-popu
(muzycy śpiewają!), ale zaraz wszystko ginie w zalewie elektroakustycznych improwizacji
i kolejnej zmysłowej porcji krautrockowego
hałasu. Wreszcie finał, który budzi się w oparach usterkowego ambientu. Muzycy
szybko odnajdują rytm, ale nie gubią onirycznego mroku. Kilka dźwięków
strunowych, szczególnie udanych ze strony kontrabasu, który repetuje meta rytm i cello, które swobodnie improwizuje.
Still Life With Apples. Klimat post-rockowej elektroniki sprzed dwóch dekad staje nam przed oczyma. Dubowa poświata przywołuje wspomnienie … Nu-Dub Players Friedmanna. Akcenty rocka plamią scenę, a syntetyczna struga dźwięków płynie po opuszczonym kosmodromie. Bas proponuje prosty, rockowy rytm, reszta instrumentarium robi jednak swoje i fermentuje w swobodnej improwizacji. Sample, loopy, repety i impro inkrustacje. Muzyka snuje się po podłodze i inteligentnie kasą zdrową psychodelią. Armia elektronicznych narzędzi zdaje się tu być w przewadze liczebnej, ale całość narracji zachowuje przyjemną równowagę elektroakustyczną. W połowie pierwszej strony kasety istotne spowolnienie i śmiały krok ku post-ambientowym plamom. Intrygujące percussion na pogłosie i rytm, który nie zanika, choć jego podstawowe narzędzia pracy (drums & bass) milczą. Swoje dokłada wataha syntezatorów, które płyną niezobowiązująco każdą wolną przestrzenią spektaklu. Po drugiej stronie kasety znajdujemy się bardzo płynnie (bo słuchamy plików!) – witają nas mgławice syntetycznego poranka. Pierwsza pętla basu pojawia się dopiero pod koniec trzeciej minuty (zdaje się, że słyszymy kilka kapel nowofalowych z lat 80. ubiegłego stulecia jednocześnie!). Zmutowane głosy i poświata dark ambient nie dają jednak za wygraną. Opowieść cudownie wije się między nogami i nie ma zamiaru przyspieszać. Znów chwila spowolnienia, małe rozdroże dramaturgiczne (improwizacja tak już ma…), ale już sam finał koncertu ocieka zmysłowym, syntetycznym, ale także żywym krautrockiem – słyszymy mocny drumming i … gitarę rozgrzaną do czerwoności (z sampla?). Bardzo stylowa opowieść, która śmiało mogłaby jeszcze trwać, dobija do brzegu.
Każdej zbiorówce recenzji dobrze robi … radykalna zmiana
nastroju. Uciekamy zatem z gęstwiny psychodelicznych dźwięków w opary wyważonej
emocjonalnie impro kameralistyki. O
właściwy poziom emocji zadba niemiecki saksofonista i klarnecista (po prawdzie every reed man!) Udo Schindler. W
zalewie swoich licznych produkcji muzyk dostarczył nam w ostatnich miesiącach
dwa niezwykle smakowite kąski. Czas, by je poznać! Najpierw pochylimy się nad duetem
ze skrzypaczką Irene Kepl (nagranie koncertowe z lipca ubiegłego roku: 7 części,
niespełna 44 minuty), potem zaś nad duetem z pianistką Masako Ohta (także koncert,
grudzień ubiegłego roku; 2 części, 43 minuty z sekundami).
Fabulierblättchen.
Suche struny na szorstkim gryfie i delikatne pulsacje instrumentu dętego budują
akustyczny ambient, który od pierwszego dźwięku emanuje urodą i dramaturgiczną
zwiewnością. Skupiony, jakże filigrany impro
chamber, czuły na niuanse brzmieniowe, tyczony szlakiem pozbawionym
zakrętów i jakże zbędnych znaków zapytania. Skrzypce zdają się być zwinne
niczym tygrysica, szukają zaczepki ostrymi pazurami, dęciak miałczy zalotnie jak kot. W kolejnym epizodzie pojawia się
klarnet basowy, pełen chropowatości i intrygujących fraz. Skrzypce nie oddają
pola i już w trzeciej części muzycy definitywnie wkraczają do krainy pięknych,
niczym nieskrępowanych, dźwiękowych preparacji. Szepty i małe lamenty, piski i
złowrogie pomruki. Narracja toczy się jednak bardzo spokojnie, z pewną kobiecą delikatnością.
Trochę mechaniki przedmiotów, zgrzytania zębami, ale też wiele fraz na granicy
ciszy, niezwykle molekularnych. Choćby w piątej części, gdy odpowiedzią na
rwane frazy skrzypiec są klarnetowe mikro
skrzeczenia. A już po chwili oba instrumenty imitacyjnie gwiżdżą! Tuż po tym
epizodzie, muzycy zdają się wchodzić do krypty. Skrzypią i lamentują w
mrocznych podrygach obumierającej kameralistyki. Schindler sięga po kornet
dodając całości improwizacji dodatkowego smaczku. Ostatnia część podkreśla
doskonałą komunikację w obrębie duetu – frazy call & responce (zapoczątkowane już wcześniej), zmysłowe
pomruki (klarnet basowy!) i strunowe westchnienia. Brawo!
Music In Space. Drugi duet Schindlera stawia na dłuższe improwizacje, intrygująco rozciągnięte w czasie i przestrzeni. Pianistka (używa także pleyel piano) prezentuje szerokie spektrum gatunkowe. Równie bystra jest w klawiszowych pasażach, pełnych jazzowego posmaku, jak i abstrakcyjnych potokach contemporary, potrafi być także skuteczna w wyważonych, minimalistycznych frazach post-chamber. Udo jest zawsze z nią, czasami niezwykle śpiewny (także na klarnecie basowym), ulotny, zwinny, ale jednocześnie zaczepny. W pierwszej, prawie półgodzinnej improwizacji szczególnie ciekawie robi się po upływie dwudziestej minuty, gdy muzycy stawiają za dramaturgiczny zgrzyt i przez moment szukają prawdziwie brudnych dźwięków. Druga improwizacja, trwająca niespełna kwadrans, co chwila zaskakuje. Najpierw pianistka ucieka w niemal klasyczny romantyzm, a jej partner buduje ciekawy dysonans, stawiając na preparowanie dźwięków. Napotykamy też na fazę post-ragtime'owych rytmów, upstrzonych dętym burczeniem, a nawet gwizdaniem samym ustnikiem. Na ostatniej prostej improwizacja przebiera postać wręcz taneczną. Udo cedzi dźwięki przez zęby, a Masoko śle kilka stylowych fraz wprost z fortepianowych strun.
Horace
Tapscott With The Pan-Afrikan Peoples Arkestra
Ancestral Echoes, The Covina Sessions, 1976 (Dark Tree, CD 2020)
Zapraszamy na podróż do prawdziwych, afrykańskich korzeni
jazzu! W tym celu przenosimy się do … Kalifornii, a na osi czasu cofamy się do
stycznia roku 1976. W studyjnych okolicznościach pewnego domu (sic!) spotykamy
ponad 20 muzyków, którzy tworzyli wówczas The Pan-Afrikan Peoples Arkestra, kierowaną
przez legendarnego pianistę jazzowego Horace’a Tapscotta (tu także w roli
dyrygenta). Oto jego
podopieczni: Gary Bias, Dadisi Komolafe, Michael Session (as), Amos Delone
(bs), David Bryant, Marcus McLaurine (b), Moises Obligacion (cg), Ishmael
Balaka, Ricky Simmons (dr), Adele Sebastian, Aubrey Hart (fl), Wendell C.
Williams, Robert Watt (fh), Charles Chandler, James Andrews (ts), Fuasi Abdul-Khaliq
(bcl, ts), Herbert Callies (acl), Lester Robertson (tb), Linda Hill (p), Jesse
Sharps (ss), Steven Smith (tp), Red Callender (t) oraz Kamau Daáood (voc). Cztery
kompozycje Tapscotta, 70 i pół minuty muzyki.
Ceremonia otwarcia sesji nagraniowej przypada w udziale
oczywiście pianiście, któremu towarzyszy głos, który recytuje tekst poetycki
(poniekąd jednak społeczno-polityczny), coś na kształt afroamerykańskiego roots statements. Po pewnym czasie
narracja piana nabiera bluesowego posmaku, a nawet odrobinę gospel. W piątej
minucie rusza do gry już cała orkiestra, która buduje gęsty, bogato
zaaranżowany flow. Temat pełen
żarliwej melodyki podaje wielka armia instrumentów dętych. Wraz z upływem czasu
opowieść z jednej strony nabiera mocy, z drugiej pięknie się rozpływa w coraz
szersze koryto. Temat wszakże pozostaje z nami, a na jego tle zaczynają pojawiać
się pierwsze ekspozycje solowe, pełne swobodnego jazzu, czynione w artystycznej
wolności. Najpierw trąbka, potem saksofon sopranowy niesieni są siłą i emocjami
wielkiej orkiestry. Kolejna kompozycja bardziej nastawiona jest na klimat,
mniej dynamiczna, osadzona w stylistyce main-streamu
jazzowego. Tonacja wydaje się być odrobinę molowa, a temat podaje masywne piano
i rozbudowana sekcja rytmiczna. Krwi do obiegu dźwięków dolewa jako pierwszy
solista, którym bystrym saksofonem altowym podnosi ciśnienie spektaklu o poziom
wyżej. Oto pełnowymiarowy jazz, który z czasem przyjmuje także barwy bluesowe.
Trzecia kompozycja, bystrym rytmem budowanym przede wszystkim
intensywnymi bongosami, zdecydowanie przenosi już nas do Afryki. Kolejne udane
solo na saksofonie, a potem także na puzonie (świetne, matowe brzmienie blaszka). Sporo miejsca kompozycja
pozostawia także na solowy pasus szefa przedsięwzięcia. Ostatni utwór na płycie
(niemal 30 minut) znów powraca do spirytualnej, niemal freejazzowej estetyki pierwszej
części. Zaczyna się leniwie – spokojnym fortepianem i smyczkiem na kontrabasie.
Potem dużo do powiedzenia mają flet i trąbka. African Roots’ Rhythm and Soul toczy się nieprzerwaną strugą.
Wreszcie do głosu dochodzi saksofon tenorowy (doskonały Fuasi Abdul-Khaliq!),
który wynosi muzykę na wyżyny emocji i sprawia, iż ostatnie kilka minut płyty
jest jej zdecydowanie najlepszym momentem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz