Francusko-japoński kwartet Kaze funkcjonuje artystycznie już niemal pełną dekadę i właśnie dostarcza nam swoje piąte wydawnictwo. Nagrane w lutym bieżącego roku (w miejscu zwanym Samurai Hotel, Nowy Jork), poczynione po raz pierwszy w formule kwartet plus - z udziałem pierwszej damy laptopowej improwizacji w Wielkim Jabłku - Ikue Mori.
Kaze planowało trasę koncertową minionej wiosny (w tym dwa
koncerty w Polsce!), która z oczywistych względów została odwołana. Dziś pozostaje
nam zatem płyta i drobna nadzieja, iż rok 2021 będzie dla nas koncertowo
odrobinę łaskawszy.
Stały skład Kaze, to muzycy dobrze znani w świecie jazzu i
improwizacji – po stronie japońskiej: pianistka Satoko Fujii i trębacz Natsuki
Tamura, po stronie francuskiej: kolejny trębacz Christian Pruvost i perkusista
Peter Orins. Nietypowy zestaw instrumentów, wyśmienici instrumentaliści i
improwizatorzy, wreszcie sam pomysł na muzykę, dają nam gwarancję jakości i porcję
wyłącznie dobrych dźwięków. Koncepcja artystyczna Kaze bazuje na materiale
skomponowanym, ale zdaje się on być jedynie pretekstem do rozbudowanych,
swobodnych improwizacji. To raczej zapis struktury utworu, czy sekwencji
improwizacji, nie zaś gotowe rozwiązanie, choć zdarza się, iż trwający kilkanaście
minut utwór posiada coś na kształt tematu, który muzycy podają unisono (na ogół tylko raz), w pełni
kolektywnym strumieniem.
Płytę CD Sand Strom dostarcza stały wydawca kwartetu, francuski label Circum-Disk, tu w ramach kooperacji Circum Libra. Składa się ona z siedmiu części – nieparzyste, to kompozycje muzyków (każdy dokłada po jednej), trwające po kilkanaście minut, zaś utwory parzyste, krótkie i zwarte, czupurne i bardzo efektowne dramaturgicznie, to swobodne improwizacje, pod którymi podpisuje się cała piątka muzyków, zatem także Ikue Mori. Całość trwa godzinę zegarową i cztery minuty.
Burza Piaskowa
rozpoczyna się adekwatnie do swej nazwy – ostrym, kolektywnym, free jazzowym
uderzeniem mocy czterech żywych instrumentów i syntetycznego tła, które buduje
napięcie, ale nie ma na celu wychodzenia przed szereg. Energia i emocje godne brotzmannowskiej siły rażenia sprzed
kilku dekad! Preparowane dźwięki na dużej dynamice, pulsująca elektronika,
skrzeczące trąbki – opowieść mimo swej początkowej intensywności zdaje się
jeszcze narastać. W kolektywnym tyglu swobodnej narracji najwięcej rozsądku
wykazuje Orins, który precyzyjnym drummingiem
porządkuje ów jakże piękny chaos sytuacyjny. Zdarzenie goni tu zdarzenie,
kolejny dźwięk przedrzeźnia dźwięk poprzedni. W połowie utworu narracja samoczynnie
tłumi się, a spod palców muzyków zaczyna sączyć się psychodelia - delikatna, choć
gęsta, jak pikantny sos pomidorowy. Po upływie ósmej minuty pianistka wchodzi
na klawiaturę i repetytywnymi pasażami efektownie wtłacza muzykę w ramy …
zaplanowanego tematu kompozycji, podanego przez świetnie przygotowaną na ten
moment parę trębaczy.
Czas na free impro na dystansie niewiele dłuższym niż 120
sekund! Głębokie, czarne klawisze piano i rechot trąbek, wsparty doboszowym
bębnieniem. Miniatura bystrze wyciszona szemrającą elektroniką. I to właśnie
Mori przypada rola wprowadzającej w kolejną dłuższą kompozycję. Z kobiecą
delikatnością buduje pajęczynę elektroakustyki, w którą powoli wplątują się
pozostali muzycy – najpierw pianistka i perkusista, potem trębacze ze śpiewem
symultanicznym. Na tak przygotowanym gruncie narracja przechodzi do fazy
solowych ekspozycji, które przedzielają dobrze zaplanowane, choć dalece
spontaniczne salwy mocy i komentarze odautorskie, a także krótki pasus grany unisono. Najpierw trąbka, która syczy cool-jazzem, a potem wyśmienicie
preparuje dźwięk. Kolejnym solistą jest Orins, który jak to ma w zwyczaju,
minimalnym nakładem środków potrafi osiągnąć wspaniałe efekty! Zaraz po nim
drugą trąbka (pięknie śpiewa przez zęby!) i piano w formule minimal. Już po upływie kwadransa, nie
bez wsparcia laptopowych sygnałów, kwintet rusza na wielki, prawdziwie ognisty
finał.
Kolejną miniaturę buduje preparująca trąbka i grzmiące tomy perkusji,
a także delikatna, ambientowa powłoka elektroniki. Całość czyni piękne crescendo i zmysłowo milknie. Piąta
część eksploduje niczym pierwsza – kolektywne, mocne intro na wdechu, rodzaj
abstrakcyjnego, swobodnego free jazzu. Flow
zdaje się płynąć wedle niemal niedostrzegalnych sygnałów z klawiatury. Trąbki szukają
dronów, Orins stawia na pełnowymiarowy drumming.
Narracja pełna jest suspensu, skoków napięcia i emocjonalnych salw. Faza
interakcji w podgrupach i kilka smaczków z laptopa prowadzą nas ku dziewiątej
minucie, w trakcie której Fujii znów sięga po garść klawiszowych repetycji i
zdaje się prowadzić wszystkich na szczyt. Punkt przegięcia następuje dość
szybko, podobnie faza odzyskiwania siły i oddechu. Na finał opowieści cool-jazzowe trąbki, ze śpiewem na ustach,
w marszowym szyku, zdają się realizować precyzyjne zapisy z pięciolinii.
Szósta część, czyli trzecia miniatura – garść 150 sekund
prawdziwej, free jazzowej zawieruchy! Kolektywnie, w ogniu wzajemnych ciosów. W
tych okolicznościach przyrody finałowa kompozycja nie może nie zacząć się odrobiną
spokojniejszych fraz. Talerze, elektronika, poświata ciszy. Ciepłe trąbki
przypominają o swoim istnieniu po upływie dwóch minut. Po kolejnych dwóch grand piano mocnymi klawiszami zaczyna
fazę open jazzu. Swobodny drumming, jakby w kontrze do tej
propozycji. Trąbki dokładają do ognia (tańczą jak oszalałe!), a piano intrygująco
łamie rytm. Kwintet pełną mocą rusza na łowy. W dziesiątej minucie rozpoczyna
się solowa ekspozycja japońskiego trębacza – niebywała, głównie gardłowa
preparacja dźwięków, gdzie sam instrument blaszany zdaje się być jedynie
dodatkiem. W tle wrze elektronika, a piano po pewnym czasie proponuje repetę w estetyce
contemporary abstract. Na sam finał
kolejna wolta stylistyczna – kwintet wchodzi w tryb balladowy, mimo pisków z laptopa
i podmuchów gorącego powietrza ze strony podsekcji dętej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz