W oceanie muzycznych pomysłów amerykańskiego trębacza Nate’a Wooleya kwartet Battle Pieces zajmuje miejsce dość szczególne. Jest bowiem pomysłem na improwizację, tu istotnie predefiniowaną, najbliżej posadowionym muzyki kameralnej. Skład na trąbkę, fortepian, wibrafon i saksofon buduje swoje opowieści nieśpiesznie, dba o niuanse brzmieniowe i nade wszystko dramaturgiczne. Kwartet Battle Pieces ma swym dorobku edycję pierwszą, drugą i … czwartą. Nic nam nie wiadomo o upublicznieniu edycji trzeciej, ale ona istnieje, przynajmniej na papierze, a jej dalekim odgłosem mogą być intuitywne instrukcje, jakimi posługuje się … rozbudowana do oktetu wersja Battle Pieces, jaką odnajdujemy na najnowszej płycie Wooleya, nazwanej dość buńczucznie Mutual Aid Music, czyli muzyka pomocy wzajemnej, tłumacząc z angielskiego najprostszym sposobem.
Na dwupłytowym wydawnictwie (Pleasure Of The Text Records,
CD 2021) odnajdujemy osiem improwizacji, dla których rozpisano dość szczegółowe,
ale jednak bardzo swobodne instrukcje, o szczegółach których napiszemy za kilka
chwil. Na razie poznajmy line-up, na
który składają się rdzenni członkowie Battle
Pieces: Nate Wooley – trąbka, Ingrid Laubrock – saksofon, Sylvie
Courvoisier – fortepian i Matt Moran oraz doproszeni do oktetu: Mariel Roberts
– wiolonczela, Joshua Modney – skrzypce, Cory Smythe – fortepian i Russell
Greenberg – wibrafon i instrumenty perkusyjne. Całość nagrania trwa 91 i pół
minuty.
Każdy z utworów zamieszczonych na płycie zdaje się być
inaczej skonstruowany, toczy się z inną dramaturgią, dostarcza także bardzo
zróżnicowanych emocji. Każdy z muzyków w trakcie wykonywania danego utworu ma
dwa rozwiązania do wyboru: albo improwizuje całkiem swobodnie, albo korzysta z
przygotowanych koncepcji kompozytorskich, które nie są wszakże ścisłymi
wytycznymi zapisanymi na pięciolinii, to raczej opis technik gry, zasad
harmonii, czy też tonacji oraz innych atrybutów dźwiękowych, jakimi winien się
dany muzyk kierować realizując swoją improwizację. Kardynalną wszakże wytyczną
dla każdego muzyka w trakcie każdego utworu jest intensywne słuchanie partnerów
i wchodzenie z nimi w interakcje, określane tu jako tzw. pomoc wzajemna. Przy okazji tychże wytycznych kłania nam się nieśmiertelny
duch koncepcji improwizatorskich Johna Stevensa, realizowanych zarówno w ramach
mniejszych składów Spontaneous Music Ensemble, jak i większych, tych pod
szyldem Spontaneous Music Orchestra.
Opowieść zaczyna się bardzo kolektywnie budowanym strumieniem
dźwiękowym, ale nie wychodzącym poza obszar estetyczny, który śmiało możemy
określić mianem post-chamber. Molowe,
rzewne zaśpiewy, a na czele pochodu wyrazista, czysta w brzmieniu trąbka. Narracja
powolna, silnie zadekretowana, niemal post-romantyczna, doposażona wszakże w drobne
kanty i efektowne, zadziorne frazy. Emocje koi wibrafon, ciepła dodaje piano, a
małe intrygi snują instrumenty dęte. Ciekawiej robi się w kolejnej części,
którą zaczyna duet saksofonu i trąbki. Tuż po wejściu w ich szyk narracyjny
wibrafonu i piana (być może należy użyć tu liczby mnogiej!), opowieść wtacza
się na niemal free jazzowy szczyt. Po wystudzeniu muzycy koncentrują się na
bystrych interakcjach, po czym za sprawą agresywnego piana cała opowieść narasta
i marszowym krokiem, już zapewne pełną ławą instrumentalną, osiąga całkiem
spektakularne zakończenie.
Zapewne to koncepcje autorskie sprawiają, iż po porcji
dużych emocji czeka nas istotne ich wytłumienie. Trzecia część budowana jest
delikatnymi, bardzo skrupulatnie skonstruowanymi frazami. Zaczynają wibrafon i
skrzypce, potem do gry wchodzi minimalistyczne piano i łagodne dźwięki dęciaków. Trochę zamieszania wprowadza
ostre cello, ale dźwięk percussion znów studzi emocje. Muzycy zdają
się celebrować dramaturgiczne zaniechanie, czekają na to, co wydarzy się w dalszej
części nagrania. Tym najmniej cierpliwym jest chyba łobuzujący na boku wibrafon.
Część czwarta w pełni rekompensuje nam pewne ambiwalencje, wynikające z dramaturgii
utworów nieparzystych. Najlepsza część pierwszego dysku zaczyna się garścią
tajemniczych fraz wibrafonu, nerwowymi preparacjami trąbki i strunowymi
boleściami. Dirty free chamber w pełnej
krasie, które z każdą sekundą zdaje się nabierać mocy, a nawet hałasu! Muzycy
odbywają długą podróż od preparowanych brzmień ciszy po eksplozywne wzgórza emocji.
Każda akcja może tu liczyć na bystrą reakcję, a koncepcja mutual aid zdaje się perfekcyjnie funkcjonować w tej ośmioosobowej
grupie społecznej. W ramach efektownej wisienki na torcie dostajemy jeszcze kompulsywny
duet fortepianów, z których jeden proponuje dźwięki preparowane, drugi zaś efektowne
palcówki po klawiaturze. Równie dosadny zdaje się być komentarz obu dęciaków. Finałowe wzniesienie ma pełne
walory freejazzowe, a wieńczą je piękne dźwięki inside piano ze strunowymi ornamentami.
Otwarcie drugiej płyty jest dalece ceremonialne, ogłasza je bowiem
masywne uderzenie w gong. Riposta strunowych instrumentów jest nagła i szyje
nerw dla całej ekspozycji. Hałaśliwy chamber
zbiera plony niemal przy każdej pętli narracyjnej. Masywne frazy fortepianów i
leniwe oddechy dętych budują kontrapunkt, a całość narracji wykonuje wyboistą
drogę od dłuższych do krótszych fraz. Znów dużo dobrego dostarczają oba
fortepiany, które ponownie bawią się w Dawida i Goliata. Finał należy wszakże do
skrzypiec, które kończą utwór równie efektowną łobuzerką, jaką go zaczynały.
Kolejna opowieść definitywnie rozgrywa się w podgrupie fortepianów i strunowców. Pozostałe instrumenty, nawet
jeśli zdolne są wydać jakikolwiek dźwięk, stanowią jedynie tło. Znów dużo
kameralistyki i post-barokowych smyczków. Na koniec najwięcej werwy wykazują dęciaki i to właśnie one ciągną formację
na stosunkowo efektowne spiętrzenie, kończące utwór.
Trzecia część wydaje się być nad wyraz konkretna. Niezbyt długa,
z nerwem życia, nastawiona na bystre akcje i takież reakcje. Zaczyna piano,
potem strunowe drony, kilka dźwięków wibrafonowych. Cała opowieść trzyma się
dolnych rejestrów, zdaje się być smutna i zrezygnowana. O zmianę klimatu dba
tym razem agresywne, preparowane piano, ale skontrapunktowane zostaje strumieniem
słodyczy płynącym ze strony wiolonczeli
i skrzypiec. Saksofon i trąbka przypominają o sobie na samym końcu, ewidentnie
przespały bowiem ten numer. Czas na finał, aż 15-minutowy, oferujący dużo
zdarzeń, wiele akcji, ale także momentów dramaturgicznego rozdroża, gdy pytanie
o dalszą drogę zdaje się być głównym zajęciem większości muzyków. Zaczynają dęciaki, potem strunowce, wreszcie wibrafony. Są kanty i zadziory, ale i chwile
nostalgicznej zadumy i trywialnej nudy. Dużo zabawy w podgrupach, mało emocji
na scenie głównej. Leniwa dynamika zyskuje na parametrach dopiero po dziesiątej
minucie, ale nie na długo. Kilka chwil ubarwionych metodą call & responce, bystre expo
fortepianu i finałowe, całkiem udane na tle całości utworu, nerwowe podrygi
niemal wszystkich instrumentów. Nagranie milknie w poświacie dźwięków
preparowanych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz