Muzyka swobodnie improwizowana nie byłaby zapewne tak bardzo przez nas hołubiona, gdyby nie jej ponadgatunkowy charakter. Chwilami wydaje się, że im dłuższa, bardziej wyboista jest droga artysty do tego rodzaju improwizacji, tym efekty jego działań ciekawsze, bardziej oryginalne, mniej przewidywalne.
Inną kwestią, choć po prawdzie konsekwencją wyżej
wspomnianego zjawiska, jest wszechstronność muzyków improwizujących. Są w
stanie funkcjonować w wielu wymiarach stylistycznych i estetycznych - grać
ciężkiego rocka, ognisty jazz, czerstwą elektronikę, czy zwiewną kameralistykę,
a wszelkie doświadczenia zdają się przede wszystkim stymulować ich kreatywność.
Trybuna z radością
odnajduje muzyków improwizujących w sytuacjach, zadawałoby się, niezwykle
odległych od tradycyjnie pojmowanej swobodnej improwizacji. Przy bliższym
jednak poznaniu okazuje się, iż owa odległość bywa naprawdę pozorna. Choćby ostatnio,
w trakcie wertowania najciekawszych płyt roku na scenie … metalowej,
napotkaliśmy na jednego z naszych ulubionych belgijskich saksofonistów J.J. Duerinckxa!
Formacja zwie się doprawdy szaleńczo – Neptunian Maximalism – i jest duetem wspominanego
muzyka z Guillaume Cazaletem, multiinstrumentalistą, muzykiem o nieograniczonym,
zdaje się, horyzoncie postrzegania procesu tworzenia muzyki. Duet używa także skróconej
nazwy NNMM i w wielu wypadkach przeobraża się w bardziej rozbudowany skład,
nawet o rozmiarach małej orkiestry.
Dziś zapraszamy na edycję kwartetową (w roli gości dwaj
perkusiści) i prawdziwie monumentalne dzieło Éons. Trzypłytowy zestaw muzyki definitywnie ponadgatunkowej, która
czerpie z rocka, także tego black metalowego, krautrocka, wszelkiej maści
psychodelii i transu, a nade wszystko uwielbia improwizować. Każda z płyt
wydawnictwa (I, Voidhanger Records, 3CD/LP 2020) ma osobny tytuł, każda na swój
sposób brnie w świat zaskoczeń i literackich odniesień (tu po szczegóły
odsyłamy już na stronę bandcampową grupy oraz wydawcy omawianego dziś
trójpaku).
Na podróż do świata nieznanych, nieoczywistych i chwilami niezwykle tajemniczych dźwięków zaprasza nas czterech muzyków: Guillaume Cazalet (bas elektryczny, gitara barytonowa, smyczek, sitar, flet, trąbka i głos), Jean Jacques Duerinckx (amplifikowany saksofon barytonowy i sopranino), Sebastien Schmit (perkusja, instrumenty perkusyjne, gongi i głos) oraz Pierre Arese (perkusja, instrumenty perkusyjne). Nagrania powstały w okolicznościach studyjnych w Brukseli, w marcu 2018 roku. Całość, jakże epicka, to szesnaście utworów i blisko 130 minut muzyki.
To The Earth. Od
startu ziemskiej części trylogii narracja
dominowana jest przez rytm, podawany rykiem saksofonu barytonowego na pogłosie,
psychodelizującą gitarą i dwoma masywnymi zestawami perkusyjnymi. W tle szaleje
ambient złych mocy, który siłą dętych przedmiotów nabiera wręcz free jazzowego
ognia. Całość zdaje się tworzyć dziki rytuał rocka pulsującego życiem na silnych
opiatach i gęstych sterydach, chwilami brzmiącego dość syntetycznie, mimo
zanurzenia w bezkresnym pogłosie. Druga część na wejściu rysuje niemal hc-punkowe, połamane frazy basu i
perkusji. W tle podmuchy saksofonu łączą się z polirytmiczną fakturą drummingu i zdewastowaną poświatą post-ethno. Narracja, choć gęsta i
niebywale intensywna, osnuta jest pewną dubową powłoką i bardziej zachęca do transowego
tańca niż rwania resztek włosów z przeciążonej emocjami głowy. Mimo dyktatu
rytmu zmiana zdaje się tu gonić zmianę. Na otwarciu trzeciej część masywny bas
zjeżdża na sam dół. Noise doom! Rwący
trzewia post-ambient bez udziału perkusji, za to z głosem, który odprawia black rituals i płynnie przenosi nas do
kolejnej części. Tu gitara pachnie już black metalem, coś krzyczy z oddali, a
obie perkusje wpadają w post-afrykański trans. Znów gęsto jest od dźwięków i
rozwiązań dramaturgicznych. To iście barokowe bogactwo trwa już do końca
pierwszej płyty. Pojawiają się flety i coś na kształt piszczałek, gitara, która
też odnajduje swoje afrykańskie korzenie, etniczne zaśpiewy i perkusje, które
wciąż szukają nowych brzmień i struktur rytmicznych. Ale o wszystkim, i tak
decyduje wszechmocny doom bas!
To The Moon. Pierwsze
cztery odcinki księżycowej części, to
nieprzerwany ciąg dźwięków. Zaczyna ją masywny, acz powolny rytm perkusji i
płynnego basu o industrialnym posmaku. W tle improwizacja kwitnie zaś w
najlepsze – saksofon sięga nieba, reszta brnie po kolana w piekle psychodelii.
Pogłos zdaje się multiplikować, i tak dość już tajemniczą rzeczywistość.
Perkusje przestają jednak bić rytm, a zaczynają improwizować. Pojawia się czarny głos, barytonowy saksofon wyjący
do księżyca i w końcu prawdziwe szamańskie bębnienie. Całość staje się niemal
schizofreniczna, zatem mniej przygotowany odbiorca może przez moment zapragnąć
ucieczki na świeże powietrze! Ratunkiem okazuje się gitara, która śpiewa niemal
soft-metalowym głosem, choć brnie w basowym mule. Hasłem do kolejnego
spiętrzenia emocji zdaje się być powrót perkusyjnej polirytmii. Salwy saksofonu
wieszczą kolejną złą nowinę, a narracja nabiera orkiestrowej siły i epickiego
rozmachu. Rytm na ułamek sekundy odpuszcza, by zaraz potem zaatakować ze
zdwojoną siłą, pełną dobrego kwasu i
psychodelii. W ramach bystrego kontrapunktu – taneczne pętle basu, pięknie zgaszone
aż do poziomu zera absolutnego. I oto utwór numer jedenaście, następujący po
pierwszej od stuleci chwili ciszy na dysku numer dwa. Oddychające amplifikatory,
bas i saksofon, a potem także gitara w łagodnych pląsach na pogłosie. Opowieść księżycowa dociera do ostatniego
przystanku. Najpierw kompulsywny chaos intensywnej improwizacji – zło nadciąga
od strony gitary i perkusji. Akcenty perkusjonalne szaleją w tle, ale główny
nurt stoi w miejscu i skowycze. Rolę przewodnika bierze na siebie bas. Tyczy
szlak, nie eskaluje tempa i sprawia, iż narracja rozlewa się bardzo szerokim
korytem, zastyga, zaczyna zionąć arktycznym niemal chłodem i umiera w oparach
perkusjonalnych zdobień.
To The Sun. Początek
słonecznej podróży, to długie, przeciągłe
frazy saksofonowe, zagubione w chaosie echa i ambiencie skwierczącego
amplifikatora. Opowieść narasta basem i barytonem, pozbawiona jest bowiem
perkusyjnego backgroundu. Ten
pierwszy szuka samego dna narracji, ten drugi kreśli zadziorne plamy, ale umiejscawia
je w wyższych pasmach. Pojawia się także
kilka dźwięków, brzmiących niczym syntezator. Kilkunastominutowa opowieść uroczo
się ślimaczy, choć jest masywna, gęsta i bardzo niebezpieczna. Jakby na dowód,
w dalszej części okrasza ją głos, który melorecytuje w gotyckiej tonacji. Swoje
ma też nam do przekazania psychodelizująca gitara. Kolejny epizod jest nieco
krótszy. Talerze rozbłyskujące pogłosem i flażolety na gryfie basu czynią otwarcie,
które po chwili opanowane zostaje przez mantryczny drumming, uwijający się pod zwalistymi dronami gitary i saksofonu. Trzecia
część rodzi się w bystrym chaosie niemal swobodnej improwizacji. Po raz
pierwszy słyszymy sitar, który razi nas czystym, akustycznym brzmieniem. Bas i
perkusja trzymają klimat, ale podlewają go kwaśnym sosem, a narracja w estetyce
post-ethno-impro-psycho-rock dobrze reasumuje wysiłki muzyków. Szefem tej kolejnej, długiej opowieści jest
jednak bas, który ciągnie frazy za uszy, a po 8 minucie topi je w gigantycznym pogłosie.
Na froncie pozostaje już tylko kompulsywny drumming
i nieśmiertelny sitar. Znów niezwykle bogato zdobiona historia daje nam jeszcze
krótkie expo gitary i finał uczyniony
na raz, z rockowym przytupem. Zakończenie całej trylogii stawia na pewnego
rodzaju ukojenie - pojedyncze dźwięki strun, echo, poświata mrocznego ambientu.
Kilka saksofonowych dronów i grzmoty z basówki. Pod nieobecność perkusji,
opowieść łapie finałową moc raczej z samych kabli. A grzmi jeszcze długo po
ustaniu ostatniego dźwięku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz