Jeden z absolutnych faworytów redakcji, angielski saksofonista John Butcher, dosyła nowe nagrania światu muzyki improwizowanej niemal nieustannie. Na łamach Trybuny staramy się o nich pisać na bieżąco, ale i tak, na początku każdego roku, sporządzać musimy coś na kształt dogrywki i w szybkiej zbiorówce opisywać płyty saksofonisty, o których nie zdążyliśmy napisać w trakcie mijającego roku.
Nie inaczej jest u progu roku 2022!
Co więcej, nawet pobieżna analiza dyskografii Johna wskazuje, iż już sam
styczeń przyniósł pięć kolejnych wydawnictw (wszystkie za sprawą pewnego labelu
z Luksemburga!). Zatem dzisiejsza opowieść o nowych płytach z udziałem
saksofonisty nie jest bynajmniej formą podsumowania starego, ale raczej ostrym
wejściem w nowy rok. Za moment pochylimy się nad dwoma z owych pięciu
luksemburskich nowości, potem sięgniemy po … kolejną nowość z roku bieżącego, a
pięcioodcinkową recenzję zepniemy dwoma nagraniami opublikowanymi zdecydowanie w
roku minionym, na obu znajdując rejestracje dźwiękowe, które na publikację
czekały ładnych kilka lat.
Nim nadstawimy oczy i uszy nad porcją,
jak zawsze w wykonaniu Johna, wspaniałej muzyki, zauważmy, iż wszystkie tria i
kwartety dziś prezentowane, to swobodna improwizacja realizowana przez
kolektywne składy, zatem na każdej z nich Butcher jest jednym z kilku twórców
tej demokratycznej porcji dźwięków. Fakt dalece oczywisty na polu free improvised music, ale godny
przypominania przy każdej okazji.
Beins/ Butcher/ Dafeldecker Induction (Ni-Vu-Ni-Connu, LP/DL
2022)
Przegląd najnowszych dokonań Johna Butchera (tradycyjnie
korzystającego z saksofonu tenorowego i sopranowego) zaczynamy od tria
poczynionego w towarzystwie austriackiego kontrabasisty Wernera Dafeldeckera
oraz niemieckiego perkusjonalisty Burkharda Beinsa. Dwie niemieckie rejestracje
z czerwca 2019 roku (KM28, Berlin
oraz KulTurnhalle, Lipsk), podzielone
na jedną długą i trzy krótsze improwizacje, trwają tu łącznie 42 minuty.
Muzycy zgromadzeni na berlińskiej scenie znają się
doskonale, ale do pierwszych dźwięków podchodzą z dużym respektem. Małe
perkusjonalia, powiewy suchego powietrza z tuby saksofonu, drżenie kontrabasu i
wielka chmura rezonansu, jaka tworzy się pomiędzy trzema akustycznymi ośrodkami
dźwięku. Muzycy budują emocje stojąc w miejscu, zatrwożeni wielką niewiadomą
tego, co może się wydarzyć. To prawdziwa ceremonia oczekiwania! Pierwsze bardziej
energiczne ruchy zdają się być dość nerwowe, ale bez trudu budują rytmiczne
podwaliny bardziej zwartej narracji. Dźwięki każdego z instrumentów są nieustanie
preparowane, stąd improwizacja dość szybko nabiera post-industrialnego posmaku.
Czasami wszystko brzmi tu perkusjonalnie, innym razem przypomina rytmiczny ruch
zepsutych maszyn włókienniczych. Gęsta zabudowa strumienia dźwiękowego jest
efektem zarówno dużej kreatywności muzyków, jak i skupienia, tudzież dużej
cierpliwości w budowaniu kolejnych akapitów opowieści. W okolicach 15 minuty na
scenie pojawia się moc, dzięki której improwizacja wchodzi na wyższy poziom intensywności
i dynamiki. Wszystko tu rytmicznie burczy, krzyczy i lamentuje. Piękny moment!
Na drugą stronę winyla przenosimy się do Lipska, gdzie
czekają na nas trzy bardziej zwarte czasowo opowieści. Początek pierwszej
wyznacza gong, który długo wybrzmiewa w samotności. W tle słychać cichy
smyczek, a zaraz potem efektowny wybuch rezonujących talerzy. Nie jesteśmy pewni,
czy w tym tyglu zdarzeń fonicznych ma także udział saksofon. Dopiero, gdy smyczek
podejmie się roli wiodącej słyszymy już definitywnie dźwięk sopranowego dęciaka. Narracja przypomina rytualny przemarsz
przez opuszczone miasto. Wszystko tu ze sobą rezonuje, tworzy symfonię strachu,
która dość szybko znajduje posmak ciszy. Muzycy zdają się powtarzać pewne
sekwencje czynności, jakby trasa ich improwizacji była gdzieś zapisana, wyryta
w przydrożnej skale. Trzecia opowieść trwa niewiele ponad trzy minuty. To
misterna, prawdziwie filigranowa plecionka dźwięków. Szlak podróży tyczy kontrabasowy
smyczek, nieustannie rezonują talerze, a mistrzem ceremonii zdaje się być saksofon,
który wydaje dziwne, tajemnicze, wysoko zawieszone dźwięki. Początek czwartej
części, a trzeciej w Lipsku, niewiele zmienia w akustycznym obrazie całości. Wielka
chmura rezonansu łączy się tu z kłębowiskiem szumów, tworząc prawdziwy festiwal
fake sounds. Po kilku zakrętach
opowieść nabiera bardziej rozpoznawalnego brzmienia. Narrację ciągnie za sobą, jak
wór ziemniaków, nerwowy saksofon tenorowy. Smyczek boleśnie traktuje struny, a
na werblu toczą się wielkie bitwy małych przedmiotów. Improwizacja skrzy się pomysłami,
ale jej intensywność faluje niczym wzburzone morze. Najpierw plejady małych,
rwanych dźwięków, a na linii kontrabas – saksofon bystra praca w trybie call & responce. Potem kilka powtórzeń
i krok w kierunku dłuższych fraz, bardziej spójnych, ale zaskakujących brzmieniowo.
Opowieść zbliża się do ciszy, ale nie stroni od bardziej hałaśliwych fraz.
Tonie w renesansie i powtórzeniach, przypominając współczesne dokonania brytyjskiej
legendy gatunku AMM. Narracja powoli staje się jednym, wielkim dronem. Przed
jej końcem czeka nas jeszcze małe wzniesienie i grad pomysłów saksofonisty, który
maci spokój zakończenia. Na ostatniej prostej frazy dęciaka przypominają ptasie tremolo.
Butcher/ Lehn/ Robair
Shaped & Chased (Ni-Vu-Ni-Connu, LP/DL 2022)
Kolejne trio dobrych (by nie rzec, bardzo dobrych) znajomych
i znów Berlin (ausland, listopad 2019
roku). Obok saksofonisty, wyposażonego w tenor i sopran, spotykamy tu Gino Robaira
- elektronika, obiekty, instrumenty
perkusyjne oraz Thomasa Lehna - syntezator analogowy. Znów cztery improwizacje
(znów jedna długa i trzy krótsze), znów 42 minuty (ale tym razem bez parunastu sekund).
Pierwsze dźwięki na płycie, to dzieło Robaira, który
przypomina, iż bywa nie tylko kreatywnym elektronikiem,
ale nade wszystko zwinnym perkusistą! Na starcie słyszymy także echo analogowej
elektroniki, a po chwili bystry najazd tenorowych pomruków, pełnych energii, a
nawet znamion agresywności. Gęste otwarcie nie oznacza tu marszu na wysokie
wzgórze, albowiem artyści dość szybko zanurzają się w onirycznej otchłani preparowanych
fraz dętych i elektroakustycznych szumów i skwierczeń. Butcher jednak nie odpuszcza
i znów wznosi opowieść na wyższy poziom ekspresji. Świetne interakcje
towarzyszą tu każdej akcji zaczepnej, są zaś efektem zarówno doskonałej komunikacji,
jak i kreatywności każdego z muzyków. Budują oni swoją opowieść na dużym luzie,
na każdym kroku znajdując okazje do subtelnych, małych zagrywek, mimo, iż flow saksofonu raz za razem oplątywany
jest smugami syntetycznych fonii. Post-industrialny rezonans, incydenty fake sounds, głównie ze strony Robaira,
ale także pełne kiście syntezatorowych plam Lehna, który wciąż zaskakuje minimalizmem,
z jakim buduje swoją improwizację. Narracja w drugiej części 20-minutowego seta
nie stroni od ekspozycji dronowych i całkiem efektownych ekscesów
post-freejazzowych.
Druga strona winyla i trzy krótsze historie. Pierwszą
otwiera perkusjonalista i serwuje nam garść urokliwych szczegółów brzmieniowych
swojego bogatego instrumentarium. Tuż obok tli się dęciak, który brzmi nad wyraz syntetycznie i syntezator skoncentrowany
na generowaniu chmury szumów. Opowieść łapie ciekawą dynamikę z woli perkusji,
determinującej saksofon i syntezator do wyciskania siódmych potów. Kolejną improwizację
kreują na wstępie obiekty wałęsające
się po glazurze werbla. Tenor podaje tu czysty, freejazzowy sound, ale opowieść dość szybko chowa
się w powłoce elektroakustycznych subtelności. Na koniec znów emocje biorą
gorę, znów za sprawą wyjątkowo dziś aktywnego tenorzysty. Ostatnia część płyty
rozbudzana jest przez ciche drony każdego z artystów, kreujące na poły syntetycznie
brzmiącą balladę, pełną wszakże mroku i znaków zapytania. Oniryczne pląsy z ciszą,
wystudzony sopran i coś na kształt drummingu,
który ciągnie narrację ku światłu. Syntezator pracuje spokojnie, zdaje się być
dziwnie nostalgiczny. Finał tej doskonałej płyty znów stawia na dynamikę, rozsiewaną
przez rozgrzany saksofon, bystre perkusjonalia i kolejny raz wyjątkowo filigranową
pracę analogowego syntezatora.
Hannah Marshall/ John Butcher/ Mandhira De Saram/ Douglas
Benford A Spanner In The Poetry Machine
(Douglas Benford Bandcamp’ self-released, DL 2022)
Opuszczamy już Niemcy i na odsłuch trzech kolejnych płyt
przenosimy się do Zjednoczonego Królestwa. Londyńskie Hundred Years Gallery, luty 2019 roku i kwartet w składzie: Hannah Marshall
- wiolonczela, Douglas Benford – harmonium i obiekty, Mandhira De Saram – skrzypce oraz nasz bohater i jego dwa dęciaki. Dwie długie improwizacje,
łącznie 53 i pół minuty.
Początek pierwszej improwizacji rodzi się z drobnych, na
ogół preparowanych fraz, które formują się w dronowe pasaże dalece kameralnej ekspozycji.
Narracja w typie stand by jęczy strunami, wzdycha tubą saksofonu i lśni elektroakustycznym, fermentującym posmakiem,
który zdaje się generować harmonium i podczepione pod nie tajemnicze obiekty. Opowieść buduje się na kilkupoziomowym
dysonansie – frazy czyste lub preparowane, spokojne odgłosy lub nerwowe konwulsje,
cisza lub na poły hałaśliwe incydenty. Improwizacja nie jest wszakże pozbawiona
mrocznych i zagubionych w ciszy przestojów, które burzą dramaturgię koncertu.
Butcher - operujący w tym secie głównie na sopranie - co pewien czas stara się
zakłócać ów marazm narracyjny, wybudzać z letargu pozostałych uczestników spektaklu,
którzy koncertują się raczej na budowaniu zmysłowego i nieco tajemniczego backgroundu.
Dużo ciekawiej dzieje się w secie drugim. Początek też skrzy
się drobiazgami – pojedynczymi odgłosami strun, metalicznym rezonansem płynącym
z obiektów i echem, które szczególnie
ciekawie konweniuje tu z brzmieniem strunowców.
Swoje czyni saksofon, tym razem głównie tenorowy, który bez zbędnej zwłoki
staje na czele pochodu i nadaje improwizacji bystry drive pozbawiony kameralnych zaniechań i wątpliwości. Opowieść ma w
sobie więcej życia, ale nie unika samozawieszających się fraz, które łapią
ciszę, niczym lep zagubione muchy (choćby w okolicach 8 minuty). Inicjatywa ustawodawcza
znów pozostaje w rękach saksofonu. Tło strun i harmonium buduje tu czyste,
kameralne frazy, bądź jątrzy nerwowymi szarpnięciami za struny. W okolicach 18
minuty muzycy dyskutują metodą call &
responce, nadającą całości zdrowy posmak w pełni kolektywnej improwizacji. Znów
tym, który zaprasza do stołu jest saksofonista. Pod koniec opowieść rozpływa
się w drony i kieruje na drobny, finałowy szczyt. Tenor zdobywa go z
podniesionym czołem, strunowce, pełzające tuż zanim, nerwowo podrygują.
John Russell/ John Butcher/ Dominic Lash But Everything Now Left Before It Arrived
(Meenna, CD 2021)
Na osi czasu cofamy się aż do grudnia 2010 roku i lądujemy w
szkockim Glasgow (GIO Fest III, CCA).
Na scenie John Russell na gitarze akustycznej, Dominic Lash na kontrabasie i
John Butcher na tenorze i sopranie. Muzycy raczą nas pięcioma swobodnymi
improwizacjami, które łącznie trwają 40 minut.
Zaczynają dłuższymi dźwiękami saksofonu i kontrabasowego
smyczka, którą zdobią mikro frazy gitary. Ciche, mroczne chamber z zabrudzonym brzmieniem, kreowane dalece ograniczonymi
zasobami. Muzycy potrzebują ledwie jednego ukradkowego spojrzenia, by zaserwować
nam kilka bardziej dynamicznych i groźnych sytuacji dźwiękowych. Ale dziś, na
tej scenie donikąd się nie spieszą! Jak dzikie kocury szczerzą zęby, ale pozostają
na swoich stanowiskach. W roli największego mąciciela świetnie czuje się smyczek.
Drugą opowieść inicjują post-klasyczne frazy strunowe, dobrze skomentowane wysoko
osadzonym saksofonem. Improwizacja powstaje z drobiazgów, które łapią ciekawą
dynamikę i wdrapują się na niewielkie wzniesienie. Z kolei trzecia część początkowo
wydaje się dość abstrakcyjna w brzmieniu. Narrację prowadzi w nieznanym kierunku
kontrabasowe pizzicato. Szczęśliwie
bystry sopran ogarnia dramaturgię narracji i proponuje małą wspinaczkę, która
okazuje się całkiem okazałym, imponującym brzmieniowo crescendo. Świetnie czuje się w tej konwencji gitara, a kontrabas
udanie sięga po smyczek. W dalszej części ekspozycji ten ostatni powraca do
trybu pizzicato i syci improwizację post-jazzowym
posmakiem, nie odbierając jej ciekawej dynamiki.
Koncert definitywnie nabiera wigoru w dwóch ostatnich częściach.
Najpierw niemal klasyczne intro gitary i leniwe szarpanie za struny kontrabasu.
Duet w tej formie ciekawie się pętli, budując bazę dla saksofonu. Ten pojawia
się dopiero po trzech minutach i sprawdza perkusyjne możliwości swoich dysz.
Gra prowadzona jest tu na dużym stopniu szczegółowości, a zdobią ją całe
plejady preparowanych dźwięków. Po małej eskalacji narracja gaśnie w oparach szumów
i pomruków. Ostatnia improwizacja trwa ponad 11 minut i rozwija się dość
leniwie. Początkowo tworzą ją suche drony saksofonu i gitarowe riffy,
pozbawione jednak dynamiki. Improwizacja toczy się od samego dołu do
nieskończonej góry – z jednej strony smyczkowe i saksofonowe westchnienia, z
drugiej gitarowe, bystre inkrustacje. Powstaje z tego niezłe kłębowisko emocji,
ale muzycy decydują się na stopping i
zejście na sam dół. W wyniku tych zaskakujących koincydencji wykształca się
strunowy duet, którego ekspozycja skrzy się intrygującymi znakami zapytania. Powrót
saksofonu wynosi narrację na najwyższy z możliwych poziomów! Szumy i piski, ocean
drobnych fraz i całe morze ptasich okrzyków! Ślizgi po strunach i tajemnicze
odgłosy w tubie! Na ostatniej zaś prostej radosne śpiewy dęciaka i efektowne szumowisko
strun!
Jennifer Allum/ John Butcher/ Ute Kanngiesser/ Eddie
Prévost Sounds Of Assembly
(Meenna, CD 2021)
Kolejny odkurzony koncert,
to kwiecień 2013 roku i londyński przybytek oświaty i kultury Stanhope School. Czworo muzyków: Ute
Kanngiesser - wiolonczela, Jennifer Allum - skrzypce, Eddie Prévost –
instrumenty perkusyjne oraz John Butcher i jego dwie rury. Pięć swobodnych
improwizacji trwa ponad 48 minut.
Początek spektaklu, to typowa gra rozpoznawcza, drobne frazy
klejone w pytania i odpowiedzi, sycone oddechem free chamber. Opowieść dość szybko wzbogacona zostaje wielkim, rezonującym
talerzem Prevosta, którego brzmienie nie będzie nas opuszczać niemal do końca koncertu.
I to właśnie ów talerz wybudza drgania drugiej improwizacji, a towarzyszą mu short-cuts pozostałych instrumentów.
Sopran kwili tu jak sroczka, skrzypce i wiolonczela szarpią delikatnie za
struny, a sama narracja stawia na razie na kreatywny minimalizm. Kolejna część kontynuuje
zastaną estetykę dodając do niej więcej nerwowości i całe kiście preparowanych dźwięków,
które budują mroczną, gęstą atmosferę spektaklu.
Podobnie, jak w przypadku poprzednio omawianej płyty, im
dalej tu w las, tym robi się coraz ciekawiej! Czwarta improwizacja trwa prawie 19 minut i
jest zdecydowanie daniem głównym. Najpierw echo talerza i syczący smyczek na krawędzi
werbla, potem saksofonowe drony i strunowe preparacje. Po kilku minutach
opowieść efektownie pęcznieje, nabiera free jazzowego ognia, budowanego
dronami, ostrymi szarpnięciami za struny i coraz silniejszym rezonansem
talerza. Cello i skrzypce zdają się
tu ciągnąć ku światłu, saksofon i perkusjonalia zdecydowanie szukają mroku. Kwartet
dzieli się na podgrupy, a nawet skromne incydenty solowe. Pod koniec ekspozycji
muzycy powracają do mocy płynącej ze zjednoczonego składu i pichcą nam doprawdy
imponujący finał, budowany najpierw rezonansem i preparacjami saksofonu, potem
niemal wyłącznie smyczkowym piłowaniem. Piąta improwizacja, choć to wydaje się niemożliwe,
podnosi poprzeczkę jakości jeszcze wyżej! Początek ma dość nerwową dynamikę, pełen
jest dysonujących fraz, haczy też o mroczną kameralistykę. Po uzasadnionym spowolnieniu
drżący talerz zdaje się ustawiać wszystkich po kątach. Poziom głośności pnie
się ku górze, a muzycy kleją nam bodaj najbardziej intensywny fragment tego wieczoru.
Znów kilka bystrych dialogów (choćby saksofonu i cello) i bardzo efektowne wybrzmiewanie po 8 minucie. Ale to nie
koniec! Nim talerz zawyje po raz ostatni, muzycy proponują nam zmysłowe, dronowe
spiętrzenie. Brawo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz