John Tilbury i Eddie Prevost, mimo zaawansowanego wieku, w ostatniej dekadzie zagrali sporo koncertów pod szyldem AMM, zarówno jako duet, jak i trio (z Keithem Rowe). O wyczynach tych legendarnych brytyjskich muzyków Czytelnicy Trybuny wiedzą dokładnie wszystko. Póki co, nie znają jedynie zawartości najnowszej płyty AMM, która ukazała się całkiem niedawno w macierzystym labelu formacji – Matchless Recordings, oczywiście w formie staroświeckiego CD.
Zamieszczony na krążku Indústria
koncert odbył się 9 października 2015 roku w Lizbonie, a precyzyjnym będąc,
na południowych peryferiach miasta, w Muzeum Przemysłu, jakie mieści się pod drugiej
stronie wielkiej rzeki zwanej po europejsku Tag, zaś po portugalsku Tejo. Pianista
i perkusjonalista tradycyjnie zagrali jeden długi set, który trwał dokładnie 54
minuty i 33 sekundy, licząc ze wszystkim odcinkami ciszy, a także oklaskami w
trakcie wejścia muzyków na scenę oraz po zakończonym koncercie.
Muzyków wchodzących na scenę dużej sali koncertowej witają
wcale nieskromne oklaski. Koncert rodzi się jednak w ciszy, z pojedynczych
uderzeń w klawisze Tilbury’ego i delikatnie rezonującego, wielkiego talerza Prevosta.
Żyje także publiczność, która szepta, od czasu do czasu pokasłuje lub
efektownie wzdycha. Pogłos wyłapuje tu wszelkie incydenty dźwiękowe. Muzycy
żmudnie budują typową dla AMM narrację, tkaną z drobnych fraz, dużych plastrów
ciszy, z minimalizmem wpisanym w DNA tej kreacji. Wszakże jak na kanony formacji,
zwłaszcza w formule duetowej, na muzealnej scenie w Lizbonie dzieje się
naprawdę wiele.
Dużo dźwięków w jednostce czasu generuje szczególnie
pianista, który w połowie 5 minuty uderza w czarne klawisze bardziej
zdecydowanie. W odpowiedzi efektownie rezonuje talerz, który łapie moc niskich częstotliwości.
Przez moment narracja emanuje niemal funeralnym nastrojem. Po kilku wyższych frazach
piana, czynionych w estetyce post-classic,
opowieść nabiera - jak na kanony AMM! - sporej intensywności. Nerwowo zgrzyta talerz, drży bęben basowy - dźwięki zaczynają intrygująco pęcznieć i
przybierać na sile. Oczywiście ów zaskakujący incydent trwa tylko chwilę,
albowiem już w połowie 10 minuty muzycy schodzą w okolice ciszy i dyskutują
naszą ulubioną metodą call & responce.
Teraz flow płynie niemal
molekularnymi frazami piana i post-industrialnymi grepsami talerza i bębna.
Repetujący minimalizm, to faza jakże dla tych muzyków typowa, i jakże piękna.
W połowie 18 minuty mamy wrażenie, że nad Tagiem zanosi się na
burzę. Very deep piano cedzi frazy ze
sporym ładunkiem emocji, talerz rezonuje nad wyraz głośno, wręcz na granicy przyswajalności
naszych uszu. Muzycy szczędzą nam jednak eskalacji (to nie ich styl!), albowiem talerz niespodziewanie milknie, a piano rozpoczyna fazę drobnych preparacji (te
akurat nie są szczególnie częstą przypadłością pianisty). Narracja znów szuka
ciszy, w czym pomagają drobne preparacje na krawędzi talerza, które osiągają fazę śpiewnego pisku. Komentarz Tilbury’ego jedyny w swoim rodzaju –
post-klasyczna przebieżka po białych klawiszach.
Wraz z wybiciem 27 minuty rezonujący talerz i przedmioty
ugniatane na bębnie znów zaczynają smakować wykwintnym post-industrialem. Piano
przez moment milczy, po czym przejmuje inicjatywę i znów gasi emocje swoimi
najmniejszymi klawiszami. Dla kontrastu czarne klawisze ponownie pojawiają
się w grze po następnych kilku minutach. Talerz zgrzyta zębami, aż ciarki
przechodzą po plecach. Fortepian po kilku sekundach rozbłyskuje post-klasyką,
talerz zdaje się popadać w drobne konwulsje. Kolejny hałaśliwy moment koncertu
umiera pod ciężarem lekkich klawiszy. Typowa dla AMM minimalistyczna
gramatura narracji podprowadza nas pod kolejny epizod z udziałem kilku czarnych
klawiszy, który ma miejsce w 42 minucie. Garść preparacji, rezonans, który
przypomina biały szum – tak, dziś definitywnie starsi Panowie nie przestają nas
zaskakiwać.
Z upływem kolejnych minut spektakl zaczyna już jednak
smakować konsekwentną finalizacją. Małe
piano, rezonans tkany niemal z samej ciszy. Po kilku pętlach Tilbury zaczyna
budować coś na kształt melodii, smutnej, repetytywnej, nieodwracalnej. W tle
sączy się mroczny półdźwięk talerza, który definitywnie obumiera. Opowieść gaśnie pomrukami
czarnych klawiszy i powracającymi odgłosami wzdychającej publiczności. Ostatni dźwięk
zostaje wydany w 53 minucie i 9 sekundzie. Po niemal 20 sekundowej ciszy rozbrzmiewają
gromkie oklaski, które trwają pełną minutę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz