wtorek, 31 sierpnia 2021

Superimpose with John Butcher, Sofia Jernberg & Nate Wooley!


Nagrania niemieckiego puzonisty Matthiasa Müllera śledzimy na łamach Trybuny na bieżąco, zatem świetnie są nam znane także jego wspólne nagrania z perkusistą Christianem Marienem, które pod szyldem Superimpose muzycy realizują już piętnaście lat! W tym czasie grali ze sobą więcej niż sto razy, ale płyt dokumentujących te spotkania nie ukazało się zbyt wiele, bo do końca roku ubiegłego raptem trzy.

Jubileuszowy rok 2021 zdaje się zmieniać ten obraz sytuacji. Najpierw Müller i Marien zaprezentowali frapujące trio z udziałem francuskiej pianistki Eve Risser (na tę okoliczność przyjęli nazwę Cranes), a tegoż lata ich dyskografia uzupełniła się o fantastyczny trójpak, który zawiera trzy ekskluzywne nagrania Superimpose z udziałem gości – Johna Butchera, Nate’a Wooleya, a także Sofii Jernberg.

Nim wszakże przejdziemy do szczegółowego omówienia tego wydawnictwa, jeszcze jedna wspaniała wiadomość: Superimpose swoje 15-lecie świętować będzie w poznańskim Dragonie, dokładnie 3 października 2021 roku, na zakończenie piątej edycji Spontaneous Music Festival!

 


Dźwięki zamieszczone w boxie Superimpose With powstały w roku 2018 roku. Na początku drugiej dekady stycznia muzycy zaplanowali sobie weekend z gwiazdami w berlińskim Studioboerne45. W ciągu dnia improwizowali bez udziału publiczności, wieczorem grali koncerty, w trakcie których najpierw zaproszony gość występował solo, potem zaś artyści muzykowali we trójkę. Pierwszego dnia gościem Superimpose był amerykański trębacz Nate Wooley, dzień później zaś angielski saksofonista John Butcher. Zaproszona na to samo wydarzenie szwedzka wokalistka Sofia Jernberg niestety nie dojechała. Co się wszakże odwlecze, to nie uciecze … Dwa miesiące później na festiwalu Sound Disobedience w Ljubljanie spotkanie z Sofią doszło już do skutku. Zarejestrowało wówczas niedługi koncert, który także trafił na omawiany dziś trójpak. Efektownie wyedytowany box dostarcza słoweński label Inexhaustible Editions. Trzy płyty w formacie CD trwają łącznie prawie 125 minut. Nagrań słuchamy w kolejności, jakiej ukazały się na płytach, nie zaś wedle chronologii samych koncertów.

 

With John Butcher (sześć części, 47:21)

Muzycy zaczynają bardzo spokojnie, pełni wzajemnego respektu, wszak to dla nich pierwsze spotkanie w takiej konfiguracji personalnej. Saksofon tenorowy prycha, puzon trenuje kompulsywne przedechy, a mały drumming buduje wyważone tło. Improwizacja snuje się dość leniwie, ale podszyta jest dramaturgicznym niepokojem. Saksofon szumi, puzon szuka tanecznego kroku i zdaje się być na tym etapie spotkania wyjątkowo rozbawiony, zaś o ład i porządek dba perkusja, kreśląc skupioną narrację, która predestynuje do bycia sercem tego przedsięwzięcia. Po niedługim czasie posadowione na flankach saksofon i puzon zaczynają eskalować swoje poczynania, a trio wpada w bystrą kipiel. Tuż po wyhamowaniu następuje efektowana faza ambientowo-dronowa, zdobiona sopranowymi zaśpiewami, po tym jak Anglik niemal niezauważenie zmienia instrument. Druga improwizacja rodzi się w pobliżu ciszy, stawia na szum i akustyczne zniekształcenia fonii – mały zakład wulkanizacyjny dęciaków i perkusyjny taniec, bardzo mechaniczny, jakby talerz ugniatany był rytmicznie na werblu. Muzycy bez trudu łapią ekspresję i fundują nam naprawdę efektowne zakończenie.

Trzeci epizod buduje czyste brzmienie perkusji i dęte drony. Bardziej dźwięczne frazy pojawiają się na scenie jakby mimochodem. Narracja pęcznieje i zaczyna smakować free jazzem. Flow gaśnie jednak dość szybko, a nowy wątek kreują same drobiazgowe frazy – saksofonowe cmokanie, perkusyjne delikatności i przeciągnięte oddechy puzonu. Perkusista nie wykazuje się nadmierną cierpliwością i bez zbędnej zwłoki zaprasza całą czeredę improwizatorów do tanga! Taki oto, dość zrównoważany post-free jazz ściele nam się dość gęstą strukturą dźwięków, nie bez imitacyjnych zachowań dęciaków, ze świetnym, urozmaiconym, ale lekkim drummingiem. Opowieść gaśnie w błyskotliwym rezonansie uroczo preparowanych dźwięków. Czwarta improwizacja kontynuuje pochód dźwięków, która wzajemnie rezonują. Ciche zabawy w podgrupach - pomruki puzonu i rytmiczne chrząkania saksofonu napotykają na cierpliwe frazy perkusjonalii. Zaraz potem dęciaki znów szukają dronów, którym bardzo po drodze z efektownym deep drummingiem. Opowieść nabiera mocy, potem efektownie rezonuje, ale wszystko zdaje się tu dziać pod pełną kontrolą artystów. Jakby na przekór słowom recenzenta finał improwizacji, to szczypta zmysłowego hałasu, który powstaje nawet na etapie, gdy muzycy już wyłącznie szumią!

Piątą część otwiera saksofon sopranowy, który szuka rezonansu, ale i syczy złowieszczo. Z kolei puzon chrząka. Nawet perkusja stara się tu wydawać całkiem ludzkie odgłosy. Muzycy szumią i śpiewają, kołyszą się na wietrze i skaczą do samego nieba. Jakby niepostrzeżenie lądujemy już w finałowej improwizacji. Ta zdaje się mieć na początku pewną myśl przewodnią. Muzycy budują błyskotliwy flow, korzystając z drobnych interwałów ciszy. Tym, który dyktuje warunki jest perkusista. Improwizacja wydaje się być ciekawie rozkołysana, nieco rozwydrzona, dając dużo emocji, ale i specyficznego ukojenia. W drugiej części opowieści muzycy powracają do estetyki dronowej, ale nadają swym dźwiękom dużo wewnętrznej melodyki. Delikatny drumming świetnie się w tej roli odnajduje. Emocje rosną - taniec, śpiew i masywne westchnienia puzonu. Improwizacja gaśnie suchym ambientem szumiących instrumentów.

 

With Sofia Jernberg (dwie części, 33:13)

Zasadnicza część koncertu trwa prawie pół godziny i jest – nie ukrywajmy – nieustającym pasmem akustycznych cudowności! Muzycy zaczynają swój występ jakby tkwili w zupełnych ciemnościach, szukają się po omacku, grają z ciszą, budują pierwszy wątek zarówno z rwanych, jak i rozbudowanych fraz (choćby piękne wokalizy w estetyce sustained piece). Pewne nostalgiczne rozkołysanie, ale i skupienie godne wyjątkowo skrupulatnej narracji, to parametry tej części improwizacji. Najpierw szybko osiągnięty peak emocji, potem równie szybkie wyhamowanie. Z ust wokalistki płyną zmysłowe preparacje, z tuby puzonu przeciągłe westchnienia, z powierzchni zaś werbla i tomów drobne, perkusjonalne zdobienia, jak zawsze u Christiana, podszyte wewnętrzną tkanką rytmiczną. Po niedługim czasie nowe emocje idą nade wszystko z gardła Sofii – rżenia, pokrzykiwania, lamenty i niemowlęce kwilenia. Te akcje mogą liczyć na stylowe reakcje puzonu Matthiasa, który wie, że jego instrument także ma gardło, przełyk i może wydać dowolny dźwięk! Jeśli dodamy do tego kilka rezonujących fraz perkusyjnych, obraz wspaniałości pierwszej części seta wydaje się być pełny.

Spokojne nasłuchiwanie, subtelność wzajemnych reakcji i duża cierpliwość budują tu podwaliny pod bardziej dynamiczne ekspozycje, które pojawiają się nieco częściej w drugiej połowie seta. Efektowny krzyk Szwedki, a także krótki, ale dosadny popis solowy stawiają Niemców w sytuacji bez wyjścia – też muszą uderzyć w najlepsze dźwięki! Powrót do formuły tria zdaje się być jeszcze efektowniejszy – niemal ambientowa ekspozycja, po części realizowana w duecie, która wystawia na poklask publiczności szczególnie garść perkusjonalnych perełek. Opowieść rozpada się na mniejsze fragmenty, akustyczne drobiazgi, które szukają obecności ciszy i bez trudu ją odnajdują. Na moment muzycy tkwią w efektownym suspensie, który zdobiony jest jedynie rezonującymi talerzami, a po ułamku sekundy także nanodźwiękami z gardła i tuby blaszaka. Po 20 minucie następuje czas na decydującą rozgrywkę! Sofia wypuszcza z cierpiącego gardła feerię melodyjnych brzmień, perkusjonalia wciąż skupiają się na metalicznych zaletach talerzy, a puzon z mikroskopijnych dźwięków tworzy niemal epicki dramat. Końcowe fragmenty koncertu, to śpiew dobywany z każdego przedmiotu na scenie i ust wokalistki, a ostatnia prosta, to samotny puzon, który tyka jak zegar.

Kilkuminutowy encore, to efektowne podsumowanie całego spektaklu. Budowany kolektywnie, bogaty w foniczne wydarzenia - puzonowe zaśpiewy i zmysłowe parsknięcia, gardłowe piski i skomlenia, krzyki i wrzaski, wreszcie plejady perkusjonalnych ornamentów. Dodatkowo wszystko zdaje się tu wchodzić w imitacyjne relacje. Znów z samych drobiazgów muzycy kleją emocjonalny szczyt, po osiągnięciu którego wpadają wprost w objęcia burzliwych oklasków.

 

With Nate Wooley (cztery części, 43:26)

Spektakl dwóch instrumentów dętych blaszanych i bystrych perkusjonalii zaczyna się niczym inicjacyjny rytuał. Wybrzmiewający gong szyje strumień dźwiękowy, który narasta samotnie niemal prze dwie i pół minuty. Pozostałe instrumenty wchodzą do tej gry stojąc na palcach – puzon podsyła drony, trąbka swobodne parsknięcia. Od początku artyści snują preparowane, uroczo pokomplikowane dźwięki. Przez moment słyszymy nawet jakiś dźwięk elektryczny, ale nie wiemy, kto stoi za tym incydentem. Pierwsza improwizacja, choć toczona w medytacyjnym tempie, systematycznie narasta i dociera na całkiem efektowny szczyt. Kolejną część otwierają blaszane całusy, którym towarzyszy mały drumming. W przeciwieństwie wszakże do improwizacji otwarcia, ta ekspozycja ma swoją dynamikę, jest dalece żwawsza. Po kilku pętlach całkiem niedaleko jej do ekspresji free jazzu, głównie za sprawą masywnie brzmiącego werbla. W połowie nagrania następuje drobne interludium solowe perkusji, po czym opowieść nabiera intrygującej śpiewności i taneczności, kończąc swój żywot pikantnie skonstruowanym zakończeniem.

Dwie kolejne części są znacznie dłuższe od dwóch pierwszych, trwają ponad 13 minut każda. Najpierw spokojne, znów na poły medytacyjne otwarcie – podmuchy dźwięcznego powietrza leżakują na podłożu perkusjonalnych obcierek. Klimat robi się całkiem molowy, zatem zejście w ciszę wydaje się być spodziewanym wyborem muzyków. Narracja staje w miejscu i czeka na sygnał do budowania czegoś nowego. Perkusja nie pozostaje w tej sytuacji bierna, a pomaga jej trąbka, która przez moment wyje niczym syrena alarmowa. Puzon w drobnej opozycji, daje kilka chwil na samotną ekspozycję trąbce, po czym staje w szranki duetowej, lamentującej rywalizacji. Perkusja wraca i zabiera zwaśnione strony na pierwszy szczyt. Dalece kontrolowana akcja przechodzi w fazę szumów i głębokich oddechów, tym razem toczącą się pod dyktando puzonu. Trąbka przypomina tu silnik niskoprężny, tuż przed wydaniem z siebie ostatniego dźwięku. Preparowane percussion tym razem w roli wisienki na torcie. Zakończenie stawia tu zatem na intensywność dźwięków, nie tempo samej ekspozycji.

Ostatnia improwizacja budowana jest bardzo kolektywnie, na początku znów zdaje się przypominać drogę w nieznane. Trąbka śpiewa, puzon charczy, a perkusja nawet incydentalnie hałasuje! Zaraz potem czeka nas niedługa zabawa z urywane frazy, zdobiona głosem samego trębacza. Muzycy kreują opowieść z samych detali, preparują, szeleszczą i burczą. Akcenty rytmu nie zmieniają sytuacji scenicznej – flow płynie tuż obok wszechogarniającej ciszy! Po 8 minucie czas na nowy wątek – najpierw odrobina rezonansu i dronowych pasaży, potem improwizacja dostaje się w sidła rytmu, tym razem wprost z tuby puzonu i mocy, tym razem z trębackich wentyli. Brass dance & percussion preparations, tak moglibyśmy określić tę fazę spektaklu. Finałowa dynamika tym razem płynie do muzyków wprost z perkusyjnych akcesoriów. Już bez jakiejkolwiek kontroli improwizacja wpada w niemal ognistą powłokę i zostaje po niedługim czasie bardzo efektownie wygaszona.

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz