Czas ucieka w postępie geometrycznym! Całkiem niedawno witaliśmy ciepłą jesień (był jakże piękny Festiwal!), a już za moment trzeba będzie wziąć się na poważnie za podsumowanie kolejnego szalonego roku na scenie muzyki improwizowanej! Rok temu doceniliśmy na tych łamach całe 66 tytułów. Ilu trzeba będzie pozycji, by podsumować kolejne dwanaście miesięcy gigantycznej nadprodukcji cudownych dźwięków granych wprost z otwartej głowy, na ogół bez użycia pożółkłych pięciolinii? 77? 100? 666?
Dość tych dywagacji! Bez zbędnej zwłoki wrzucamy na ruszt sześć
absolutnych nowości z muzyką improwizowaną! Mała zbiorówka bez specjalnej myśli
przewodniej, ot, po prostu zestaw dobrych lub bardzo dobrych albumów, które
warto bezwzględnie poznać. Najpierw dużo smakowitego free jazzu z istotnym
posmakiem iberyjskim (!), potem dwa strzały ze Zjednoczonego Królestwa - pewna
solowa multiprodukcja jednego z naszych ulubionych gitarzystów (lockdown ma swoje prawa!) oraz
tajemnicze, ekstremalnie swobodne trio, w dalszej zaś kolejności całkiem nowy
duet na dwa rozhuśtane dęciaki -
polski i niemiecki, a na finał garść ładnych piosenek w edycji krajowej, z
klarnetem kontrabasowym w roli głównej!
Ritual Habitual Pagan
Chant (Clean Feed Records, CD 2021)
Zwyczajowe Rytuały,
to nowy pomysł portugalskiego kontrabasisty Gonçalo Almeidy na konstruktywne mierzenie
się z dziedzictwem free jazzu. Do tria dobrał sobie perkusistę Philippa
Ernstinga (z którym grywa bardzo ekstremalne formy free w formacji Albatre)
oraz saksofonistę tenorowego i klarnecistę basowego Riccardo Marognę, który –
to istotne – używa też w procesie improwizacji syntezatorów. Na potrzeby krążka,
zmyślnie zatytułowanego Pogański Chór,
muzycy przygotowali sześć improwizacji, które trwają łącznie prawie 49 minut.
Nagranie studyjne powstało w Rotterdamie (Sante
Boutique Studio) w bliżej nieokreślonym czasie.
Almeida proponuje nam pozornie typowe, free jazzowe trio.
Ale jego (ich) podejście do gatunku zdaje się być ciekawie uwspółcześnione. Bezwzględnie
szukają ognistego ptaka, rytualnych powtórzeń
i swobodnych emocji. Ale osią kreatywnego fermentu czynią tu być może akcesoria
elektroniczne, które skutecznie łamią rygory fire music. Pozostające w tle, funkcjonujące w sposób dalece nieinwazyjny
syntezatory rozsiewają tu na prawo i lewo obłoki ambientu, podkreślają precyzyjnie
niektórych schematy dramaturgiczne, a czasami wgryzają się w zębatki żywych instrumentów
i zdają się dekonstruować ich tradycyjne brzmienie.
Najczęściej narrację prowadzi tu kontrabasista. Szuka
rytmicznego punktu oparcia i stwarza przestrzeń dla repetytywnych rytuałów perkusisty.
Ten ostatni lubi trans, medytacyjne pętle i nie szuka specjalnych udziwnień. Stawia
na prostotę, ale i silę swego drummerskiego
przekazu. Saksofonista i klarnecista basowy najczęściej przyjmuje na siebie
rolę kreatora melodyjnego komponentu narracji, jakkolwiek uczynienie kilku kroków
w kierunku ognistej improwizacji nie stanowi dla niego najmniejszego problemu.
Opowieść tria płynie szeroką doliną free jazzowych skojarzeń, którym Coltrane
zdaje się dodawać rytualnego rytmu, Ayler zaś hymnicznej śpiewności. Pierwsza, trwająca
niemal kwadrans improwizacja świetnie wypełnia zamierzenia artystów, co do ich meta gatunkowego przekazu. W drugiej
części pojawia się smyczek, ale i tu flow
po kilku pętlach łapie trans i gna przed siebie ze śpiewem na ustach. Kolejna
część, to niemal solowe interludium basu, który na tle silnego pogłosu buduje
post-barokową improwizację. Ciekawie jest na początku czwartej części, która
rusza free jazzowym klasykiem sax &
drums i dopiero pojawienie się rozśpiewanego basu rzuca nowe spojrzenie na zamierzenia
muzyków. Echo buduje tu emocje, a mistrzowska maszyna drum’n’bass wiezie nas kolejnym wysokim wzgórzem. Dwie ostatnie
improwizacje kultywują rytuał free jazzowego powtórzenia. Muzycy fantastycznie panują
nad dynamiką, rysują plejady dźwięków, których świetnie się słucha, ale też
mantrycznie chłonie całym ciałem. Być może sam finał płyty wydaje się być
najsilniej osadzony w gatunku, ale nam to w ogóle nie przeszkadza. W uszach
wciąż szeleści nam przecież mgła elektroniki, która przez całe nagranie stawiała
ponadgatunkowe znaki zapytania i sprawiła, iż historia fire music na powrót zdaje się nie mieć końca.
François Carrier, Pablo Schvarzman, Diego Caicedo and Michel
Lambert Glow (FMR Records, CD
2021)
Soda Acústic w
pięknej Barcelonie, początek czerwca 2019 roku i ad hoc sklecony kwartet kanadyjsko-latynoski: François Carrier –
saksofon altowy, Pablo Schvarzman i Diego Caicedo – gitary elektryczne oraz Michel
Lambert – perkusja. Dokumentacja koncertu składa się z pięciu części, które
trwają niespełna 50 minut.
Kanadyjczycy z Quebecu niemal rok rocznie podróżują po
Europie i w wielu ciekawych miejscach grywają koncerty z lokalnymi muzyki.
Ponad dwa lata temu trafili w Katalonii na szalony duet gitar elektrycznych.
Free jazzowe schematy, nieco przewidywalne kreacje alcisty i perkusisty, które
znamy z wielu płyt, zostały tu wrzucone do tygla pełnego post-rocka, free rocka
i jakże zmysłowej, niemal metafizycznej psychodelii. Powstały w efekcie tego
wywar zadowolić winien fanów wszystkich wyżej wymienionych gatunków i estetyk.
Nic wszakże nie ujmując bardzo dobrze usposobionym tego dnia Kanadyjczykom, to
dwie gitary w rękach Argentyńczyka i Kolumbijczyka stanowią tu o wyjątkowości całego
nagrania. Poniżej kilka dowodów rzeczowych w sprawie!
Od początku koncertu zalotnie zaintonowanego przez alt i small drumming, narracja skrzy się w
dużej mierze dzięki bardzo różnorodnie pracującym gitarom – jedna frazuje
post-jazzem, potrafi załadować armatę hard-rockowymi pociskami, druga wyczulona
na niuanse, szuka inspiracji na obrzeżach improwizacji, raz za razem zmysłowo
uciekając w psychodelię i chwilami niemal syntetyczne brzmienia. Wystarczy tu
ledwie kilka minut, by wyczuleni na detale dramaturgiczne Kanadyjczycy wypuścili
obie gitary na pierwszą, duetową ekspozycję. Tempo samej improwizacji bywa tu
zmiennie (stylowy up and down!).
Alcista zdaje się trzymać wiele pod kontrolą, a jak to ma w zwyczaju, lubi
milknąć from time to time, czym w tej
akurat konfiguracji udanie stymuluje obu gitarzystów. Druga opowieść znów zaczyna
się na warunkach altu i perkusji. Gitary zaczynają z pozycji mikro dźwięków, by
po kilku pętlach przejąć inicjatywę i prowadzić narrację w coraz ciekawsze
rejony. W trzeciej części podoba nam się nieco wywrotowa dynamika. Akcja posuwa
się zgrabnie do przodu, ale muzycy zdają się kołysać na wietrze i dodatkowo wzajemnie
stymulować do bardziej karkołomnych pomysłów. Najciekawiej dzieje się chyba w czwartej
improwizacji, którą rozpoczyna dla odmiany gitara Caicedo. Schvarzman snuje
chmury post-electro, Carrier śpiewa
pod nosem, a Lambert dba o dobre parametry rytmiczne. Kłębowisko pomysłów, znów
bystry duet gitar i całkiem ognisty finał. Ostatni epizod koncertu nie trwa
nawet pięciu minut. Prawa gitara frazuje tu niczym basówka, a cała narracja
wisi w powietrzu i szuka kwaśnej metody na dobre zakończenie - dubowe echa,
swoboda myśli i niespieszność dźwięków.
Alex Ward Gated
(Discus Music, CD 2021)
Covidowy lockdown
zmienił nasze życie na wielu płaszczyznach. Zredefiniował wiele pojęć, także z
zakresu muzyki. Choćby określenie płyta
solowa… Zapraszamy na odczyt i odsłuch … solowej płyty Alexa Warda, nad
którą muzyk w domowych pieleszach pracował całe osiem miesięcy (od lipca ubiegłego
roku do marca bieżącego). Zagrał na niej na tysiącu instrumentów, których
dźwięki skomponował/ skleił/ przykroił do rozmiaru dziesięciu utworów, które
trwają blisko pięć kwadransów. Oto duża orkiestra spod ręki jednego muzyka!
Efekt wielomiesięcznej pracy Warda winien budzić nasz
szacunek, ale także artystyczny podziw! Muzyk gra tu na gitarze elektrycznej,
gitarze basowej, kontrabasie, fortepianie, electric
piano, perkusji, klarnecie, a także na innych instrumentach dętych, ale na
ogół w wielowątkowych akcjach granych unisono,
zatem trudno je wszystkie rozpoznać. Całość skrzy się niemal epickim rozmachem,
balansuje na krawędzi wielu gatunków, goni emocjami od skrajnego,
post-metalowego mięcha, przez jazzowe
i fussion-jazzowe improwizacje, aż po
kameralne, niemal trzecionurtowe
ekspozycje. Wszystko jest tu precyzyjnie zaplanowane (obleczone w ramy
pełnokrwistych kompozycji), ale oczywiście przestrzeni dla improwizacji – głównie
na gitarze i klarnecie, of course –
jest tu cały, niezmierzony ocean.
Utwory otwarcia stawiają na rockowe emocje. Ten pierwszy
zdobią dęte kontrapunkty, ten drugi ocieka ekspresją godną dobrego hc-punk sprzed kilku dekad. Trzecia
część stawia odważny krok w kierunku post-jazzu przefiltrowanego post-klasyką. Bogata,
orkiestrowa narracja tętni tu trzecionurtowym
życiem. Czwarty odcinek powraca do emocji z początku płyty – hard-rockowy riff
i połamana rytmika. Kolejna część, najdłuższa, ponad 18-minutowa, wydaje się
stanowić opus magnum tego albumu.
Budują ją gitary, skomplikowana struktura wewnętrzna, posmak rock in opposition, a nawet
post-metalowe galopy. Część szósta stawia intrygujący znak zapytania - pachnie
mrocznym ambientem, który zmącony zostaje brzmieniem piana i perkusji, czyniąc
ów utwór być może pierwszym w dziejach nagraniem … czwartonurtowym. Narracja siódemki zaczyna się bardzo kameralnie
(piano, klarnet, kontrabas), ale zostaje w połowie złamana kwaśnym brzmieniem electric piano, wiodąc ekspozycję w otchłań
fussion jazz dance! Kolejne dwie
części brną w nastroje hard & fussion
rock, nasycone dużą porcją
psychodelii. No i sam finał, znów wielominutowa, epicka opowieść o losach gitary
w historii kreatywnej improwizacji. Gitarowe solówki, dramaturgiczne spiętrzenia,
niekończące się zmiany w zakresie dynamiki dalece wielowątkowej narracji. Na ostatniej
prostej wymowa całości zostaje podkreślona efektownymi pasmami syntetycznych
brzmień.
cr-ow-tr-io Hold
Music (Luminous Records, CD 2021)
Cofamy się na osi czasu i lądujemy w Londynie, w samym środku
lata 2019 roku. Trio o tajemniczej nazwie (ułożonej wszakże z inicjałów
muzyków) tworzą tu nasi dobrzy znajomi: Cath Roberts – saksofon barytonowy oraz
Otto Willberg – kontrabas i postać debiutująca na tych łamach: Tullis Rennie –
puzon. Każdy z muzyków ma też do dyspozycji dodatkowe akcesoria dźwiękowe: piszczałki,
dzwonki i wiele innych obiektów.
Całość niedługiej płyty (mniej niż 40 minut) składa się aż z siedemnastu
improwizacji.
Albumowe credits
zawiera ciekawe sformułowanie – nagrane
dźwięki zostały pokrojone na kawałki. Recenzent nie ukrywa, iż ma z nagraniem
krowiego tria pewien problem. Jak
domniemujemy, muzycy nagrali dużą porcję dźwięków, po czym pocięli je na
chwilami bardzo krótkie, kilkudziesięciosekundowe odcinki. Niektóre spokojne,
zadumane, inne nerwowe, szyte gęstym ściegiem i pokrojone wyjątkowo ostrym skalpelem.
Zdania urywane w pół słowa, dźwięki wydarte instrumentom i zadeptane ciszą.
Artyści nie zlepili tych mikro dramatów w całość, każdy z nich oddzielony
został zwyczajową ciszą. Efekt takiej edycji swobodnej improwizacji daje niestety
efekt dramaturgicznego chaosu. Trudno nam dotrzeć do intelektualnego jądra tego
jakże konceptualnego pomysłu, zwłaszcza, że w tym tyglu małej formy uchowało
się kilka dłuższych (nawet 5-minutowych!) improwizacji, które pokazują naprawdę
duży potencjał tria dwóch dęciaków,
kontrabasu i całej masy przeszkadzajek.
Naszą albumową egzegezę ograniczamy zatem do wskazania tych improwizacji,
które z racji swej długości uznać możemy za pewną zamkniętą całość. W trzecim
odcinku intrygująco frazuje bardzo brudnym brzmieniem puzon, a kontrabas snuje
tajemniczy rytm rysowany trybem pizzicato.
Utwory dziesiąty i jedenasty, to najdłuższe epizody na albumie. Oba mają wyraźnie
zarysowaną narrację, zmyślną dramaturgię i ciekawie uwypuklają brzmienia zastosowanego
instrumentarium. Dęciaki śpiewają, jurny
kontrabas kreśli im szlak podróży, pojawia się też smyk i oddech niemal
kameralnej zadumy. Zaraz potem czeka na nas duża porcja naszych ulubionych
preparacji, upstrzona garścią post-perkusjonalnych dźwięków. Całość przypomina
zdekonstruowaną wersję My Life In The
Bush Of Ghosts! Trzynasta improwizacja stawia na urywane, niemal field recordingowe dźwięki, zarówno instrumentalne,
jak i płynące wprost z gardeł muzyków. Piętnasta historia lepi się w ciekawe
drony, dyskutuje z ciszą i buduje niebanalny suspens. Na jej zakończenie mamy
wrażenie, iż muzycy chodzą po scenie i zbierają instrumenty. Wreszcie finał, prawie
cztery minuty – teatr komedii, slapstickowe grepsy, szeleszczące przedmioty,
półdźwięki i oddechy czerstwej ciszy. Muzycy definitywnie schodzą ze sceny. A
my nie wiemy, czy klaskać, czy może też już iść do domu.
Michał Giżycki & Matthias Müller +Q (Bandcamp’ self-released, DL
2021)
Po brytyjskich bezeceństwach czas na chwilę freely improvised music w wykonaniu
dwóch skromnych instrumentów dętych – klarnetu basowego (Giżycki) i puzonu (Müller).
Muzycy poznali się w trakcie ubiegłorocznej edycji Spontanicznego Festiwalu.
Swą muzyczną przyjaźń gruntowali na edycji tegorocznej i w tak zwanym
międzyczasie (dokładnie 3 października 2021) zarejestrowali niewielkich
rozmiarów sesję nagraniową, której efekty, to dwie improwizacje, trwające 29
minut.
Muzykę otwarcia tworzą tu dwa drony dźwięków, płynących
wprost z głębokiej ciszy. Przemieszczają się mrocznym korytarzem, łapią się
wilgotnych ścian, konsekwentnie brną jednak do przodu. Słyszymy pracę wentyli i
dysz, ich oddechy i chwile trwogi. Paleta dźwięków systematycznie się
powiększa, jakby instrumenty nadymały się kolejnymi porcjami powietrza, jakby przybywało
kratek wentylacyjnych w tym długim tunelu. Oddechy cyrkulacyjne, bezgraniczne płuca
i prosta mechanika instrumentów stworzonych z blachy i drewna. Te ostatnie też
oddychają i łączą się z ciałami muzyków. Puzon podąża jednośladem, klarnet
faluje jak na huśtawce. W obu tubach zaczyna powali gotować się woda. Nim
upłynie 10 minuta muzycy zdają się pokonywać pierwsze wyraźne wzniesienie.
Zaczynają śpiewać i wzdychać, pełni romantycznej autorefleksji. Kolejne dwie
minuty decydują o tym, iż stają w obliczu ciszy niemal zupełnej. Rezonują,
szumią, szeleszczą. Puzon tańczy na falach radiowych, klarnet kołysze się na
wietrze. Nowy wątek tworzą z innego budulca - szukają ukrytych fraz pełnych
metafizycznej melodyki, ale i subtelnych refleksji. Na finał łapią kolejną cyrkulację
w rozgrzane już płuca.
Na starcie drugiej, nieco krótszej improwizacji, muzycy proponują
mały konkurs – kto zagra delikatniejszy dźwięk. Ale w tej grze nie ma
zwycięzców. Przedechy, pomruki, szumy. Gadają ze sobą jak borsuki na popołudniowej
przechadzce, syczą jak węże w gorącym słońcu. Zdaje się, że celebrują każdy
oddech – swój i instrumentu. Gdy zbyt blisko podchodzą do ciszy, zaczynają
nagle podśpiewywać i śmiać się od ucha do ucha. Szukają detali, z drobiazgów budują
cały swój świat. Mikro-parsknięcia i nano-salwy ekspresji. Krótsze i dłuższe narracje,
zdania urywane w pół słowa i szelmowskie przeciągnięcia. Na zakończenie
definitywnie śpiewają, wszak spędzili ze sobą urocze pół godziny.
William's Things: Michał Górczyński, Sean Palmer, Tomasz
Wiracki The Robots Are Coming
(Multikulti Project, CD 2021)
Na zakończenie naszego dzisiejszego, wielogatunkowego
przeglądu nowości jedenaście piosenek do śpiewania! Wiliam’s Things, to trio,
które znamy już z dwóch poprzednich płyt, intrygująco łączące klarnet
kontrabasowy, minimalistyczny fortepian oraz doskonały głos aktorski, po prawdzie
także piosenkarski. Dla przypomnienia, to Michał Górczyński, który odpowiada tu
także za kompozycje, Tomasz Wiracki oraz Sean Palmer. W nagraniach tej płyty wykorzystano
testy literackie Kyle’a Dargana oraz M. Vincenta van Mechelena. Całość odsłuchu
zajmuje 46 minut.
Wydaje się, że po raz kolejny kardynalną wartością tria
William’s Things jest sposób zachowania się klarnetu kontrabasowego. Ów ogromny
dęciak we władaniu Górczyńskiego staje
się bowiem nade wszystko instrumentem melodycznym, dalece rytmicznym,
efektownie rozśpiewanym, no i frywolnie tanecznym. Z kolei ważnym elementem
dramaturgicznym tej akurat płyty są tytułowe roboty. W trakcie całego nagrania
towarzyszy nam charakterystyczny chrobot, chwilami szelest, czyli dźwięki mechanicznej
pracy robotów. Efekt ten bierze w nawias całą piosenkową warstwę albumu i zdaje
się kierować nasze zainteresowania ku tekstom śpiewanym lub recytowanym przez
Palmera. Warto je śledzić, zwłaszcza, iż perfekcyjna dykcja muzyka pomaga w
zrozumieniu angielskiej poezji.
The Robots Are Coming,
to melanż masy, delikatności, rytmicznej konsekwencji i dramaturgicznej
determinacji muzyków. Rodzaj kołysanki dla niezbyt grzecznych dzieci, która
bardziej podoba się rodzicom niż latoroślom. Opowieść balansuje tu między
oniryczną delikatnością, a marszowymi, zadziornymi frazami, pełnymi emocji. Dyktat
rytmu zdaje się świetnie konweniować z robotyczną tematyką całego przedsięwzięcia.
Najciekawsze fragmenty płyty, to być może środkowe
kompozycje. Czwarta stawia na delikatne eksperymenty brzmieniowe. Piąta łączy mroczny
klimat z głosem, który rzęzi niczym Tom Waits. Filigranowe piano i mruczący
klarnet budują tu intrygujący dysonans. Szósta piosenka do mrocznej aury dodaje
pewną narracyjną nerwowość, z kolei siódemka sprawia wrażenie wystudzonej
ballady, w trakcie której niepodziewanie klarnet i wokalista zaczynają na
siebie krzyczeć! Kolejne utwory nie stronią od tanecznych fraz, ale także uciekają
w bardziej refleksyjne rejony. Niebanalny jest sam finał nagrania. Głos Palmera
jest tu elektronicznie zniekształcony (wokoder?), a całość smakuje prawdziwe
robotycznym, syntetycznym brzmieniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz