Słowo się rzekło, kontynuujemy naszą portugalską opowieść, wypełniającą dwudziesty dziewiąty tydzień kolejnego roku wiecznej zarazy! Po soczystej petardzie Sinister Hypnotization, nie dalej jak w minioną środę, dziś zapraszamy na sześć kolejnych świeżych albumów muzyków portugalskich (nie bez udziału gości zagranicznych), z dźwiękami powstałymi na ogół na południowo-zachodnim krańcu Starego Kontynentu (z jednym wyjątkiem).
Zaczniemy z grubej rury,
amerykańskim kwartetem naszego ulubionego portugalskiego saksofonisty (po
prawdzie, w perspektywie ostatniej dekady lat, chyba najlepszym working bandem tego świata w kategorii
całkowicie wyzwolonego free jazzu), potem zaprezentujemy dwa tria naszego
ulubionego trębacza z Lizbony, pierwsze całkowicie autorskie, drugie - istotnie
kolektywne. Po wzięciu krótkiego oddechu czeka na nas kolejny trębacz z pięknej
stolicy Portugalii i pewien kwartet o dość komiksowej nazwie, wreszcie na finał
muzycy znani i lubiani, ale w dość nietypowych odsłonach – elektronicznej i …
niemalże pop-rockowej!
Rodrigo Amado This Is Our Language Quartet Let
The Free be Men (Trost Records, CD/LP 2021)
Międzynarodowy i dalece
wielopokoleniowy kwartet This Is Our
Language miał do tej pory w dorobku dwa albumy studyjne (nagrane w Lizbonie
w latach 2012 I 2016), teraz - niejako w uzupełnieniu palety możliwości tego
składu - dostajemy nagranie koncertowe, nie zarejestrowane jednak w trakcie
ostatniej trasy grupy w 2019 roku, ale dwa lata wcześniej, w kopenhaskim klubie
Jazzhouse. Za krążek Let The Free be Men odpowiada kwartet w
składzie: Rodrigo Amado – saksofon tenorowy, Joe McPhee – trąbka kieszonkowa,
saksofon sopranowy (i nie tylko, jeśli ucho recenzenta nie szwankuje), Kent
Kessler – kontrabas oraz Chris Corsano – perkusja. Muzycy zagrają dla nas
krwisty free jazz, który bazuje na pełnej improwizacji i jak zawsze uczynią to
w sposób mistrzowski. Ich kolejna perła w koronie trwa 44 minuty i kilkanaście sekund.
Na koncercie w Kopenhadze
pojawiamy się chyba lekko spóźnieni, trafiamy bowiem dokładnie w moment, którym
solowe expo rozpoczyna perkusista. Po
kilka chwilach podłącza się kontrabasista, który delikatnie preparuje dźwięk. Dęciaki odzywają się dopiero w połowie
czwartej minuty. Śpiewają kolektywnie, dając sobie także po kilkadziesiąt sekund
na indywidualne wybuchy emocji. Ramy gatunkowe wykłute są tu w skale od pierwszej
sekundy. Joe zaczyna trąbką, ale dość szybko przechodzi na sopran. Sekcja rytmu
oczywiście robi swoje, trybem narracji podkreślając walory każdego z incydentalnych
solistów. W trakcie expo tenoru, dla przykładu,
efektownie swinguje. Druga improwizacja rodzi się w tubie tenoru, który
efektownie dyskutuje ze smyczkiem kontrabasu. W tle pięknie rezonują talerze,
które lepią się z zastanymi dźwiękami. Kameralne intro zgrabnie przepoczwarza
się w jazzową balladę, by w odpowiednim momencie przejść kolejną metamorfozę i
zaatakować free jazzowym drive’em. Na
finał Joe znów pięknie śpiewa, a Rodrigo szczypie go po policzkach zadziornymi frazami.
Trzecią opowieść śmiało możemy
nazwać szczególnie udanym epizodem. Zaczyna go dron dużego dęciaka (brzmi jak didgeridoo!),
który pozostali komentują z dużym spokojem, dodając całej opowieści mnóstwo
smaczków i pikantnych detali (choćby za sprawą smyczka!). I tu improwizacja
nabiera dynamiki, a okrasą całości zdają się być dęte dialogi (trąbki i tenoru),
czynione w klimatach godnych Ornette’a Colemana – dużo ognia i równie tyle
molowej nostalgii. Finałowa improwizacja trzyma poziom poprzedniczek. Ponownie
zaczyna się niemal na poziomie ciszy, pracuje rezonansem, szumi ciepłymi
oddechami. Początkowo gra dla nas jedynie trio (bez tenoru), które częstuje nas
bardzo jazzowym flowem (i znów piękną
trąbką!). Balladowy klimat po kilku minutach zostaje uroczo zdewastowany przez powracający
tenor, które śle zaczepne frazy na prawo i lewo. Kwartet rozbłyskuje i gna do
mety bez zbędnych ceregieli. Jeszcze tylko powrót sopranu i kolejna bystra ekspozycja.
Finał z adnotacją recenzenta: more typical free jazz, but also beauty!
Luís Vicente Trio Chanting
In The Name Of (Clean Feed Records, CD 2021)
Pozostajemy w klimatach wolnego jazzu i zapraszamy do świata
kompozycji Luisa Vicente (trąbka). Nasz ulubieniec z Lizbony zdaje się stawać
do walki w takiej roli bodaj po raz pierwszy. Do wykonania swego dzieła zaprosił
wyjątkowo kompetentnych muzyków: Gonçalo Almeidę (kontrabas) oraz Pedro Melo
Alvesa (perkusja i instrumenty perkusyjne). Sesja nagraniowa miała miejsce na
początku stycznia br. w miejscu zwanym Soundinnovation
Studios. Wykonanie pięciu kompozycji Luisa trwa 46 minut z sekundami.
Portugalczycy proponują nam jazz pełną gębą – z dobrymi,
melodyjnymi tematami, wyśmienitymi improwizacjami, a także, każdorazowo,
zgodnie z regułami gatunku, efektywnymi codami,
które wieńczą dzieło. Pierwszy temat nie mógł nie powstać nad brzegiem
lizbońskiej Tejo! Melancholijny, śpiewny,
definitywnie zanurzony w smutku saudade!
Narracja z jazzowym zębem, stwarzająca mnóstwo przestrzeni dla bardzo swobodnych
improwizacji. Druga opowieść zdaje się już całkowicie stawiać na improwizację,
ale ma swoją strukturę i dobrze skrojoną dramaturgię. Kolektywna, bardzo
otwarta gra, nie bez akcentów preparowanych, z improwizacjami prowadzonymi
niemal równolegle przez wszystkich muzyków. Są fragmenty grane w duetach, są
momenty post-barokowej urody spod kontrabasowego smyczka, wreszcie zróżnicowana
dynamika całości. W trzeciej części Almeida kontynuuje wątek barokowy, z kolei
Vicente śpiewa romantyczną piosenkę, a w tle rezonują talerze. Wszystko do wesołego
płaczu i smutnej radości! I tu przestrzeń dla improwizacji zdaje się nie mieć
końca i dopiero kolejna zgrabna coda
przywołuje muzyków do porządku.
Czwarta opowieść swinguje całą szerokością lizbońskiej
ulicy! Temat grany jest kolektywnie, uroczo piętrzony ciekawą dynamiką
kontrabasowego pizzicato. Skoczny, wręcz
zalotny flow po czasie niesie na
swych barakach fantastyczne solo trąbki z efektownymi preparacjami (specjalność
zakładu Pana Vicente!). Garść rytmicznych kantów dokłada Almeida, czyniąc ów
post-colemanowski temat perłą całej płyty. Finałowa kompozycja startuje z głębi
ciszy. Trąbka podaje delikatny, ale znów niezwykle melodyjny temat. Ballada saudade płynie leniwie, ale kłuje
smutkiem po oczach. Bogata instrumentacja sprzyja nabieraniu intensywności.
Kolejne doskonałe solo trąbki, potem zejście w dół świetnie pracującymi
szczoteczkami perkusyjnymi i szybkie, basowe podejście pod finałową codę. To świetne nagranie muzycy kończą,
jak zaczynali – ze śpiewem na ustach!
João
Madeira/ Mário Rua/ Luís Vicente Trio
(Madeira’ bandcamp, DL 2021)
Kolejne swobodnie jazzujące trio w naszej portugalskiej zbiorówce
(tym razem płytowe credits nie
wspomina o kompozycjach), to João Madeira na kontrabasie, Mário Rua na perkusji
i ponownie Luis Vicente na trąbce. Nagranie z grudnia 2020 roku, poczynione w
warunkach domowych, składa się z czterech improwizacji, trwających łącznie 42 i
pół minuty.
Collective Free After
Jazz! Dokładnie taki napis mógłby pojawić się na koncertowym plakacie anonsującym
to nowe, doskonale trio z Portugalii. Muzycy stawiają na improwizację, ale ani
przez moment nie zapominają o budowaniu dramaturgii, strukturze rytmicznej i
muskularnym brzmieniu swych instrumentów. Nic wszakże nikomu nie ujmując,
osobą, która pociąga tu najczęściej za improwizacyjne sznurki zdaje się być
kontrabasista. Ciągnie trio ku niebu, spada z nim do samego piekła, szarpie na
prawo i lewo, ale nade wszystko buduje fantastyczny flow. W pierwszej części jego instrument potrafi brzmieć delikatnie
jak wiolonczela, w kolejnej ryje bruzdy w ziemi, niczym młot pneumatyczny, z
kolei na samym końcu tej szalonej opowieści przypomina sound amplifikowanej gitary akustycznej. Jak sytuacja tego wymaga,
muzyk sięga po smyczek, ale w tej roli wcale nie jest post-kameralnym
kolorystą, częściej wciela się w post-rockowe zwierzę, które strzela riffami, jak z kałasznikowa.
Pierwsze trzy improwizacje trwają do dziesięciu minut. Budowane
są nieśpiesznie, często stwarzają mnóstwo swobody trębaczowi, który bez trudu zasypuje
flow pomysłami i zmysłową
kreatywnością. Po rozpoznawczej grze otwarcia, w drugiej i trzeciej opowieści
trio potrzebuje ledwie kilku pętli narracyjnych, by wpaść w konwulsyjny, niemal
mantryczny drive, który nie stawia
jednak na dynamikę, a na kreowanie intensywności przekazu. Muzycy nie stronią od
dobrze rozumianej melodyjności, choć bardziej przypominają w tej roli
rozjuszone koguty niż smutne, nadrzeczne ptaki, znajdują także wiele momentów
na zmyślne preparacje (tu szczególnie trębacz). Ostatnia improwizacja trwa
prawie siedemnaście minut. Po fazie spokojnych pląsów, opowieść cudownie
pęcznieje – bas pogrubia linię narracyjną, trąbka skrzeczy i wzmaga emocje, a drummer perfekcyjnie stymuluje dynamikę.
Po pewnym spowolnieniu ten ostatni dostaje wiele minut wyłącznie na solową
ekspozycję. Sam finał budowany jest wedle zasady od ogółu do szczegółu, wieńczy go zaś kolektywna repetycja basowych
dronów i trębackich śpiewów.
Garfo Garfo (Clean Feed Records, CD 2021)
Po płytę kwartetu Garfo sięgamy przede wszystkim z uwagi na
nasze rosnące zainteresowanie postępami w rozwoju zawodowym młodego lizbońskiego
trębacza João Almeidy. Tym razem odnajdujemy go w towarzystwie muzyków zupełnie
nam nieznanych, domniemujemy, iż równie młodych jak nasz bohater. Rzeczony
kwartet uzupełniają: Bernardo Tinoco – saksofon tenorowy, João Fragoso –
kontrabas oraz João Sousa – perkusja. Muzycy na potrzeby sesji studyjnej
(Lizbona, grudzień ubiegłego roku) przygotowali dziesięć pure jazzowych kompozycji, których autorstwem podzielili się nad
wyraz sprawiedliwie. Krążek bez tytułu własnego trwa niepełne 43 minuty.
Jeśli w mainstreamowym
jazzie odnajdujemy coś, co mogłoby istotnie zaciekawić wielbiciela swobodnej
improwizacji, to z pewnością mogłyby to być zgrabne, melodyjne tematy, żwawe
tempo i emocje bystrych improwizacji. W produkcji młodych Portugalczyków, w
wielu momentach ich debiutanckiej płyty, tych elementów definitywnie brakuje.
Muzycy zdają się grać na zaciągniętym hamulcu ręcznym, powstrzymują swoje
emocje niczym ikony cool jazzu, a na
bardziej ekspresyjne improwizacje pozwalają sobie ledwie kilka razy. Dokładnie raz,
góra dwa razy, na taką wycieczkę wypuszcza się saksofonista, podobnie
perkusista i kontrabasista. Jedynym muzykiem, który stara się wnosić więcej do
obrazu całości, zarówno w kolektywnych, jak i solowych ekspozycjach jest trębacz.
Dba o interesujące frazy, ciekawe dźwięki, nie stroni od preparacji i nie boi
się pójść na drobną wymianę ciosów z partnerami.
Muzycy dobrze sobie radzą w bardziej dynamicznych
kompozycjach, które skutecznie mieszczą się estetyce Ornette’a Colemana (choćby
w utworze pierwszym i dziewiątym). Do grona pozostających w mniejszości udanych
utworów z pewnością warto zaliczyć utwór piąty, który nie dość, że ma dobre
tempo, to jeszcze fazę improwizacji okrasza ciekawymi dialogami instrumentów dętych.
Bardziej niż intrygujący zdaje się być utwór siódmy, gdy muzycy pozwalają sobie
na dużo improwizacyjnej swobody, nie boją się łamać fraz i brudzić brzmienia
swoich instrumentów, a sam temat utworu podają dopiero na samym jego
zakończeniu. Wreszcie przywołany już utwór dziewiąty, ze świetnym, solowym
popisem trębacza, niezłymi pasażami saksofonu i ową dynamiką, która zdaje się
na tej płycie ratować Garfo w kilku trudniejszych momentach.
The Selva +
Machinefabriek Barbatrama (Shhpuma
Records, CD 2021)
Po czterech jazzowych lub około jazzowych nowościach, czas
na zapowiadane wolty stylistyczne. Najpierw The Selva - trio, które poznaliśmy
najpierw w odsłonie free chamber,
potem muzycy swoim pracom dźwiękowym postanowili nadać nieco rockowej
ekspresji, by obecnie, na trzeciej płycie, oddać akustyczne dźwięki w ręce
jednego z najlepszych elektronicznych procesorów muzycznych tej części świata, Rutgera
Zuydervelta, którego znamy od lat pod szyldem artystycznym Machinefabriek. Za wkład
akustyczny odpowiedzialni tu są: Ricardo Jacinto – wiolonczela, Gonçalo Almeida
– kontrabas oraz Nuno Morão – perkusja. Dźwięki powstały jesienią 2019 roku,
najpierw w Sao Gregorio/ Caldas Da Rainha, potem zapewne w studiu
elektronicznego magika. Całość uformowana została w dziewięć części i trwa
niespełna 37 minut.
Całkiem niedawno pisaliśmy na tych łamach o innym akustycznym
trio z udziałem Almeidy (Hydra Ensemble), intuicyjnie improwizującym z elektroniką,
za którą odpowiedzialny był również Zuydervelt. Przy okazji wielu ciepłych
słów, album zaliczyliśmy do definitywnie udanej kooperacji żywych i
syntetycznych dźwięków. W przypadku Selvy nie ma już mowy o tego rodzaju elektroakustycznej
równowadze sił. Tu elektronika dominuje, przy okazji dzieląc album na dwie
podgrupy utworów: dwie absolutnie wyśmienite dłuższe opowieści, którym
poświecimy więcej miejsca poniżej i garść warsztatowych sprawek lub fragmentów,
które sprawiają wrażenie elektronicznych miksów tego, co muzycy zagrali na
swoich akustycznych instrumentach. W tym podzbiorze album winien się raczej
nazywać Machinefabriek mixing The Selva.
Wracając wszakże do plusów płyty. Utwór piąty trwa ponad
osiem minut. Budują go delikatnie mutowane, akustyczne frazy cello i kontrabasu, traktowanych smyczkami,
budujące zmysłowy, post-barokowy klimat. Narracja bazuje na kreatywnym
minimalizmie, nie stroni od dobrze wykorzystanej repryzy, dba o niuanse
brzmieniowe, buduje sieć dźwięków, które czasami przypominają nawet klawisze
fortepianu, a pośród nich pojawia się także intrygująca melodia. Ciekawie w tej
części pracuje perkusja, która nie stroni do rytmu, a nawet sięga po para
rockowe grepsy. Na finał strunowce
pięknie śpiewają, a elektronika kreuje tło podkreślające jakość akustycznych dźwięków.
Podobnie udanym zdaje się być utwór numer siedem. Tutaj strunowe sprzężenia i
urocze brudy komponowane są z ambientowym tłem elektroniki. Całość wydaje się
brać w nawias typową narrację i dążyć ku niemal metafizycznym frazom i
elektroakustycznym zaskoczeniom. Nie brakuje lirycznych westchnień i znów
świetnej roboty perkusisty. Utwór gaśnie w pięknym dark ambiencie. Po stronie plusów śmiało też możemy zapisać dwa
ostatnie, już znacznie krótsze utwory. Oba fragmenty intrygująco uwypuklają
akustykę kontrabasu i wiolonczeli, które chętnie kooperują z elektroniką i nie
boją się jej figlarnych, dalece syntetycznych wymiarów.
Marcelo Dos
Reis Glaciar (Miria Records, CD
2021)
Na finał portugalskiej sagi największe zaskoczenie. Muzyk
świetnie nam znany, od lat przez nas hołubiony, Marcelo dos Reis (tu gitara
elektryczna, akustyczna, głos i efekty), postanowił nagrać dla nas (a może nade
wszystko dla siebie) album z muzyką po części skomponowaną, niemal
relaksacyjną, a już na pewno chill-outową.
Muzyk, który pierwsze kroki muzyczne stawiał jako frontman zespołu rockowego, tu
zdaje się nam o tym fakcie przypominać. Sama muzyka, choć nie rwie nam trzewi,
zdaje się być delikatnie piękna, soczyście uspakajająca, na swój sposób
szczególna. Muzyk ubrał tę opowieść w dwie suity (łącznie dziewięć części;
dźwięki powstałe w Academia de Música CNM),
które trwają 41 i pół minuty.
Pierwsza suita konsumuje aż pięć utworów zaznaczonych na
krążku. Muzyk zaczyna w delikatnej, płynnej, niemal ulotnej estetyce
tajemniczych gitarowych dronów, którym wszakże daleko do dark ambientu, raczej dobrze kojarzą się nagraniami brytyjskiej
stajni 4AD, sprzed niemal czterech dekad. Muzyk stawia na prostotę, gra
gitarowymi akordami, którym dodaje efektownego pogłosu, korzysta z flażoletów,
a całą narrację buduje niezwykle skrupulatnie. Drąży skałę i ma na horyzoncie
plan finału, do którego dotrze za jakiś czas. Po drodze historia nie skąpi mu
dramaturgicznych mielizn, gdy potrafi brzmieć niczym Mike Oldfield, ale też
uwypukla chwilami niemal wirtuozerskie umiejętności techniczne Portugalczyka.
Ostatnia część suity, definitywnie najciekawsza, budowana jest z efektownym
suspensem. Muzyk żongluje emocjami, dba o zaskoczenia, mnoży wątki (znów nie
bez wspomnień w klimatach 4AD) i dociera do kresu tej części podróży, którą
wyznacza najpierw wokaliza, a potem regularny śpiew z tekstem, którego motyw
przewodni, to I found my time.
Druga opowieść składa się z czterech części. Muzyk wystawia
swoją gitarę na wielogatunkowe wpływy, brzmi jak basówka, klei się z dźwiękami
akustycznymi, dobrze szuka pogłosu, ale bywa, iż przypomina wygładzoną wersję
Pata Metheny. Rockowe powtórzenia, stylistycznie mielizny, ale i cały ocean
zmysłowego chill-outu, to atrybuty
kolejnej części. W ósmej opowieści gitara brzmi dość nietypowo, jakby z
posmakiem mauretańskim, jeśli ucho recenzenta dobrze kieruje jego zapętlonymi
myślami. Ostatni, najdłuższy utwór wiele wszakże rekompensuje i definitywnie
stawiamy go na pozycji najlepszego fragmentu tej zaskakującej płyty. Flow ma basową bazę, budują go zadziorne
frazy gitary i post-rockowy niemalże drive.
Muzyk snuje wątki, na bazie których prowadzi swobodną, nieco jazzującą
improwizację.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz