sobota, 21 sierpnia 2021

Colonna, Miranda & Spera in their N-EST! *)


Trójka włoskich improwizatorów, odpowiedzialnych za album N-EST, zdaje się, że nie stawiała sobie zbyt wygórowanych celów, jeśli chodzi o poziom innowacyjności, czy też przekraczanie kolejnej nieprzekraczalnej bariery w zakresie technik rozszerzonych, ale pojawiła się w rzymskim studiu nagraniowym Abbey Rocchi, w maju dwa lata temu, chyba głównie po to, by czerpać ogromne pokłady radości ze wspólnego improwizowania. Muzycy, siedząc jedną nogą w open jazzie, drugą zaś w swobodnej kameralistyce, postawili też na różnorodność narracyjną i bogate instrumentarium. Efekt jest dalece frapujący i dający także nam, odbiorcom, dużą radość z odsłuchu. Wszak nie potrzeba przekraczać granic i skakać do samego nieba, by sprawiać przyjemność – sobie i publiczności.

Marco Colonna zabrał na sesję nagraniową klarnet, klarnet basowy, saksofon altowy i flet, a jego partnerzy skupili się na pojedynczych instrumentach – Dario Miranda na kontrabasie, zaś Fabrizio Spera na perkusji. Co do wspomnianej zaś wcześniej różnorodności, muzycy proponują nam aż jedenaście dość krótkich i zwartych dramaturgicznie form dźwiękowych, których odsłuch zajmie nam niespełna 51 minut.

 


Włosi zaczynają swoją opowieść bardzo kolektywnie i bez zbędnych introdukcji przystępują do dzieła. Swobodny, taneczny open jazz z frywolnym klarnetem basowym, drobnym, ale stylowym circle drumming i burczącym basem. Muzycy dobrze trzymają tempo, choć donikąd się nie śpieszą. W kolejnej części pojawia się saksofon altowy, który stawia na medytację, podczas gdy perkusja i bas wyznaczają sobie bardziej dynamiczne cele. Za raz potem Colonna prezentuje nam klarnet i znów szuka pewnej zwiewnej taneczności w formule panowie proszą panów i serwuje nam kilka fraz, które już tu pachną Steve’em Lacy, choć wedle opisu płyty jego kompozycja winna być piąta na płycie. Na następne dwa utwory na scenę wkracza flet i buduje wraz z kontrabasowym smyczkiem dużo ciekawych, tajemniczych fraz. Duże emocje towarzyszące spacerowi bosą stopą po wilgotnej łące. Jako piąty ów Lacy, tu grany na wdechu, szczoteczkami i niebanalnym fletem. Stawiamy przy nim duży stempel jakości.

Szósty numer, mimo barokowej introdukcji smyczka, stawia na emocje, świetnie buduje dynamikę (dobra praca perkusji!), a do roli rozrusznika wyznacza klarnet basowy! Trzeba wszakże zaznaczyć, iż artyści wyjątkowo skutecznie trzymają ekspresję w ryzach szyku dramaturgicznego i biją w dzwony tylko wtedy, gdy uznają, iż jest na to właściwy moment. Dodajmy, iż rzadko dochodzą do takich konkluzji. W siódmej improwizacji smyczek wciąż tęskni do baroku, a koledzy nie mają ochoty wytrącać go z tego stanu ducha. Collona sprawia wrażenie, że na alcie i dopiero po kilku pętlach słyszymy, iż ma w dłoniach jednak klarnet basowy, ale wyjątkowo wysoko podwieszony. Dużo zadumy i czerstwa powolność, to kolejne cechy tej części G-niazda. Ósma część stawia sobie za cel wyrwanie nas z narracyjnego letargu. Czyni to perfekcyjnie! Nerwy, zazębiające się frazy – rozśpiewany klarnet basowy, stymulujące tempo pizzicato kontrabasu z krótkim expose solowym i perkusyjne szczoteczki, tu podawane być może w charakterze rekontry.

W dziewiątej części powraca flet. W tle szeleszczące perkusjonalia i smykowe igraszki. Całość pachnie orientem, powolnym oddechem i chęcią niezadawania zbędnych pytań. Trochę gry na małe pola i garść melodyjności na dokładkę. W przedostatniej części powraca mocny klarnet i kontrabasowe pizzicato. Muzycy szukają korzeni jazzu, a przy okazji znajdują małą przestrzeń na perkusyjne solo. Finał płyty, która nie goni za salwami ekspresji nie może nie być nostalgiczny i wyciszony – rezonujące talerze, posuwiste frazy fletu i wyjątkowo leniwe szarpanie za struny kontrabasu. Trochę tajemnicze, bardzo powolne, ale i zaskakująco zmysłowe.

 

*) recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana całkiem niedawno temu



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz