piątek, 3 grudnia 2021

Ritual Habitual! Glow! Alex Ward! cr-ow tr-io! Giżycki & Müller! William’s Things! The overgenre december’ round-up!


Czas ucieka w postępie geometrycznym! Całkiem niedawno witaliśmy ciepłą jesień (był jakże piękny Festiwal!), a już za moment trzeba będzie wziąć się na poważnie za podsumowanie kolejnego szalonego roku na scenie muzyki improwizowanej! Rok temu doceniliśmy na tych łamach całe 66 tytułów. Ilu trzeba będzie pozycji, by podsumować kolejne dwanaście miesięcy gigantycznej nadprodukcji cudownych dźwięków granych wprost z otwartej głowy, na ogół bez użycia pożółkłych pięciolinii? 77? 100? 666?

Dość tych dywagacji! Bez zbędnej zwłoki wrzucamy na ruszt sześć absolutnych nowości z muzyką improwizowaną! Mała zbiorówka bez specjalnej myśli przewodniej, ot, po prostu zestaw dobrych lub bardzo dobrych albumów, które warto bezwzględnie poznać. Najpierw dużo smakowitego free jazzu z istotnym posmakiem iberyjskim (!), potem dwa strzały ze Zjednoczonego Królestwa - pewna solowa multiprodukcja jednego z naszych ulubionych gitarzystów (lockdown ma swoje prawa!) oraz tajemnicze, ekstremalnie swobodne trio, w dalszej zaś kolejności całkiem nowy duet na dwa rozhuśtane dęciaki - polski i niemiecki, a na finał garść ładnych piosenek w edycji krajowej, z klarnetem kontrabasowym w roli głównej!

 


Ritual Habitual  Pagan Chant (Clean Feed Records, CD 2021)

Zwyczajowe Rytuały, to nowy pomysł portugalskiego kontrabasisty Gonçalo Almeidy na konstruktywne mierzenie się z dziedzictwem free jazzu. Do tria dobrał sobie perkusistę Philippa Ernstinga (z którym grywa bardzo ekstremalne formy free w formacji Albatre) oraz saksofonistę tenorowego i klarnecistę basowego Riccardo Marognę, który – to istotne – używa też w procesie improwizacji syntezatorów. Na potrzeby krążka, zmyślnie zatytułowanego Pogański Chór, muzycy przygotowali sześć improwizacji, które trwają łącznie prawie 49 minut. Nagranie studyjne powstało w Rotterdamie (Sante Boutique Studio) w bliżej nieokreślonym czasie.

Almeida proponuje nam pozornie typowe, free jazzowe trio. Ale jego (ich) podejście do gatunku zdaje się być ciekawie uwspółcześnione. Bezwzględnie szukają ognistego ptaka, rytualnych powtórzeń i swobodnych emocji. Ale osią kreatywnego fermentu czynią tu być może akcesoria elektroniczne, które skutecznie łamią rygory fire music. Pozostające w tle, funkcjonujące w sposób dalece nieinwazyjny syntezatory rozsiewają tu na prawo i lewo obłoki ambientu, podkreślają precyzyjnie niektórych schematy dramaturgiczne, a czasami wgryzają się w zębatki żywych instrumentów i zdają się dekonstruować ich tradycyjne brzmienie.

Najczęściej narrację prowadzi tu kontrabasista. Szuka rytmicznego punktu oparcia i stwarza przestrzeń dla repetytywnych rytuałów perkusisty. Ten ostatni lubi trans, medytacyjne pętle i nie szuka specjalnych udziwnień. Stawia na prostotę, ale i silę swego drummerskiego przekazu. Saksofonista i klarnecista basowy najczęściej przyjmuje na siebie rolę kreatora melodyjnego komponentu narracji, jakkolwiek uczynienie kilku kroków w kierunku ognistej improwizacji nie stanowi dla niego najmniejszego problemu. Opowieść tria płynie szeroką doliną free jazzowych skojarzeń, którym Coltrane zdaje się dodawać rytualnego rytmu, Ayler zaś hymnicznej śpiewności. Pierwsza, trwająca niemal kwadrans improwizacja świetnie wypełnia zamierzenia artystów, co do ich meta gatunkowego przekazu. W drugiej części pojawia się smyczek, ale i tu flow po kilku pętlach łapie trans i gna przed siebie ze śpiewem na ustach. Kolejna część, to niemal solowe interludium basu, który na tle silnego pogłosu buduje post-barokową improwizację. Ciekawie jest na początku czwartej części, która rusza free jazzowym klasykiem sax & drums i dopiero pojawienie się rozśpiewanego basu rzuca nowe spojrzenie na zamierzenia muzyków. Echo buduje tu emocje, a mistrzowska maszyna drum’n’bass wiezie nas kolejnym wysokim wzgórzem. Dwie ostatnie improwizacje kultywują rytuał free jazzowego powtórzenia. Muzycy fantastycznie panują nad dynamiką, rysują plejady dźwięków, których świetnie się słucha, ale też mantrycznie chłonie całym ciałem. Być może sam finał płyty wydaje się być najsilniej osadzony w gatunku, ale nam to w ogóle nie przeszkadza. W uszach wciąż szeleści nam przecież mgła elektroniki, która przez całe nagranie stawiała ponadgatunkowe znaki zapytania i sprawiła, iż historia fire music na powrót zdaje się nie mieć końca.

 


François Carrier, Pablo Schvarzman, Diego Caicedo and Michel Lambert  Glow (FMR Records, CD 2021)

Soda Acústic w pięknej Barcelonie, początek czerwca 2019 roku i ad hoc sklecony kwartet kanadyjsko-latynoski: François Carrier – saksofon altowy, Pablo Schvarzman i Diego Caicedo – gitary elektryczne oraz Michel Lambert – perkusja. Dokumentacja koncertu składa się z pięciu części, które trwają niespełna 50 minut.  

Kanadyjczycy z Quebecu niemal rok rocznie podróżują po Europie i w wielu ciekawych miejscach grywają koncerty z lokalnymi muzyki. Ponad dwa lata temu trafili w Katalonii na szalony duet gitar elektrycznych. Free jazzowe schematy, nieco przewidywalne kreacje alcisty i perkusisty, które znamy z wielu płyt, zostały tu wrzucone do tygla pełnego post-rocka, free rocka i jakże zmysłowej, niemal metafizycznej psychodelii. Powstały w efekcie tego wywar zadowolić winien fanów wszystkich wyżej wymienionych gatunków i estetyk. Nic wszakże nie ujmując bardzo dobrze usposobionym tego dnia Kanadyjczykom, to dwie gitary w rękach Argentyńczyka i Kolumbijczyka stanowią tu o wyjątkowości całego nagrania. Poniżej kilka dowodów rzeczowych w sprawie!

Od początku koncertu zalotnie zaintonowanego przez alt i small drumming, narracja skrzy się w dużej mierze dzięki bardzo różnorodnie pracującym gitarom – jedna frazuje post-jazzem, potrafi załadować armatę hard-rockowymi pociskami, druga wyczulona na niuanse, szuka inspiracji na obrzeżach improwizacji, raz za razem zmysłowo uciekając w psychodelię i chwilami niemal syntetyczne brzmienia. Wystarczy tu ledwie kilka minut, by wyczuleni na detale dramaturgiczne Kanadyjczycy wypuścili obie gitary na pierwszą, duetową ekspozycję. Tempo samej improwizacji bywa tu zmiennie (stylowy up and down!). Alcista zdaje się trzymać wiele pod kontrolą, a jak to ma w zwyczaju, lubi milknąć from time to time, czym w tej akurat konfiguracji udanie stymuluje obu gitarzystów. Druga opowieść znów zaczyna się na warunkach altu i perkusji. Gitary zaczynają z pozycji mikro dźwięków, by po kilku pętlach przejąć inicjatywę i prowadzić narrację w coraz ciekawsze rejony. W trzeciej części podoba nam się nieco wywrotowa dynamika. Akcja posuwa się zgrabnie do przodu, ale muzycy zdają się kołysać na wietrze i dodatkowo wzajemnie stymulować do bardziej karkołomnych pomysłów. Najciekawiej dzieje się chyba w czwartej improwizacji, którą rozpoczyna dla odmiany gitara Caicedo. Schvarzman snuje chmury post-electro, Carrier śpiewa pod nosem, a Lambert dba o dobre parametry rytmiczne. Kłębowisko pomysłów, znów bystry duet gitar i całkiem ognisty finał. Ostatni epizod koncertu nie trwa nawet pięciu minut. Prawa gitara frazuje tu niczym basówka, a cała narracja wisi w powietrzu i szuka kwaśnej metody na dobre zakończenie - dubowe echa, swoboda myśli i niespieszność dźwięków.

 


Alex Ward  Gated (Discus Music, CD 2021)

Covidowy lockdown zmienił nasze życie na wielu płaszczyznach. Zredefiniował wiele pojęć, także z zakresu muzyki. Choćby określenie płyta solowa… Zapraszamy na odczyt i odsłuch … solowej płyty Alexa Warda, nad którą muzyk w domowych pieleszach pracował całe osiem miesięcy (od lipca ubiegłego roku do marca bieżącego). Zagrał na niej na tysiącu instrumentów, których dźwięki skomponował/ skleił/ przykroił do rozmiaru dziesięciu utworów, które trwają blisko pięć kwadransów. Oto duża orkiestra spod ręki jednego muzyka!

Efekt wielomiesięcznej pracy Warda winien budzić nasz szacunek, ale także artystyczny podziw! Muzyk gra tu na gitarze elektrycznej, gitarze basowej, kontrabasie, fortepianie, electric piano, perkusji, klarnecie, a także na innych instrumentach dętych, ale na ogół w wielowątkowych akcjach granych unisono, zatem trudno je wszystkie rozpoznać. Całość skrzy się niemal epickim rozmachem, balansuje na krawędzi wielu gatunków, goni emocjami od skrajnego, post-metalowego mięcha, przez jazzowe i fussion-jazzowe improwizacje, aż po kameralne, niemal trzecionurtowe ekspozycje. Wszystko jest tu precyzyjnie zaplanowane (obleczone w ramy pełnokrwistych kompozycji), ale oczywiście przestrzeni dla improwizacji – głównie na gitarze i klarnecie, of course – jest tu cały, niezmierzony ocean.

Utwory otwarcia stawiają na rockowe emocje. Ten pierwszy zdobią dęte kontrapunkty, ten drugi ocieka ekspresją godną dobrego hc-punk sprzed kilku dekad. Trzecia część stawia odważny krok w kierunku post-jazzu przefiltrowanego post-klasyką. Bogata, orkiestrowa narracja tętni tu trzecionurtowym życiem. Czwarty odcinek powraca do emocji z początku płyty – hard-rockowy riff i połamana rytmika. Kolejna część, najdłuższa, ponad 18-minutowa, wydaje się stanowić opus magnum tego albumu. Budują ją gitary, skomplikowana struktura wewnętrzna, posmak rock in opposition, a nawet post-metalowe galopy. Część szósta stawia intrygujący znak zapytania - pachnie mrocznym ambientem, który zmącony zostaje brzmieniem piana i perkusji, czyniąc ów utwór być może pierwszym w dziejach nagraniem … czwartonurtowym. Narracja siódemki zaczyna się bardzo kameralnie (piano, klarnet, kontrabas), ale zostaje w połowie złamana kwaśnym brzmieniem electric piano, wiodąc ekspozycję w otchłań fussion jazz dance! Kolejne dwie części brną w nastroje hard & fussion rock, nasycone dużą porcją psychodelii. No i sam finał, znów wielominutowa, epicka opowieść o losach gitary w historii kreatywnej improwizacji. Gitarowe solówki, dramaturgiczne spiętrzenia, niekończące się zmiany w zakresie dynamiki dalece wielowątkowej narracji. Na ostatniej prostej wymowa całości zostaje podkreślona efektownymi pasmami syntetycznych brzmień.

 


cr-ow-tr-io  Hold Music (Luminous Records, CD 2021)

Cofamy się na osi czasu i lądujemy w Londynie, w samym środku lata 2019 roku. Trio o tajemniczej nazwie (ułożonej wszakże z inicjałów muzyków) tworzą tu nasi dobrzy znajomi: Cath Roberts – saksofon barytonowy oraz Otto Willberg – kontrabas i postać debiutująca na tych łamach: Tullis Rennie – puzon. Każdy z muzyków ma też do dyspozycji dodatkowe akcesoria dźwiękowe: piszczałki, dzwonki i wiele innych obiektów. Całość niedługiej płyty (mniej niż 40 minut) składa się aż z siedemnastu improwizacji.

Albumowe credits zawiera ciekawe sformułowanie – nagrane dźwięki zostały pokrojone na kawałki. Recenzent nie ukrywa, iż ma z nagraniem krowiego tria pewien problem. Jak domniemujemy, muzycy nagrali dużą porcję dźwięków, po czym pocięli je na chwilami bardzo krótkie, kilkudziesięciosekundowe odcinki. Niektóre spokojne, zadumane, inne nerwowe, szyte gęstym ściegiem i pokrojone wyjątkowo ostrym skalpelem. Zdania urywane w pół słowa, dźwięki wydarte instrumentom i zadeptane ciszą. Artyści nie zlepili tych mikro dramatów w całość, każdy z nich oddzielony został zwyczajową ciszą. Efekt takiej edycji swobodnej improwizacji daje niestety efekt dramaturgicznego chaosu. Trudno nam dotrzeć do intelektualnego jądra tego jakże konceptualnego pomysłu, zwłaszcza, że w tym tyglu małej formy uchowało się kilka dłuższych (nawet 5-minutowych!) improwizacji, które pokazują naprawdę duży potencjał tria dwóch dęciaków, kontrabasu i całej masy przeszkadzajek.

Naszą albumową egzegezę ograniczamy zatem do wskazania tych improwizacji, które z racji swej długości uznać możemy za pewną zamkniętą całość. W trzecim odcinku intrygująco frazuje bardzo brudnym brzmieniem puzon, a kontrabas snuje tajemniczy rytm rysowany trybem pizzicato. Utwory dziesiąty i jedenasty, to najdłuższe epizody na albumie. Oba mają wyraźnie zarysowaną narrację, zmyślną dramaturgię i ciekawie uwypuklają brzmienia zastosowanego instrumentarium. Dęciaki śpiewają, jurny kontrabas kreśli im szlak podróży, pojawia się też smyk i oddech niemal kameralnej zadumy. Zaraz potem czeka na nas duża porcja naszych ulubionych preparacji, upstrzona garścią post-perkusjonalnych dźwięków. Całość przypomina zdekonstruowaną wersję My Life In The Bush Of Ghosts! Trzynasta improwizacja stawia na urywane, niemal field recordingowe dźwięki, zarówno instrumentalne, jak i płynące wprost z gardeł muzyków. Piętnasta historia lepi się w ciekawe drony, dyskutuje z ciszą i buduje niebanalny suspens. Na jej zakończenie mamy wrażenie, iż muzycy chodzą po scenie i zbierają instrumenty. Wreszcie finał, prawie cztery minuty – teatr komedii, slapstickowe grepsy, szeleszczące przedmioty, półdźwięki i oddechy czerstwej ciszy. Muzycy definitywnie schodzą ze sceny. A my nie wiemy, czy klaskać, czy może też już iść do domu.

 


Michał Giżycki & Matthias Müller  +Q (Bandcamp’ self-released, DL 2021)

Po brytyjskich bezeceństwach czas na chwilę freely improvised music w wykonaniu dwóch skromnych instrumentów dętych – klarnetu basowego (Giżycki) i puzonu (Müller). Muzycy poznali się w trakcie ubiegłorocznej edycji Spontanicznego Festiwalu. Swą muzyczną przyjaźń gruntowali na edycji tegorocznej i w tak zwanym międzyczasie (dokładnie 3 października 2021) zarejestrowali niewielkich rozmiarów sesję nagraniową, której efekty, to dwie improwizacje, trwające 29 minut.

Muzykę otwarcia tworzą tu dwa drony dźwięków, płynących wprost z głębokiej ciszy. Przemieszczają się mrocznym korytarzem, łapią się wilgotnych ścian, konsekwentnie brną jednak do przodu. Słyszymy pracę wentyli i dysz, ich oddechy i chwile trwogi. Paleta dźwięków systematycznie się powiększa, jakby instrumenty nadymały się kolejnymi porcjami powietrza, jakby przybywało kratek wentylacyjnych w tym długim tunelu. Oddechy cyrkulacyjne, bezgraniczne płuca i prosta mechanika instrumentów stworzonych z blachy i drewna. Te ostatnie też oddychają i łączą się z ciałami muzyków. Puzon podąża jednośladem, klarnet faluje jak na huśtawce. W obu tubach zaczyna powali gotować się woda. Nim upłynie 10 minuta muzycy zdają się pokonywać pierwsze wyraźne wzniesienie. Zaczynają śpiewać i wzdychać, pełni romantycznej autorefleksji. Kolejne dwie minuty decydują o tym, iż stają w obliczu ciszy niemal zupełnej. Rezonują, szumią, szeleszczą. Puzon tańczy na falach radiowych, klarnet kołysze się na wietrze. Nowy wątek tworzą z innego budulca - szukają ukrytych fraz pełnych metafizycznej melodyki, ale i subtelnych refleksji. Na finał łapią kolejną cyrkulację w rozgrzane już płuca.

Na starcie drugiej, nieco krótszej improwizacji, muzycy proponują mały konkurs – kto zagra delikatniejszy dźwięk. Ale w tej grze nie ma zwycięzców. Przedechy, pomruki, szumy. Gadają ze sobą jak borsuki na popołudniowej przechadzce, syczą jak węże w gorącym słońcu. Zdaje się, że celebrują każdy oddech – swój i instrumentu. Gdy zbyt blisko podchodzą do ciszy, zaczynają nagle podśpiewywać i śmiać się od ucha do ucha. Szukają detali, z drobiazgów budują cały swój świat. Mikro-parsknięcia i nano-salwy ekspresji. Krótsze i dłuższe narracje, zdania urywane w pół słowa i szelmowskie przeciągnięcia. Na zakończenie definitywnie śpiewają, wszak spędzili ze sobą urocze pół godziny.

 


William's Things: Michał Górczyński, Sean Palmer, Tomasz Wiracki  The Robots Are Coming (Multikulti Project, CD 2021)

Na zakończenie naszego dzisiejszego, wielogatunkowego przeglądu nowości jedenaście piosenek do śpiewania! Wiliam’s Things, to trio, które znamy już z dwóch poprzednich płyt, intrygująco łączące klarnet kontrabasowy, minimalistyczny fortepian oraz doskonały głos aktorski, po prawdzie także piosenkarski. Dla przypomnienia, to Michał Górczyński, który odpowiada tu także za kompozycje, Tomasz Wiracki oraz Sean Palmer. W nagraniach tej płyty wykorzystano testy literackie Kyle’a Dargana oraz M. Vincenta van Mechelena. Całość odsłuchu zajmuje 46 minut.

Wydaje się, że po raz kolejny kardynalną wartością tria William’s Things jest sposób zachowania się klarnetu kontrabasowego. Ów ogromny dęciak we władaniu Górczyńskiego staje się bowiem nade wszystko instrumentem melodycznym, dalece rytmicznym, efektownie rozśpiewanym, no i frywolnie tanecznym. Z kolei ważnym elementem dramaturgicznym tej akurat płyty są tytułowe roboty. W trakcie całego nagrania towarzyszy nam charakterystyczny chrobot, chwilami szelest, czyli dźwięki mechanicznej pracy robotów. Efekt ten bierze w nawias całą piosenkową warstwę albumu i zdaje się kierować nasze zainteresowania ku tekstom śpiewanym lub recytowanym przez Palmera. Warto je śledzić, zwłaszcza, iż perfekcyjna dykcja muzyka pomaga w zrozumieniu angielskiej poezji.

The Robots Are Coming, to melanż masy, delikatności, rytmicznej konsekwencji i dramaturgicznej determinacji muzyków. Rodzaj kołysanki dla niezbyt grzecznych dzieci, która bardziej podoba się rodzicom niż latoroślom. Opowieść balansuje tu między oniryczną delikatnością, a marszowymi, zadziornymi frazami, pełnymi emocji. Dyktat rytmu zdaje się świetnie konweniować z robotyczną tematyką całego przedsięwzięcia. Najciekawsze fragmenty płyty, to być może środkowe kompozycje. Czwarta stawia na delikatne eksperymenty brzmieniowe. Piąta łączy mroczny klimat z głosem, który rzęzi niczym Tom Waits. Filigranowe piano i mruczący klarnet budują tu intrygujący dysonans. Szósta piosenka do mrocznej aury dodaje pewną narracyjną nerwowość, z kolei siódemka sprawia wrażenie wystudzonej ballady, w trakcie której niepodziewanie klarnet i wokalista zaczynają na siebie krzyczeć! Kolejne utwory nie stronią od tanecznych fraz, ale także uciekają w bardziej refleksyjne rejony. Niebanalny jest sam finał nagrania. Głos Palmera jest tu elektronicznie zniekształcony (wokoder?), a całość smakuje prawdziwe robotycznym, syntetycznym brzmieniem.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz