piątek, 2 kwietnia 2021

Cyclone Trio! Bothén 3! Nimitta! Hackett, Thompson & Wachsmann! Sverdrup Balance! Rdza! Bayer! The April’ Round-up!


Nowy miesiąc w kalendarzu, to wystarczający powód, by Czytelnikom Trybuny zaproponować kolejną zbiorówkę recenzji świeżutkich płyt z muzyką improwizowaną. Dzisiejsza układanka jest siedmioelementowa i silnie kotwiczy nasze zainteresowania w szeroko rozumianym jazzie. Będzie free jazzowa petarda, open jazz bazujący na kompozycji, kameralistyka, która końce palców macza w jazzie, także swobodna improwizacja, która jako jedyna w tym zbiorze zdarzeń fonicznych korzysta ze wsparcia dźwięków syntetycznych, a na finał multi-trackowy saksofon solo, improwizujący w wielkiej, opuszczonej fabryce!

Zaczniemy w Londynie, choć trochę po australijsku, potem szwedzkie trio i duet włosko-szwajcarski wydane w Polsce, w dalszej kolejności znów Londyn i to nie jeden raz, także Genua i belgijskie Leuven, ważny akcent krajowy z Ostromecka, a na koniec kilka fraz z Barcelony. Zapraszamy śmiało na podróż po bezdrożach jazzu!

 


Cyclone Trio  The Clear Revolution (577 Records, CD 2021)

Saksofon wsparty dwoma zestawami perkusyjnymi! Trudno wyobrazić sobie lepszą konfigurację dla krwistego free jazzu! Tim Green i Tony Irving na perkusjach oraz Massimo Magee na saksofonie tenorowym, altowym i sopranino, a także ... srebrnej grzechotce. Trzy skomponowane improwizacje, 51 minut muzyki, zarejestrowanej w Londynie, w okolicznościach studyjnych, w marcu ubiegłego roku.

Rezydujące w australijskim Brisbane Cyclone Trio zaprasza nas na spektakl szczególny, nagranie, które zdaje się na nowo nadawać sens free jazzowej podróży z nieznane. Muzyka, która stawia na żywe, emocjonalne dźwięki, skoncentrowana jest jednak nie na ich eskalowaniu, tudzież typowym, free jazzowym krzyku, ale na misternym budowaniu, przez aktywnie pracujące perkusje, nieograniczonego pola działania dla improwizującego saksofonisty. Ten ostatni pozostaje tu w centrum uwagi od pierwszego do ostatniego dźwięku. Ale i on buduje swój flow z dużym rozsądkiem, ciągle szuka ciekawych brzmień, a nade wszystko nigdzie się nie śpieszy. Raz śle nam brudne i gorące oddechy, innym razem suche i dalece wystudzone westchnienia, czasami efektownie błyszczy, by za moment kreślić matowe bohomazy. Powiedzieć, że saksofonista stosuje rozszerzone techniki gry na instrumencie dętym, to jakby nic nie powiedzieć. Całe trio świetnie dywersyfikuje intensywność swojej improwizowanej wypowiedzi. Hałas, to być może ostatni kierunek, jak skłonni byliby wybrać Jeźdźcy Cyklonu. Wolą dynamiczną medytację, popadanie w trans, który pozwala zatracać się w dźwiękach. The Clear Revolution jest z pewnością dalece metaforycznym tytułem, ale płytę tę polecamy przede wszystkim tym, którzy zatracili już wiarę w moc klasycznego free jazzu.

Na początek muzycy serwują nam blisko 25-minutową ekspozycję saksofonu tenorowego, którego dwie nadpobudliwe perkusje niosą chwilami naprawdę wysokim wzgórzem. Utwór zdaje się być doskonale skonstruowany. Artyści z mozołem budują emocjonalną narrację, po czym w połowie nagrania robią pętlę i zaczynają wszystko od nowa. Dynamika nagrania faluje, ale rzadko przyjmuje formę galopu. Co ciekawe, w wielu momentach saksofon frazuje jakby o tempo wolniej niż obie perkusje. Druga, nieco krótsza część (10-minutowa) pokazuje kolejne oblicze saksofonisty. Najpierw jego instrument brzmi niczym samotny król puszczy, który zwołuje czeredę pobratymców na rykowisko. Strumień dźwięków formuje się w dron, który szuka punktu zaczepienia na werblach i tomach partnerów. Po fazie dobrze zaplanowanego spowolnienia saksofonista sięga po alt i zaczyna swingować niczym najlepsza wersja Charlie Parkera. W pierwszej fazie ostatniej, ponad 16-minutowej improwizacji, trio stawia niemal na klasyczny free jazz dance. Lekkie, frywolne sopranino i rozhulane, pełnowymiarowe zestawy perkusyjne sieją tu prawdziwe spustoszenie. W połowie utworu następuje spowolnienie, krótkie expo perkusistów i wymiana saksofonu na tenorowy. Ale i teraz muzycy nie skaczą w ogień free jazu, ale szukają nowych rozwiązań. Dęciak przez moment brzmi nawet, jak zmutowana syrena alarmowa. Ostatnie minuty, to rodzaj gry na małe pola, plejada short-cuts, znów pokazująca, że możliwości muzyków Cyclone Trio zdają sią nie mieć końca. Brawo!

 


Christer Bothén 3  Omen (Bocian Records, LP 2021)

Spotkanie ze szwedzkim weteranem improwizacji, tu w towarzystwie lokalnej młodzieży, dostarczy nam dużo jazzowych wrażeń, budowanych w oparciu o kompozycje lidera tria, ale też sporo ponad stylistycznych zaskoczeń i smaczków. Okoliczności studyjne, marzec 2019 roku, a na liście płac: Christer Bothén – klarnet basowy i kontrabasowy oraz kompozycje, Konrad Agnas – perkusja i Vilhelm Bromander – kontrabas. Muzycy w trakcie 36 minut z sekundami prezentują nam pięć utworów, ułożonych w dwie suity (Omen i 77), każda na swojej stronie czarnego krążka.

Zarysowany bardzo precyzyjnie temat pierwszego utworu podawany jest w bystrym, marszowym tempie, początkowo z niebanalnymi pauzami ciszy, które dobrze budują dramaturgię spektaklu. Oto jazz, w którym kontrabas szuka emocji i dynamiki, perkusja ewidentnie swinguje, co rusz wplątując się w efektowne synkopy, a klarnet basowy ma prawo do wszelkich zachowań – może śpiewać wysokim tembrem, ale i burczeć z niezadowolenia. Wystarczy jeden sygnał, a narracja wpada tu we freejazzową kipiel, kolejny – tłumi się niemal do poziomu ciszy. Oczywiście pojawia się smyczek, a muzycy potrzebują ledwie kilku sekund, by zatopić się w klimatach free chamber. Po paru pętlach, niepozbawionych solowych incydentów, kontrabas na powrót wpycha opowieść w ramiona jazzu. Tym razem jednak tempo jest zdecydowanie leniwe i pachnie dobrym bluesem. Na koniec flow wraca do marszowego tematu i gaśnie w tubie klarnetu, pełnej zmysłowego szumu.

W drugiej części płyty pojawia się klarnet kontrabasowy, który determinuje po części dynamikę wydarzenia, ale także sieje niepokój i wprowadza ciekawe dysonanse. Te ostatnie w zderzeniu zarówno z basem, jak i perkusją, tu mniej skorą do jazzowej gimnastyki. Szczególnie udane jest samo intro, ryjące bruzdy w podłodze, czynione bez perkusji. Dynamika rodzi się tu leniwie, na samym dnie, budowana klarnetowymi dronami i matowymi pomrukami kontrabasu, pracującego w trybie pizzicato. Muzycy stawiają na open jazz, mocno sterowany, ale realizowany z dużą klasą. W ramach repryzy pojawia się marszowy rytm, ale cechą zasadniczą tej części winyla jest … ciągła zmiana. Najmasywniejszy z klarnetów dba o nasze emocje bez chwili wytchnienia. Pozwala sobie nawet na chwilę galopady, tu w wysokim rejestrze, do którego dobrze dostraja się kontrabas. Na finał opowieść znów haczy o leniwego bluesa, a kończy się minimalistycznymi podrygami basu z błyszczącymi talerzami w tle.



Nimitta  Polyptyque (Bocian Records, LP 2020)

Duet włosko-szwajcarski o nazwie własnej spotykamy w Genewie, w okolicznościach studyjnych, latem 2017 roku. Kontrabas w dłoniach Massimo Pincy i saksofon sopranowy w ustach Christophe’a Bertheta wykonują dla nas dziewięć kompozycji własnych, przy bliższym poznaniu, noszącym znamiona całkiem swobodnych improwizacji, trwających łącznie około 32 minuty.

Kameralna narracja na początku kreowana jest przez zadziorny smyczek, który ochoczo piłuje struny i delikatny saksofon sopranowy, który tańczy nad nim z pewną dozą smutku w głosie. Spokojnie, acz zmysłowo, z subtelnym posmakiem klasyki - wszystko podawane jest tu dość matowym, lekko szemrzącym brzmieniem. Druga opowieść zdaje się pogłębiać wątek pierwotny, ale już trzecia stawia nas do pionu masywnym pizzicato, które wypuszcza w taniec smukły saksofon. Muzycy gubią posmak chamber, a sam kontrabas nie może się zdecydować, czy jednak nie grać arco. Efekt finalny, dalece intrygujący, realizowany jest rytmicznie, z ciągłymi powtórzeniami. Kolejna opowieść, to znów szarpanie strun, tym razem wsparte smugami cienia z tuby dęciaka. Całość nabiera mroku i niepokoju. Piąta część bazuje na dysonansie - kontrabas znów szyje mroczne frazy, podczas gdy sopran zdaje się śmiać do rozpuku i tańczy wokół własnej osi.

Szósta opowieść, najdłuższa na płycie, nie szczędzi nam doznań. Zaczyna ją dron basu i delikatnie preparowany saksofon. Dark chamber’ ambient smakuje nam bardzo, zwłaszcza, iż jest posadowiony wyjątkowo blisko ciszy. Muzycy, być może niepotrzebnie, sięgają po bardziej jazzowe frazy, rysowane gęstym pizzicato basu. Na finał stawiają jednak na minimalizm, czym ratują wysoką ocenę utworu. Siódemka, to miniatura, która kontynuuje wątek jazzowy, ale już ósemka, choć równie krótka, śmiało może kandydować do miana najlepszego fragmentu płyty – akcenty perkusjonalne na gryfie i świetna partia saksofonu, która buduje dron i szuka dla niego odpowiedniej porcji echa. Wreszcie finał, początkowo kreowany niemal samodzielnie przez saksofon. Bas akcentuje swoją obecność drobnymi szarpnięciami za struny. Na ostatniej prostej powraca posmak kameralistyki - na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek, a saksofon przypomina, iż w formule minimal czuje się, jak ryba w wodzie.

 


Martin Hackett/Daniel Thompson/Philipp Wachsmann  ha th wa (Empty Cage Records, DL 2021)

Czas na naszą ulubioną, w pełni swobodną improwizację, ale czynioną w odrobinę nietypowych realiach. Oto zapraszamy na koncert, który sumuje dźwięki dwóch akustycznych instrumentów z syntezatorem analogowym. Molekularne subtelności bez zasilania vs. syntetyka w dość topornym wydaniu, ale - jak się okazuje - i tu efekt potrafi być zaskakujący. A zatem: Martin Hackett – syntezator analogowy, Daniel Thompson – gitara akustyczna oraz Philipp Wachsmann – skrzypce. Owo dalece międzypokoleniowe trio muzykowało w londyńskim klubie Iklectik w maju 2019 roku. Pięć improwizacji - około 26 minut.

Otwarcie koncertu dość dobrze pokazuje nam, czego możemy się spodziewać po takim, a nie innym zestawie instrumentów, a przede wszystkim – po klasie improwizatorów. Garść strunowych subtelności, od startu wchodzących w zwinne, a nawet zadziorne relacje i wątłe, rzecz można, nawet nieśmiałe plamy syntetyki. Te ostatnie szybko potrafią jednak nabrać wiatru w żagle i dobrze konweniować z akustyką. Muzycy lubią wchodzić w okazjonalne duety, zdają się bez trudu mnożyć byty tej improwizacji, dobrze pracują metodą call & responce. Każdy z muzyków ma tu władzę ustawodawczą, a demokracja zdaje się być ich podstawowym narzędziem działania. Operujący syntetyką Hackett, co rusz zaskakuje – nie jest tłem, potrafi przejąć inicjatywę, stymulować akcje zaczepne, a nawet rysować basowe drony. Gitarzysta, obok kreowania abstrakcyjnych fraz, dobrze się czuje także w budowaniu zwinnych akordów, skrzypek lubi zaś pozostawiać na stronie i ciekawie preparować dźwięk.

W drugiej części akustycy rozciągają struny, a syntezator gra brudne dźwięki, które świetnie wgryzają się w zastaną rzeczywistość. Krótka faza fake sounds dobrze robi naszej percepcji słuchowej. Trzecia opowieść, to garść pytań i odpowiedzi budowana niemal ćwierćdźwiękami gitary i skrzypiec, bardzo stylowo komentowana niemal szemrającym syntezatorem. W kolejnej części trio rozwija skrzydła i brzmi, jak udana imitacja Spontaneous Music Ensemble. Akustyczne struny budują pajęczynę, a syntezator zaczyna śpiewać. Narrację kreują wyłącznie zdrowe emocje! Czas na krótki finał tego równie krótkiego koncertu – otwiera ją gitara, syntezator podłącza się niskimi frazami, a skrzypce gaworzą na stronie. Znów kilka fraz realizowanych w podgrupach, równie udane preparacje gitary, wreszcie zmysłowe gaszenie płomienia narracji, nie bez kolejnych subtelności ze strony syntezatora.



 

Sverdrup Balance  Arcturus (FMR Records, CD 2020)

Wskazane w tytule trio słuchaliśmy całkiem niedawno, przy okazji jego poprzedniej płyty. Sverdrup Balance, to Jean-Michel Van Schouwburg – głos, Yoko Miura – fortepian i melodeon oraz Lawrence Casserley - signal processing instrument. Tym razem Belg, Japonka i Anglik prezentują nam zwarty raport dźwiękowy z trasy koncertowej, jaką odbyli jesienią 2019 roku w Belgii (Leuven), we Włoszech (Genua) i Anglii (Londyn). Fragmenty trzech, swobodnie improwizowanych koncertów znajdujemy na płycie wymieszane pod względem chronologii, podane w ośmiu odcinkach, ciekawie ułożonych pod względem dramaturgicznym i trwających łącznie 58 i pół minuty.

Międzynarodowe trio spersonalizowane w preambule recenzji zaprasza nas na spektakl teatru nieoczywistości i permanentnych zaskoczeń. Każdy z muzyków przynosi na scenę ogrom pomysłów, dużo kreatywności, szczyptę brawury i pełne prawo do popełniania błędów. I dodajmy od razu – każdy z nich korzysta z tego arsenału bez skrupułów. Muzykom wszakże trzeba oddać, co boskie – ich możliwości generowania dźwięków zdają się nie mieć granic (zwłaszcza wokal!), ich umiejętności budowania ekspresyjnych szczytów narracyjnych, a zwłaszcza ich gaszenia budzi nasz nieskrępowany podziw. Jeśli w tym tyglu zdarzeń coś mielibyśmy muzykom wytknąć, to na pewno czas trwania płyty. Definitywnie potwierdzamy, iż swobodna improwizacja najlepiej broni się w obrębie niepełnych trzech kwadransów! Nie czas wskazywać tu na fragmenty nieco słabsze (po prawdzie najbardziej podoba nam się utwór … najdłuższy), ale jeśli już, to zauważmy, iż improwizacja w drugiej części płyty zbyt często kreowana jest przez rytm piana, który chwilami sprawia wrażenia produktu zastępczego, pomysłu, który kryje mielizny narracji. Ale dość tych ambiwalencji, zdecydowanie wskażmy na najlepsze fragmenty tej koncertowej epopei.

Wspominany już najdłuższy fragment płyty, czwartą improwizację zaczyna ambient Casserleya, który plami minimalistyczne piano Miury i wokalne kołysanki Van Schouwburga. Muzycy instynktownie budują bardzo mroczną atmosferę. Głos nie stawia tu na wirtuozerię i eksperymenty, ale buduje klimat. Piano znaczy teren rytmem (nomen omen!), ale akurat czyni to w najlepszym z możliwych momentów. Narracja nabiera meta bluesowego posmaku, na tle którego wybudza się dziki kot wokalistyki! Wyjątkowo efektowna eksplozja Van Schouwburga kończy swe życie w oparach minimalizmu. W kolejnej części znów wokalista wiedzie prym. Najpierw kracze jak wrona, potem odmienia głoskę k przez wszystkie przypadki. Swoje robi tu masywne piano, ale najlepiej wypadają strzępy głosu, wplątanego w elektronikę. Po stronie ewidentnych plusów zapisujemy też krótką etiudę zapisana pod numerem siódmym. Narracja tkana z drobiazgów, bystrze skonstruowana, a na koniec przyozdobiona elektroakustycznymi fajerwerkami.

 


Rdza  Panopticum (Muzyka z Mózgu, CD 2021)

Czas na zapowiadany akcent krajowy - damsko-męski kwartet pod szyldem Rdza, który znamy już ze smakowitej płyty Yass Improvisation, poczynionej jednak w dużo większym składzie. Rdza, zredukowana do czterech muzyków, ciągle zmysłowo improwizuje, wszakże w tej wersji dużo czerpie ze współczesnej kameralistyki (silny wpływ strony damskiej) i jednocześnie nie krępuje się sięgać do skarbnicy post-jazzowych grepsów (tu prym wiedzie pierwiastek męski, zwłaszcza kontrabasista, który rzadko sięga po smyczek). Jesień ubiegłego roku, Pałac Stary w Ostromecku i czwórka muzyków: Martyna Liliana Kabulska – skrzypce, Anna Jędrzejewska – fortepiany, Jacek Buhl - perkusja i perkusjonalia oraz Jarosław Majewski – kontrabas, przy okazji facet, któremu do nazwy Rdza jest zdecydowanie najbliżej. Na płycie dostajemy dziesięć improwizacji, które trwają 47 minut z sekundami.

Artyści zaczynają swoją podróż sięgając po akcenty jazzowe, które zdają się jednak prowadzić narrację w rejony bardziej kameralne. Rodzaj zwinnego, akustycznego rozgardiaszu, który łapie ciekawą, dalece niekameralną dynamikę. Sekcja czuje tu swing, piano zna całą historię klasyki, a skrzypce zdolne są wejść w ten tygiel emocji każdymi drzwiami. Druga część zapomina o małym strunowcu i proponuje jazzową przebieżkę w trio. Świetna robotę czyni tu drummer, choćby bystrze preparuje dźwięk talerzy. Trzecia część staje w opozycji do poprzedniczki – akustyczny ambient, przepełniony minimalistycznymi akcjami szukającymi abstrakcyjnej ciszy. Czwarty epizod zostaje oddany wyłącznie w kobiece ręce i być może jest momentem najwyższej jakości. Piano koncentruje się na budowaniu meta rytmu i powtarzalności, skrzypce brną w kameralną, molekularną narrację. Całość zdaje się być wyjątkowo udaną wariacją na temat Different Trains Steve’a Reicha. Kolejna opowieść też tapla się w wyzwolonej kameralistyce, choć realizowana jest już pełnym kwartetem.

Szósta improwizacja budowana jest urywanymi, wystudzonymi frazami. Na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek, ale po nabraniu dynamiki muzyk wraca do swojego ulubionego pizzicato. Kolejną część otwierają kobiety, które kreują piękny chamber na zaciągniętym ręcznym. Panowie są konsekwentni – lub… spoglądają w kierunku post-jazzu. W ósmej części pióro recenzenta aż drży z emocji, taki dobry to moment Panopticum. Drobne preparacje, oddech ciszy, minimal piano i mikro drumming. Zdaje się, że słyszymy dwa smyczki! Dziewiątka stawia nas jednak do pionu. Dynamiczny, męski free jazz z podkręconymi potencjometrami. Panie nie mają z tym najmniejszych problemów! Wreszcie finał, kolejna perełka w rdzawej kolekcji – szemrzące perkusjonalia, delikatnie szarpane struny kontrabasu, niemal bezdźwięczne preparacje skrzypiec, no i piano, przybywające z dalekiego kosmosu. Rezonujący, atrakcyjny, niemal ambientowy chamber, niczym spacer we mgle, u progu złotej, delikatnie rdzawej jesieni.

 


Marcel·lí Bayer  La Filatura (bandcamp’ self-release, DL 2021)

Na finał dzisiejszej jazzowej zbiorówki, ciepły, chill-outowy saksofon (altowy lub barytonowy), umieszczony w dużej, opuszczonej hali fabrycznej, z sufitu której nieustannie kapie woda. Muzyk jest jeden, Marcel·lí Bayer, ale saksofonów całe mnóstwo – od jednego do czterech, w zależności od utworu. Osiem improwizacji (zapewne szczegółowo zaplanowanych), trwających mniej więcej dwa kwadranse. Nagranie z lata ubiegłego roku, zapewne z Katalonii.

Na początek Bayer proponuje nam trzy wątki saksofonowe, głównie altowe. Dwa dęciaki posadowione na flankach grają jeden rytm, a ten środkowy zdaje się być silnie pogrążony w zadumie. Dźwięki pracują w niesamowitej przestrzeni, a pogłos jest cudownie naturalny. W drugiej części saksofon barytonowy bawi się w slow dance, a wtórujące mu inne saksofony płyną jeszcze cieplejszym strumieniem. W kolejnej części baryton rytmicznie podryguje, a reszta instrumentów szuka melodii w głuchej poświacie fabryki. Zaraz potem mamy jakby powtórkę sytuacji, choć brzmienie saksofonów zdaje się być już bliźniacze, klejone pogłosem.

Piąty epizod zapisujemy zdecydowanie po stronie atutów płyty. W grze uczestniczą trzy barytony, które budują wyjątkowo molową narrację. Zmysłowe dark reeds in slow motion. W szóstej części występuje tylko jeden baryton i śpiewa jeszcze smutniejszą piosenkę. Siódma improwizacja, i znów kciuk recenzenta zostaje uniesiony ku górze! Barytony budują drony, ale pojawiają się na scenie jeden po drugim, bystrze stopniując napięcie. Na finał Bayer proponuje nam melodyjny temat, do wykonania którego potrzebuje aż czterech saksofonów. Smukła ballada z ostatnią łzą.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz