Pandemiczna nadprodukcja muzyki nie omija także francuskiego labelu Circum-Disc, którego dokonania śledzimy na tych łamach na bieżąco. Na dwa wiosenne miesiące (kwiecień i maj) wydawca proponuje nam aż pięć nowych płyt. Na dwóch z nich odnajdujemy naszego ulubionego francuskiego muzyka-improwizatora, perkusistę Petera Orinsa, zatem nasza chęć, by bez zbędnej zwłoki zanurzyć się w nowych, na ogół francuskich dźwiękach zdaje się nie mieć granic. Ale nie tylko francuskich, bowiem w dalszej części naszej dzisiejszej opowieści zapraszamy na spotkanie z pewnym triem z Czech i Słowacji!
Po kolei zatem – najpierw nowa, solowa płyta Orinsa, która jak
zawsze jest dużym wydarzeniem na europejskiej scenie muzyki kreatywnej, potem zaś
kwintet, który łączy w sobie dwa składy trzyosobowe rzeczonego perkusisty (trio
ad hoc stworzone z Paniami Abdou i
Dang oraz męski working band TOC, tu
zupełnie pozbawiony atrybutów elektrycznych). Tuż po kwintecie intrygująca,
elektroakustyczna płyta solowa na rozbudowany zestaw instrumentalny, rzeczone
trio połączonych sił naszych południowych sąsiadów, a na koniec garść dobrego
jazz-rocka, ponownie w wydaniu francuskojęzycznym. Dodajmy, iż wszystkie
wymienione płyty ukazują się w wersji CD, a jedna z nich także na winylu (co
wydarzy się dwa miesiące później).
Peter Orins VRTN
& VBRTN
Swoje nowe dzieło Peter Orins (perkusja, instrumenty
perkusyjne, elektronika) prezentuje w dwóch odsłonach, które trwają 50 minut z
sekundami, a które są, jak to zwykle bywa w przypadku tego muzyka, precyzyjnie
skomponowanymi … improwizacjami. Pierwsza część nagrana została w kwietniu, a
druga w grudniu 2020 roku (w okolicznościach studyjnych francuskiego Lille).
Ceremonia solowej ekspozycji perkusisty zaczyna się pojedynczymi
uderzeniami w talerze, które efektownie wybrzmiewają. W tle coś zaczyna
mechanicznie pracować, jakby mały silnik elektryczny, a na dalszym planie pojawiają
się mgławice deep drummingu. Z kolei
na pierwszym planie słyszymy czyste odgłosy werbla. Orins zdaje się mnożyć byty
tej narracji. Wszystko czyni w dużym skupieniu, nawet leniwie, dba o niuanse,
ale i szuka elektroakustycznych punktów zaczepienia w obłokach echa, które wypełniają
zakątki sceny. Opowieść narasta, nabiera meta
dynamiki, zdaje się być bogatsza z sekundy na sekundę, ale wciąż pozostaje
filigranową pajęczyną zdarzeń fonicznych. Z czasem małe źdźbła syntetyki
zaczynają mnożyć się jedno po drugim, a na werblu pojawiają się akcenty
akustycznej preparacji. Owa misterna plecionka zaczyna także uwypuklać dźwięki,
które możemy potraktować jako efekt live
processingu, ale tego nie jesteśmy do końca pewni. Mnożą się także wątki
czysto perkusyjne, których możemy się doliczyć pięciu, czy nawet sześciu.
Narracja ma swoją dramaturgię, a zmiany następują niezwykle często. Oto faza
akustycznego drummingu, inkrustowanego
elektroniką, tudzież posmakiem syntetycznej dekonstrukcji żywych dźwięków. Pod
koniec ponad 30-minutowego seta muzyk serwuje nam elektroakustycznego drona,
który pulsuje, a akustyczne mikro zdarzenia zdają się dodawać mu urody.
Druga opowieść toczy się w innym wymiarze czasoprzestrzeni.
Orins zaprasza nas do pieczary dark
ambientu. Buduje go znów bardzo skrupulatnie i nieśpiesznie, tym razem wyłącznie
z akustycznych dźwięków, z echa przedmiotów, które drżą i rezonują (po prawdzie
używa jedynie trzech floor tomów,
trzy talerzy i tyluż drewnianych pałeczek). Kreuje nastrój niepokoju i
tajemniczości, godny nowego soundtracku
do wiekopomnego Twin Peaks! Dwa
strumienie drummingu płyną nieco
separatywnie, drżą talerzy, a wokół nich zaczyna nadbudowywać się poświata
elektroakustyki, której źródła nie jesteśmy w stanie precyzyjnie wskazać. Magia
rytuału, szelest ceremonii dźwięków, w których można się całkowicie zatopić. W
dalszej części opowieści muzyk jedynie przesuwa akcenty i dobrze zarządza
intensywnością przekazu dźwiękowego. Słyszymy żywe perkusje na flankach, a po
środku strugę soczystego ambientu, ale już po chwili elementy składowe narracji
zamieniają się pozycjami. Są także momenty, gdy wszystkie dźwięki broczą po kolana
w gęstym ambiencie. Falująca, ale stabilna emocjonalnie opowieść zostaje
fantastycznie ugaszona do pojedynczych uderzeń w werbel. Echo wieczności jest
już z nami, a satysfakcja z odbioru pięknej płyty zdaje się nie mieć granic.
Adoct Ouvre-Glace
Pozostajemy w Lille (to samo studio), znów na osi czasu
sytuujemy się w grudniu 2020 roku. Adoct, to skrót złożony z pierwszych liter
nazwisk muzyków tworzących kwintet: Sakina Abdou - saksofon, recorder, Barbara Dang - fortepian,
Peter Orins – perkusja, Ivann Cruz – gitara akustyczna oraz Jeremie Ternoy –
fortepian. Muzycy przygotowali dla nas prawdziwą epopeję swobodnej improwizacji
– sześć utworów, 76 minut muzyki!
Improwizacja otwarcia jest najdłuższa (ponad 20-minutowa) i
po prawdzie konsumuje wszelkie atrybuty jakości, jakie może dostarczyć nam
zadekretowany tu zestaw instrumentalny, a także personalny (świetni muzycy,
choć niektórzy w nowych, akustycznych rolach!). Opowieść budowana jest we wstępnej
fazie z drobnych, urywanych fraz, które wchodzą w relacje za pomocą bystrych pytań
i jeszcze bardziej kąśliwych odpowiedzi. Leniwa, nieco minimalistyczna narracja
intrygująco porządkowana jest z jednej strony preparowanymi dźwiękami strun
(lewe piano), z drugiej zmysłowym ruchem palca po klawiaturze (prawe piano),
dodatkowo ubogacana akcentami perkusjonalnymi, niepozbawionymi rezonansu – oto
smukła historia, która kojarzyć się może z napięciem dramaturgicznym godnymi
legendy gatunku, brytyjskiego AMM. Naczelnym magiem kreacji zdaje się być tu
nade wszystko Orins, który nie dość, że dobrze dba o niuanse, to jeszcze
sprawia, iż działania wszystkich muzyków koncentrują się wokół budowania meta rytmu, wspólnego mianownika
wszelkich akcji dźwiękowych.
Kolejne dwie opowieści na tle pierwszej i trzech następnych
są dalece enigmatyczne, przynajmniej w wymiarze minutowym. Najpierw dostajemy się
na front pewnej konfrontacji brzmieniowej – z jednej strony rezonujące przedmioty
i preparacje, z drugiej nieco więcej klasycznego, post-jazzowego frazowania,
tym razem nieskoncentrowanego na poszukiwaniu rytmicznego zjednoczenia. Tuż potem dostajemy się w obszar gatunkowego
rozdroża – plastry kameralistyki, swobodne, jazzowe westchnienia, wszystko
dobrze skorelowane, ale jakby pozbawiona ognia. Przez moment w roli wiodącej
pojawia minimalistyczna gitara i zalotny tembr saksofonu.
Czwarta część powraca do dramaturgicznego suspensu i unika
bardziej oczywistych rozwiązań, choć z drugiej strony, w kilku momentach wydaje
się być nieco przegadana. Wciąż dużo intrygujących dźwięków dostarcza frakcja
kobieca, nadal świetną robotę czyni Orins, może jedynie frakcja męska po prawej
stronie perkusisty, w niektórych momentach nie do końca wie, jak powinna zachować
się w pełnej niuansów grze na małe pola. Dobrze robi tej części opowieści pojawianie
się smyczka, który wyprowadza improwizację na pola równie efektowne, jak utwór otwarcia.
Piąta część zdaje się jeszcze silniej zagłębiać w obszar dark acoustic chamber - z jednej strony kreatywny minimalizm, z
drugiej ponowny krok w kierunku rytmizacji narracji. Finał płyty, najdłuższy po
utworze otwarcia, w pełni rekompensuje nam ambiwalencje, z jakimi zetknęliśmy
się w kilku momentach tej nieco za długiej płyty. Zaczyna ją mały jazz z perkusyjnymi szczoteczkami, który
udanie tłumi się w mroczne klimaty kameralne, ze świetnymi preparacjami lewej strony
narracji, ale także niezłą intrygą na klawiszach i gitarze po drugiej stronie.
Po pewnym czasie z mroku zaniechania wyłania się fortepianowy duet, w obu przypadkach
realizowany na klawiaturze. Świetnie wgryza się w to Orins i takież to
błyskotliwe trio bez trudu odnajduje rytmiczną płaszczyznę porozumienia. Po
kilku pętlach plaster jakości dokłada też gitara. Końcowa przebieżka zdaje się
być zwinną wariacją na temat Different
Trains Steve’a Reicha.
Murmur Metal Maelstroem
Powracamy do formuły solowej improwizacji, podobnie jak w
przypadku Orinsa, dobrze zaplanowanej, a także dodatkowo ukształtowanej na
etapie post-produkcji. Przed nami David Bausseron, który uprawiać będzie tzw. akcje
dźwiękowe, improwizować na przeróżnych obiektach metalowych, grać na gitarze
elektrycznej, używać elektroniki, wreszcie realizować finalną post-produkcję.
Ów one man show składa się z trzech
epizodów, które trwają łącznie niespełna 44 minuty.
Groźnie brzmiąca nazwa podmiotu wykonawczego i jeszcze
bardziej tajemniczy tytuł płyty mogą nam sugerować spotkanie z ostrą muzyką
rockową. Ale nic bardziej mylnego! Album składa się z dwóch wątków, przy czym
ten pierwszy, to kilkunastominutowa część zasadnicza i dogrywka (nagranie z
roku 2013), ten drugi, to jedna, 25-minutowa odsłona (nagranie z roku 2018). Ta
pierwsza toczy się dość leniwie, choć chwilami nabiera pewnej dynamiki. Na
wejściu mamy wrażenie, że ktoś uformował nagrania terenowe w post-rytmiczny
strumień dźwiękowy i zapuścił bystrą pętlę. Wraz z rozwojem narracji przybywa
dźwięków post-perkusyjnych, które przyozdabiane są mikro zdarzeniami, na ogół
akustycznymi. Wszystkie one zdają się lepić w finalne frazy za pomocą niemal
niesłyszalnej ingerencji elektroniki. Pod koniec opowieść formuje się w drony i
smakuje jeszcze lepiej. Krótka dogrywka kontynuuje wątki części głównej. Na
poły akustyczne strumienie szarego ambientu, które wciąż przypominają dźwięki
hałaśliwej ulicy dużego miasta, przefiltrowane przez wyobraźnię improwizatora.
Druga opowieść budowana jest bardziej skrupulatnie, z dużą
pieczołowitością. Słyszymy frazy godne dużego instrumentu dętego, całe plejady rezonujących,
mrocznych dźwięków i żywe tło, które co chwilę zaskakuje nas nowymi, trudnymi
do zdefiniowania dźwiękami. Akustyka robi tu swoje, ale z czasem zaczyna przyoblekać
się w szaty dekonstruującej ją syntetyki. Akcja nie jest nadmiernie dynamiczna,
znów raczej leniwa, ale nade wszystko mało słoneczna. W połowie utworu pojawia
się płynny, basowy strumień ambientu, któremu bez czynienia błędu możemy przypisać
miano dźwięku w pełni syntetycznego. Wokół nowego wątku rodzą się małe, niemal molekularne
frazy, przypominjące owady, które lepią się do światła. Opowieść zaczyna tu żyć
własnym życiem - jedne elementy się rodzą, inne umierają, a dla artysty
najważniejsze zdaje się być utrzymanie dark
ambientowego klimatu. Na ostatniej prostej dron basowy kłębi się w samym środku
sceny, a na flankach grasują małe drobinki preparowanej akustyki.
Banausoi Imagines
Czas na czecho-słowacki ansambl i dalece podgatunkową podróż
po bezdrożach bystrej, chwilami silnie elektroakustycznej improwizacji,
czynionej wszakże z nerwem, a incydentalnie z prawdziwie rockowym
temperamentem. Aktorzy tego spektaklu są następujący: Petr Vrba – trąbka,
klarnet i elektronika, Václav Šafka – perkusja, instrument perkusyjne i obiekty oraz Ondrej Zajac – gitara i
głos. Czesi i Słowacy proponują nam sześć dobrze zaplanowanych improwizacji,
nagranych u siebie (data nieznana), które trwają łącznie niepełne trzy
kwadranse.
Muzycy bez zbędnych wstępów przystępują do dzieła! Gitara śle
frazę, trąbka ambientowy dron, a perkusja zaczyn narracji. Dwa pierwsze
składniki tego koktajlu lepią się w elektroniczny loop, który niesiony jest na żywym i od początku aktywnym drummingiem. Akcja dość szybko nabiera
gęstości i tempa – gitara kipi electro
rockiem z posmakiem afrykańskiej polirytmii, a trąbka krzyczy wniebogłosy same
dobre frazy! Po pewnym czasie muzycy zwinnie zdejmują nogę z gazu i uroczo kłębią
się oparach post-fussion-jazzu. W kolejnej opowieści pojawia się nerwowy klarnet.
Gra czystymi frazami, a dla przeciwwagi gitarowe pick-upy demolują nam uszy ostrymi dźwiękami. Obrazu całości dopełnia
intensywnie improwizujący, ale wciąż energetyczny perkusista. W trzeciej
improwizacji muzycy zdecydowanie zwalniają tempo – elektroniczne pętle,
rezonujące talerze, wreszcie dęte drony, które łapią pogłos, jak niezamaskowane
twarze covida. Opowieść nie szuka
dynamiki, raczej zagłębia się w otchłani zdrowej, czerstwej psychodelii.
Kolejna część budowana jest przez gitarowe rzężenia,
zgrzytliwą elektronikę i żywe, choć mroczne perkusjonalia. Muzycy kreują
suspens z niebywałą łatwością, jakby nie robili nic innego przez całe życie, tylko
straszyli niegrzeczne dzieci, które nie chcą spać. W piątej części znów
niepokój sieją opary dark ambientu i
dekonstruowane, dęte frazy. Dopiero po kilku przebiegach rozpoznajemy, iż jest
z nami ponownie klarnet, ale i on topi się w poświacie ambientu. Żywa perkusja
ciągnie tu dwie strugi post-elektroniki i kreuje klimat przypominający
wielominutowe improwizacje formacji Yodok III. Na starcie szóstej improwizacji
słyszymy lejącą się wodę i gitarę, która wydaje się być nad wyraz żywa,
nieskażona syntetyką. W tle rezonują talerze, ale opowieść łapie prąd jak
tonący brzytwę – electro pogłos i
kompulsywne elektrowstrząsy perkusji budują nową opowieść. Znów towarzyszy nam
klarnet skąpany w podrasowanym elektronicznie dronie. Niespodzianka goni tu
niespodziankę do ostatniego dźwięku.
Le Bruit
Des Dofs La Combinatronique
Circum Disc lubi, od czasu do czasu, zapuszczać się w
obszary improwizującego rocka, jazz-rocka, czy też innych, pokrewnych gatunków.
Całkiem niedawno pisaliśmy na tych łamach o formacjach More Soma i Unk.
Perkusistą tej drugiej grupy był Charles Duytschaever. Spotykamy go także na
płycie tria Le Bruit Des Dofs. Towarzyszą mu: Jean-Louis Morais na gitarze elektrycznej,
przy okazji autor całego repertuaru płyty oraz Olivier Verhaege na basie
elektrycznym. Muzycy proponują nam dziewięć kompozycji (nagrania studyjne z
roku 2017), których odsłuch zajmie nam pełną godzinę zegarową.
La Combinatronique,
to dla fana muzyki improwizowanej, z wielu względów, oczywiście jedynie przeuroczy soundtrack do jazdy samochodem, do śpiewania i nucenia, tudzież rytmicznego
uderzania dłonią o kant kierownicy. Ale, i w takiej materii można być mistrzem,
albo tylko wyrobnikiem. Panowie z Le Bruit Des Dofs radzą sobie w tej
dziedzinie doskonale, dodatkowo sprawiają wrażenie, iż z niejednego pieca chleb
jedli, a post-jazzowe, czy nawet swingowe frazy są dla nich rzeczą absolutnie
naturalną. Doskonale sytuują się w roli improwizatorów, choć basista czyni to
zdecydowanie zbyt rzadko. Gitarzysta odnajduje się także w klimatach
ambientowych. Cóż można jeszcze dodać, poza wskazaniem najbardziej udanych
fragmentów płyty? Gdyby tak więcej swobody, mniej skomponowanych fraz i
rockowych oczywistości, byłoby naprawdę smakowicie nie tylko we wskazanych
niżej momentach.
Piosenka otwarcia zdaje się być rockowym evergreenem, który zdobi nade wszystko
gitara, w dalszej części snująca zmysłowe, post-psychodeliczne frazy. Przypaść
do gustu może też trzecia kompozycja. Zaczyna ją post-bluesowe intro gitary. Sekcja
z czasem nabiera tempa i dynamiki, ale gitara niespodziewanie hamuje i
rozpoczyna fantastyczną podróż w głąb siebie. Snuje ambientową poświatę, a potem
tonie w rockowej psychodelii. Z kolei piąta część nie eskaluje tempa, zaprasza
nas bowiem na pierwsze basowe improwizacje, skontrowane na preparowaniu dźwięków
elektrycznego gryfu basówki. Na finał wszystko smakuje zaś dobrym post-jazzem.
Wreszcie na wyróżnienie zasługuje ostatnia, najdłuższa kompozycja, ponad
11-minutowa. Delikatny początek dość szybko przepoczwarza się w swingujący
kuplet, który zaprasza do tańca. Dynamikę budują perkusyjne szczoteczki, a bas
i gitara frazują jazzem, aż miło. Jest tu czas na perkusyjne solo i całe
mnóstwo rożnych ekspozycji - swoista podróż po wielu podgatunkach rocka z
jazzem i improwizacją zaszytymi w nerwie narracji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz