Gołe struny gitary, zasilane niewielkim agregatem prądotwórczym, wchodzą w pierwsze interakcje z delikatnym, niemal molekularnym drummingiem prostego werbla i smukłych, bezdźwięcznych talerzy, prowadzonym po ostrych krawędziach, jakby od niechcenia, leniwie, choć z wewnętrzną furią. Dwóch muzyków, posadowionych na dużej scenie festiwalowej, z tej chmury drobnych, niedostrzegalnych gołym uchem dźwięków budują pierwszą narrację tego wieczoru. Ich opowieść pulsuje, skacze z miejsca na miejsce, a poszczególne wątki kłębią się w sobie, kipią emocjami i szczerzą zęby. Struny pląsają po wysuszonej łące, drummerskie przedmioty bawią się w mały zakład szlifierski, wszystko zaś leje się oceanem akustycznych wspaniałości, pełnym niuansów, ale i krwistych erupcji mocy.
Gitarzysta dostarcza całe mnóstwo oryginalnych dźwięków,
powykręcanych fraz, które dobywa ze swojego tajemniczego instrumentu, niczym
wytrwany szperacz spośród sterty zapominanych kart historii gatunku. Perkusista,
master of the masters, sztukmistrz, który
z niczego zdolny jest wyczarowywać prawdziwe cuda, który z drobiazgów tworzy
poematy symfoniczne wyzwolonego percussions,
zdaje się nie ustępować partnerowi w jakimkolwiek wymiarze tej szalonej
improwizacji.
W okolicach siódmej minuty koncertu artyści zdejmują nogę z
gazu i przez moment dumają nad losem świata, generując plejady rezonujących,
głuchych i półdźwięcznych fonii. Gitara
nie brzmi jak gitara, to raczej generator fake
sounds, którego głównym zadaniem jest zaskakiwać i stawiać pytania o źródła
pochodzenie danego dźwięku. Gdy dramaturgia wydarzenia na to pozwala,
perkusista przeistacza się w mistrza ceremonii wyniesienia – echo stopy na
bębnie basowym, drżące talerze, gongi obwieszczające tylko złe nowiny. Przez moment
oba instrumenty na scenie brzmią niczym dwie zdezelowane perkusje, które oczekują
transportu na złomowisko. W międzyczasie perkusista czyni specjalność zakładu –
buduje samotną narrację na jednym talerzu, który ugniata na umęczonej glazurze werbla.
Improwizacja wdrapuje się na szczyt, ale przy schodzeniu wpada w efektowny
poślizg, niepozbawiony znamion rytmu. Gitara moduluje swój dźwięk, perkusja sprawia
wrażenie, jakby składała się już z samych krawędzi. Pierwsza, piętnastominutowa
improwizacja gaśnie sprowadzona do pojedynczych dźwięków.
Druga część, ledwie kilkuminutowa, to perełka w koronie mistrzów.
Muzycy zaczynają metodą call &
responce. Gitara zdaje się być pozbawiona prądu, ale to tylko chwilowa
niedyspozycja. Muzycy prowadzą zwinną grę na małe pola niczym Derek Bailey i
John Stevens jakieś skromne czterdzieści, albo i pięćdziesiąt lat temu. Pomiędzy
szprychy narracji wpada kilka kęsów bluesa i martwej americany. Perkusista pichci małe spiętrzenia, gitarzysta dba o
niuanse. Każdy dźwięk konweniuje tu z innymi, nawet ten nie zagrany.
Kolejną, nieco dłuższą opowieść muzycy znów zaczynają w
niemal akustycznym wymiarze, grają frazy na wdechu, budują suspens. Struny
trzymane w ryzach, niemal bezdźwięczne, cała plejada nanodźwięków z werbla, o który ocierają się schłodzone talerze. Garść
drummerskich preparacji, które kontrapunktują
short-cuts gitary. Ta ostatnia nie
może się zdecydować, czy jest akustyczna, czy jednak elektryczna. Oniryczny
klimat, rezonujące strefy i feeria talerzy, ale i frazy, które pachną ekspresją
post -rocka! Po szóstej minucie gitara kurczy się do rozmiarów kompaktowych, ale
talerze rosną szyte preparacjami. Piękny dysonans akustyczny, aż po dźwięk
wielkiego talerza, którym muzyk wachluje zapocone czoło.
Ostatni epizod, rodzaj koncertowego encore. Bije metronom, a gitara śpiewa piosenkę post-country. Ów komediowy event trwa kilkadziesiąt sekund, po czym
narracja rozpływa się korytem swobodnej gry w nieoczywiste frazy. Muzycy
szukają zagubionej ciszy, kreują suspens gitarowymi flażoletami, ułamkami
dźwięków z werbla i rezonansu. Wokół gitary na moment tworzy się małe
kłębowisko prądu. Talerze drżą, aż śpiewają. Powraca melodia z pierwszych chwil
dogrywki. Wielki finał, to szum perkusyjnych przedmiotów, niczym fale oceanu,
no i gong, który ogłasza definitywny koniec tego niebywałego misterium dźwięku
i najswobodniejszej improwizacji nowożytnego świata wolnej muzyki.
Tetrane
(ezz-thetics, CD 2020). Paul Lovens – skromny zestaw perkusyjny (drumset), talerze i gongi oraz Florian Stoffner – gitara elektryczna
(electrified guitar). Marzec
2019, Sound Disobedience Festival,
Ljubijana, Słowenia. Cztery swobodne improwizacje, 34 minuty i kilkanaście
sekund.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz