Konińska Antenna Non Grata nie dostarcza nam zbyt wielu nowych nagrań, ale swój katalog buduje nad wyraz skrupulatnie i konsekwentnie. I co najważniejsze, wciąż zaskakuje rozstrzałem stylistycznym, który sprawia, iż z samej ciekawości sięgamy po kolejne płyty tego wydawnictwa. Na dodatek label ten nade wszystko lubi improwizację, a to strasznie ważna cecha! Przynajmniej na tych łamach!
Trzy jesienne nowości, jak zwykle w wydaniu krajowym,
wszystkie w formacie CD, to duet, trio i nagranie solowe. Dronowa sonorystyka,
swobodna kameralistyka i niebanalna elektronika, to zaś drogowskazy
stylistyczne. Dla każdego coś miłego, byle miał ucho wyczulone na niuanse, a
umysł otwarty na poznawanie nowego. Zapraszamy do odczytu, odsłuchu i zakupów! Mery krystmas!
Paulina Owczarek & Aleksander Wnuk Komentarz eufemistyczny
Dźwiękowy Komentarz
Eufemistyczny przygotowali specjalnie dla nas - Paulina Owczarek uczepiona
głębokiej tuby saksofonu barytonowego oraz Aleksander Wnuk, który z perkusji
czyni generator mrocznych dronów (wg albumowego credits: obiekty perkusyjne, przetwarzanie). Krakowscy muzycy mają
dla nas pięć improwizacji, które trwają niemal pełną godzinę zegarową. Powstały
w połowie lipca tego roku w klubie Alchemia.
Muzycy zapraszają nas do tajemniczej, nie do końca
skodyfikowanej przestrzeni. Czujemy się częścią mechanizmu, wokół którego tworzy
się pole rezonansu. Dźwięki powstają tu za przyczyną artystów, ale też dostają
życie niezależnie od ich woli. Tuba wielkiego saksofonu szumi, szoruje po dnie
piekła, ociera się o skrawki nieba. Dysze pracują miarowo, gotowe w każdej
chwili wydać z siebie regularny stukot. Tuż obok snuje się meta rytmika intensywnie preparowanych dźwięków perkusjonalnych.
Wszystko dociera do nas jakby z głębokiego tunelu, którego przynajmniej jeden
koniec pozostaje poza zasięgiem naszych narządów percepcji. Gęsta faktura
narracji, wypełniona zdarzeniami i post-zdarzeniami akustycznymi, zdaje się
nabierać industrialnego posmaku, cechuje ją pewna naturalna masywność, ale i dramaturgiczna
ulotność. Tworzą ją zarówno mikro elementy hałasu, jak i długie pociągnięcia
stalowym pędzlem. Saksofon jak niedźwiedź, leniwie przeciąga się po niespodziewanym
wybudzeniu, napina mięśnie i wydycha gorące powietrze. Perkusjonalia, które
dawno straciły już kontakt z żywą materią instrumentu, pracują niczym maszyna generująca
elektroakustyczne dźwięki, choć nic nie wskazuje na to, by grze uczestniczyły
jakiekolwiek przedmioty połączone kablami z urządzeniami zasilania. To jakby
wielka dziura w niebie, z której pada na nas kosmiczny pył. Gdy tumult
nierealnego świata na moment milknie, dane jest nam słyszeć akustykę naprawdę żywych
instrumentów. Kto jest tu autorem danego dźwięku, kto jego odbiorcą, po upływie
kilku minut przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
Druga historia stawia nas przed stłuczonym lustrem weneckim.
Oblepia nas cała plejada dźwięków, które równie dobrze mogą być efektem
ugniatania balonika, jak i ciężkiej pracy saksofonowych dysz i spoconego
ustnika. Pomruk twardego echa zdaje
się jednak brać nasze dywagacje w nawias bezsensu. Dokładnie teraz czeka nas bowiem
mała burza z piorunami, poprzedzona deszczem zgniłych meteorytów. Kolejny krok
ku nieznanemu, nowe rozdanie błyskotliwego festiwalu fake sounds staje się naszym udziałem. Rezonans może pochłonąć tu
wszystko, nawet wtedy, gdy narracja przebiera szaty acoustic noise. Trzecia improwizacja – choć to niebywałe – stanowi
kolejny krok naprzód! Długie frazy lepią się do siebie, inne, jeszcze dłuższe
odpychają wzajemnie. Zmyślne szlifierstwo, nadęta wulkanizacja, podróże
międzyplanetarne – to kolejne stadia rozwoju cyrkulacyjnego rezonansu. Pod koniec tej części saksofon zdaje się schodzić
na poziom pojedynczych fraz, które drżące perkusjonalia zaczynają otulać gęstym
echem. Najpiękniejszy moment tego spotkania przybiera na sile, gdy flow definitywnie zyskuje na intensywności,
ciągnąc muzyków na zamglony szczyt. Na etapie zejścia czeka nas kolejna porcja preparowanych
oddechów barytonu.
Czwarta fabuła rodzi się tuż u nasady ustnika. Mechanika instrumentu
zlewa się tu z porcjami fonii, które rodzą się na styku materii i żywego ciała
artysty. Chmura rezonansu napływa leniwie, obok cisza stąpa na palcach, a dołem
płynie rzeka post-industrialnych ścieków. Saksofon oddycha jak topielec, a u
jego boku coś grzmi i szeleści, tworzy wielowymiarowe kłębowisko rezonansu.
Zakończenie tej części jest zaś gęstą, jednorodną strugą post-akustycznych wymiotów.
Finałowa pieśń następuje po drobnej porcji ciszy, która mogłaby być już końcem
tej podróży. Echo jednak pracuje, dźwięki zdają się pozostawać w nieustannym
ruchu, tworząc radioaktywne chmury, fale bezzębnej narracji, która nawarstwia
się jak kolejne fale pandemii. Dopiero po wielu pętlach, w tym zgiełku monotonnych
niespodzianek zdolni jesteśmy usłyszeć frazy bardziej typowe dla instrumentu dętego.
Saksofon pracuje niczym koło ratunkowe ostatniego etapu podróży. Wygaszanie
płomienia trwa długo i okazuje się bardzo żmudnym procesem. Cisza, tuż potem, ściele
się doliną niczym cmentarna mgła.
Trio_io New
Animals
Swobodnie improwizowana kameralistyka ma z pewnością tysiące
twarzy, ale Trio_io dodaje jej kilka kolejnych. Łączy wodę i ogień, snuje się
po podłodze i skacze do samej góry, ciekawie żeni kameralną zadumę,
post-rockowe emocje i chwilami wręcz free jazzowe uniesienia. A wszystko za
sprawą trójki muzyków: Zofia Ilnicka – flet, Łukasz Marciniak – gitara
elektryczna oraz Jakub Wosik – skrzypce i dzwonki (w trzeciej części). Swoją
drugą płytę nagrali w Bydgoszczy, w lipcu tego roku. Siedem improwizacji,
niespełna 35 minut muzyki.
Muzycy od samego początku chcą przykuć naszą uwagę i w takim
stanie pozostawić nas do ostatniego dźwięku. Uprzedźmy wypadki – uda im się!
Akcje i reakcje, niektóre bolesne, ale wszystkie zalotne, nieobojętne, jakby
uczuciowe. Struna goni tu strunę, a flet pozostaje w lekkiej dyfuzji, być może
też chciałby być instrumentem strunowym. Oto free chamber, głęboko zaniepokojone losem świata, szuka światełka w
ciemnym tunelu. Śpiewy, lamenty, gitarowe plamy post-psychodelii, niezliczone
znaki zapytania, niebanalne riposty. Jest też pewien suspens i nieukrywana wesołość,
choć trochę przez łzy. Post new romantic?
Druga opowieść podkręca tempo i ostrość niektórych fraz. Pierwsze preparacje, kilka
nowych kombinacji stylistycznych. Gra na małe pola, która sprawia, iż trio_owy chamber zaczyna szukać neofolkowych
skojarzeń. W trzeciej odsłonie rośnie skupienie, podtrzymywane głębokim meta rytmem. Na dnie gitary czai się
echo, skrzypce kłębią się w sobie, jak kocur na zapiecku, a flet ginie w
zadumie, łagodny jak baranek, wyczekując na dźwięk dzwonków. Tuż potem, ostra
riposta gitary. Co dobre, to nie my!
Rockowa werwa gotuje krew w żyłach wszystkich muzyków. Tu już tylko krok do ognistej
erupcji emocji. Na finał narracja wpada w kompulsywną repetycję i jeszcze dorzuca
kilka zmyślnych preparacji.
Piąta improwizacja, to post-rytmiczny melanż samych niespodzianek.
Coś stuka, ktoś wpada w trwogę, trzęsie się jak osika. Krótka, dosadna historyjka!
Szóstą część – też dość enigmatyczną - buduje rytmiczna repetycja gitary i skrzypiec.
Flet gada sam ze sobą, po zwierzęcemu spreparowanymi dźwiękami. Atmosfera robi się
nerwowa, ale dźwięki jeszcze bardziej soczyste. No i finałowa siódemka! Więcej
niż osiem minut akcji! Na starcie post-gitarowy szum, piszczące skrzypce i
głębokie, niskie oddechy fletu. Takie oto rozhuśtane post-chamber z gitarowym backgroundem.
Kilka pętli ze znakiem zapytania i nowy wątek, który kreuje gitara, doposażona prawdopodobnie
w smyczek. Słyszymy pracujące klapy fletu i to, jak boleśnie brzmieć może być pojedyncza
struna skrzypiec. Na końcowej prostej wszyscy zaczynają śpiewać dość niskim głosem
i żegnają się z nami definitywnie zbyt szybko.
CHORE IA Reanimacja
Za dźwięki zamieszczone na ostatniej z omawianych dziś płyt
odpowiada tylko i wyłącznie Jacek Wanat. Jego wyobraźnię wspomagają – gitara
basowa, wiolonczela, głosy, tzw. processing
i … paintings. Nagranie domowe z
Konina, powstały w roku bieżącym w nieokreślonym bardziej precyzyjnie
przedziale czasu. Na dysku jeden trak
ma aż pięć tytułów, całość trwa blisko 70 minut.
Na starcie Reanimacji wita
nas kawalkada dźwięków, które śmiało możemy określić mianem zmutowanego, zdekonstruowanego
powłoką elektroniki drum’n’bass!
Pętla toczy się wartkim strumieniem, w tle zaś pulsować zaczynają porcje hałasu,
mroczne, pełne niepokoju, budujące dramaturgiczny suspens. Po pewnym czasie
można odnieść wrażenie, iż słyszymy organy, których brzmienie muzyk także przekazuje
nam przefiltrowane przez swoje chore ja.
Wszędzie wokół sączy się ambient o różnych poziomach intensywności. Raz za
razem pojawiają także dźwięki instrumentu strunowego, czasami jest to gitara basowa,
czasami coś, co brzmi łagodniej, zapewne wiolonczela. Te improwizowane
inkrustacje dobrze robią całej narracji, rzec można, stanowią ważny obiekt
naszych zainteresowań. Pomiędzy tymi interludiami toczą się rożnego rodzaju elektroniczne
wojny, niektóre zmysłowe, nawet chill-outowe, inne groźne, piskliwe, generujące
poziom intensywności czasami trudno przyswajalny dla niewprawionego ucha.
Zmiana goni tu jednak zmianę, duże emocje są naszym udziałem w trakcie całego
nagrania, zatem o nudzie nie może być mowy nawet przez ułamek sekundy.
Pierwsza istotna zmiana następuje po upływie osiemnastej minuty.
Narracja wchodzi na wysokie, ale jakże piskliwe C. Oniryczna aura stanowi tu ledwie pretekst do dywanowego ataku elektroniki. Nim minie
kolejne dziesięć minut dostajemy się w obszar preparowanych fraz gitary
basowej, zdekonstruowanych, rozwarstwionych, drżących, dobrze wszakże
stabilizujących napięcie dramaturgiczne całej ekspozycji. Elementy basowe
jeszcze ciekawiej bogacą opowieść w drugiej jej części. Zdaje się, że improwizowane
pasma są coraz dłuższe, a dzielące je strugi mniej lub bardziej intensywnego
ambientu bardziej kojące. Jakby w kontrze do tych spostrzeżeń recenzenta wypada
finałowa faza nagrania. Ambient staje się tu bardziej suchy, jakby martwy, pulsuje
złymi myślami i niczym kropla drążąca
skałę, wżera się w nasze zwoje mózgowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz