piątek, 8 kwietnia 2022

Kamarilla! Litterjug! Archer! Carvalhais! Orquesta Inorgánica! Otto! MingBauSet! The April Round-up with quite jazzy mood!


Kwietniowa zbiorówka recenzji świeżutkich płyt, jakie przetoczyły się w ostatnich tygodniach przez redakcyjne odtwarzacze, tym razem pod znakiem jazzu! I to nie tylko tego swobodnego, ognistego, w pełni improwizowanego, ale także – i przed wszystkim! – bazującego na dobrych kompozycjach, bogatych i niebanalnych aranżacjach, zatem na tym wszystkim, co znamionuje jakość we współczesnym jazzie!

Nasza dzisiejsza podróż będzie jednakowoż trochę szalona i nad wyraz kolorowa! Zaczniemy po katalońsku, bystrym septetem naszych dobrych znajomych, a zaraz po nim kopenhaskie trio z polskim akcentem, grające thrash jazz (!) i brytyjski skład trzyosobowy, wypełniony muzykami mniej znanymi w tych łamach. Po nich prawdziwie main-streamowy sekstet z Portugalii (trochę międzynarodowy) z posmakiem dobrego, starego fussion i duża orkiestra z Argentyny, która tak samo kocha jazz, jak i swobodną kameralistykę. Tuż przed końcem totalny hit! Bach zaaranżowany i grany na jazz-rockowo, tu we francuskim wydaniu! Wreszcie na finał improwizacja tria, które obok jazzu stawia także na rockowe emocje i folkowe skale!

So, Welcome to the House Of Fun!

 


Albert Cirera & Kamarilla  Aquella Cosa (Underpool Records, CD 2022)

Kataloński septet pod światłym przywództwem Alberta Cirery (saksofon tenorowy i sopranowy oraz kompozycje, jedna inspirowana chorałem Bacha!), to obok lidera następujący muzycy: Marcel-lí Bayer – saksofon altowy, klarnet i klarnet basowy, Iván González i Pol Padrós – trąbki, Vicent Pérez – puzon, Martin Leiton – bas elektryczny oraz Ramon Prats – perkusja. Dziewięć utworów (prawie 68 minut) zarejestrowano latem ubiegłego roku w Barcelonie (studio UnderPool).  

Jeden z najbardziej innowacyjnych współczesnych saksofonistów, prawdziwy emancypator rozszerzonych technik gry zaprasza nas … na spotkanie z jazzem! Jak najbardziej autorskim, wypełnionym własnymi kompozycjami, świetnymi aranżacjami, wreszcie całą porcją zabawy i czystej radości z grania. Do septetu dobrał sobie dobrych znajomych (także naszych!), świetnych improwizatorów, facetów, co to z niejednego pieca chleb jedli. Efekt w wielu momentach nie może nas nie zachwycać, mimo, iż Cirera trzyma się jazzowych kanonów, niczym tonący brzytwy. W jego muzyce pobrzmiewa echo colemanowskich harmonii i melodii, aylerowskich zaśpiewów i hymnów chwalących uduchowioną egzystencję, wszystko zaś przesycone jest dobrą energią, świetną komunikacją, no i nade wszystkim zmysłem wyjątkowo bystrego kompozytora.

Pierwszy temat Kamarilli pełen jest dynamiki i zwiewnej taneczności, budowanej przez pięć dziarskich instrumentów dętych, które swawolą w rytmie, kreowanym przez elektryczny bas i zwinną perkusję. Druga i trzecia kompozycja, to ulubione momenty recenzenta. Ta druga, poszarpana po colemanowsku, pełna jest melodii i emocji płynących z soczystych improwizacji. Z jednej strony duże porcje ekspresji, z drugiej wręcz wirtuozerska aranżacja dętych eksplozji. Trzecia część, mająca barokową bazę, stawia na preparacje, z których wykluwa się mroczna, post-jazzowa ballada. Kolejna opowieść powraca do dynamiki, nieźle swinguje, początkowo łagodna w brzmieniu, uroczo pęcznieje free jazzowymi emocjami, nie bez colemanowskiego sznytu w tle. Piąta kompozycja pachnie Aylerem, ciągnięta ku górze przez saksofony i zdobiona molowym komentarzem pozostałych, szósta zaś przypomina latynoski evergreen grany do tańca, świetnie zrekapitulowany doskonałą ekspozycją solową puzonu. Siódma część, to ciekawy dysonans. Najpierw zgiełk rozkrzyczanych dęciaków, napotykający na agresywną ripostę sekcji rytmu, a potem zaskakujący krok ku cool-jazzowej balladzie. Przedostatnia kompozycja ma bardziej stabilną dynamikę, bazuje na rytmie, a zdobi ją ponownie solówka puzonu. Wreszcie najdłuższa, ostatnia opowieść, która najpierw jest słodką balladą, potem zaś wpada w szalony rytm i sięga free jazzowego nieba. Sporym zakończeniem są … finałowe oklaski, wygląda na to, iż w trakcie utworu przenieśliśmy się na koncert Kamarilli!

 


Litterjug  Litterjug (Gotta Let It Out, CD 2022)

Międzynarodowe trio, zlokalizowane w Kopenhadze, zwie się jak wyżej wskazano, a tworzą je: Andrius Dereviancenko – saksofon tenorowy i klarnet, Szymon Gąsiorek – perkusja, instrumenty perkusyjne oraz Asger Thomsen – kontrabas, obiekty, kompozycje. Tych ostatnich na płycie bez tytułu jest dokładnie siedem, trwają 37 minut z sekundami, a powstały w Kopenhadze, w miejscu zwanym Panalama (czas akcji nieznany).

Pozostajemy w obrębie jazzowych kompozycji, ale tym razem stanowią one jedynie pretekst do krwistych, free jazzowych, swobodnie realizowanych improwizacji. Muzycy określają swoją muzykę szalonym mianem thrash jazzu, ale po prawdzie brzmienie instrumentów, niemal rockowy temperament wykonawców i moc masy, tudzież konstruktywnej agresji zawartej w dźwiękach i pomiędzy nimi, sprawia, że im dłużej słucha się tej naprawdę świetnej plyty, tym bardziej przyznajemy rację. Yes, indeed, this is truely thrash jazz!

Start jest ostry, soczysty, niepozostawiający złudzeń, co do niecnych planów artystów. Kontrabas brzmi tu jak walec, szyje połamany rytm, w tubie tenoru gotuje się free jazz, a perkusja bębni aż miło. Muzycy koncertują się na ogrywaniu bystrej struktury rytmicznej, po czym przepięknie osiągają bolesny padół doskonałych preparacji. W drugiej kompozycji dokładają nieco colemanowskiej melodyki, sycąc improwizację sporą porcją dynamiki. Ich swinging & punky drive niesie ze sobą dużo nerwowej taneczności. Z kolei w trzeciej odsłonie artyści początkowo sprawiają wrażenie, iż bardziej panują nad emocjami. Kolektywny i dość żwawy temat niespodziewanie ugina się tu pod ciężarem basowych strun i zaczyna płynąć powolnym, surowym strumieniem zastygającej lawy. Kilka wyważonych fraz daje oddech i pozwala zebrać siły na finałową eksplozję! Czwarta ekspozycja, to krótka opowieść, tkana smyczkiem, klarnetowym tembrem i całymi plejadami preparowanych dźwięków. Nerwowa dark ballada dla nadmiernie strapionych. Tuż po niej opus magnum tej niezwykłej thrash zone! Zaczyna ją ryjący bruzdy w ziemi, brudny smyczek, a kontynuuje fikuśny rytm, który rzuca nas od ściany do ściany. Ale jakby było mało – faza smyczkowych preparacji doszczętnie niszczy nasze narządy słuchu! Żelazna narracja szyta tu jest permanentną zmianą. Szósta opowieść podkręca tempo, znów pachnie po colemanowsku, melodią zszarganych emocji. Pokrętna taneczność wyprowadza na szczyt saksofon, który daje najlepsze, co ma w tubie. Ostatnia kompo-improwizacja, niczym wisienka na torcie! Znów smyczkowe intro, garść melodii i perkusyjne szaleństwa w tle. Muzycy na finał obrali sobie efektowne wzniesienie - krzyczą, preparują, przedrzeźniają każdą frazę! 

 


Martin Archer Trio  See You Soon Or See You Sometime (Discus Music, CD 2022)

Kolejne trio pochodzi z Wielkiej Brytanii. To muzycy mniej znani na tych łamach, ale powszechnie na tamtych ziemiach rozpoznawalni, szczególnie saksofonista, który pośród wielu aktywności prowadzi także label, wskazany jako wydawca niniejszej plyty. Zatem: Martin Archer – saksofon tenorowy, sopranino i saxello, Michael Bardon – kontrabas i wiolonczela oraz Walt Shaw – perkusja i instrumenty perkusyjne. Muzycy przygotowali dla nas sześć improwizowanych utworów, z których przynamniej część sprawia wrażenie, iż bazuje na materiale skomponowanym. Nie wiemy, kiedy i gdzie powstały te nagrania, wiemy jednak, iż trwają łącznie prawie 57 minut.

Pierwsze trzy improwizacje, bazujące na open jazzowym frazowaniu, budowane są przez artystów niebywale spokojnie, bardzo swobodnie, z dużą dbałością o detale brzmieniowe i dramaturgiczne. Archer zaczyna od saksofonu tenorowego, ale często też sięga po lżejsze odmiany instrumentu, także w trakcie tego samego utworu. Trio zdaje się kreować narrację jakby na przednówku free jazzu. Czasami wystarczy krok, by uciec w ciekawą ekspresję, ale co do zasady, wszystkim się tu donikąd nie spieszy. Opowieść pełna jest otwartych, nieskalonych nadmiarem dźwięków przestrzeni. Nawet jeśli muzycy trzymają się balladowego tempa, to często szyją ścieg całkiem nerwowymi frazami. Gdy stawiają na dynamikę, choćby w trzeciej części, ich półgalop pięknie definiuje się pojęciem kind of free jazz. Wrażliwy kontrabasista snuje tu na ogół jazzowe opowieści, ale gdy sięga po smyczek, jego flow natychmiast nabiera zmysłowego, kameralnego posmaku. Równie stylowy jest tu perkusista, który nie skupia się wyłącznie na drummingu, ale też pięknie koloryzuje w dowolnie zadanej estetyce. W drugiej improwizacji muzycy udanie eksplorują faktury dźwiękowe metodą pytań i odpowiedzi. W trzeciej ciekawie żonglują tempem i technikami gry, nie stroniąc od nieprzegadanych ekspozycji solowych.

Czwarta opowieść ucieka w melodykę neo-folkową, a w grze pojawiają się wiolonczela i saxello. W dwóch ostatnich utworach muzycy wracają do estetyki open jazzu. Improwizację zdobią perkusjonalnymi świecidełkami, udanie prowadzą grę zarówno na wdechu, jak i wtedy, gdy delikatnie puszczają cugle ekspresji. Ponownie nie stronią od preparacji i poszukiwania kameralnych zaułków. W finałowej części szczególnie dobrze realizuje się kontrabasista, która gra w jednym ciągu dramaturgicznym frazy pizzicato i arco. Stabilne tempo daje szansę na dostrzeganie wielu niuansów i wewnętrznej melodyki całej opowieści.

 


Hugo Carvalhais  Ascetica (Clean Feed Records, CD 2022)

Lecimy do Portugalii! Trzy spotkania studyjne w trzech różnych miejscach i sześcioosobowy skład pod kierunkiem kontrabasisty (wyposażonego także w elektronikę) i kompozytora całości Hugo Carvalhaisa. Obok niego: Emile Parisien – saksofon sopranowy, Liudas Mockunas – saksofon tenorowy i klarnet, Fábio Almeida – saksofon altowy i flet, Gabriel Pinto - piano, organy, syntezator oraz Mário Costa – perkusja. Nagranie powstało jesienią ubiegłego roku, zawiera dziesięć kompozycji, których wykonanie zajęło muzykom prawie 50 minut.

Spotkanie z jazzem środka, jaki proponuje nam sekstet Carvalhaisa, to dla miłośnika fire music i swobodnej improwizacji duże wyzwanie estetyczne, po prawdzie w wielu momentach nie do końca akceptowalne, ale muzyka z tego albumu ma przynajmniej dwa atrybuty, które stanowią, iż warto ostatecznie sięgnąć po to nagranie. Narracja wielu fragmentów tej płyty płynie spokojnym, delikatnym, chwilami wręcz przesłodzonym brzmieniem saksofonów i piana, szczególnie akustycznego, ale opowieść cały czas podszyta jest elektroakustycznym backgroundem. To mąci spokój opowieści, buduje ciekawy suspens, wreszcie sprawia, iż całość nie do końca przyobleka szaty jazzowego chill-outu. Czasami owo tło budowane jest przez plamy syntezatora lub organów, które brzmią mrocznie, wręcz złowieszczo, kreując efektowny dysonans w stosunku do nurtu głównego narracji. Biorąc zaś całość propozycji portugalskiego kontrabasisty pod recenzencką lupę, można dostrzec w niej posmak fussion jazzu i całą masę skojarzeń z tego typu muzyką z lat 70. ubiegłego stulecia, w szczególności z wczesnymi nagraniami Return To Forever.

Wśród najciekawszych momentów albumu warto wskazać samo jego otwarcie. Oto dynamiczny fussion jazz z wyeksponowanym, ciepłym, niemal elektrycznie brzmiącym kontrabasem, chwilami powykręcanym metrum, całkiem bogatym pakietem niuansów aranżacyjnych oraz niedługich, solowych improwizacji, często prowadzonych także w duetach. Kolejnym udanym momentem, niemal rodzynkiem w zalewie balladowych, jazzowych opowieści jest utwór czwarty, który rozpoczyna się biciem perkusyjnej stopy i drobnymi preparacjami, potem zaś skrzy się wyjątkowo bystrymi interakcjami pomiędzy muzykami. Wreszcie podoba nam się dziewiąta część. Tutaj dużą rolę odgrywają organy i dynamiczny drumming. W dalszej części utworu swoje dodaje saksofon tenorowy (Mockunas!), który bodaj jedyny raz na płycie przemyca kilka bardziej gorących i ekspresyjnych fraz.

 


Jorge Torrecillas’ Orquesta Inorgánica  Noctámbulos (Neue Numeral, DL 2022)

Najwyższy czas opuścić Europę! Zapraszamy do argentyńskiego Tandil i studia Haciendo Discos na spotkanie z dużym składem dowodzonym (przynamniej w aspekcie kompozytorskim!) przez dobrze nam znanego saksofonistę Jorge Torrecillasa (alt i tenor). Jesienią ubiegłego roku powstało nagranie, w którym uczestniczyli także: Maria Eugenia Irianni – flet, Ana Vocaturo Alfonso – klarnet, Fabian Bullotti – saksofon sopranowy, tenorowy i flet, Sandra Chariatti – saksofon altowy i flet, Aníbal Tobos Vergara – saksofon tenorowy, digeridoo, instrumenty perkusyjne, Enrique Sarraquigne – saksofon tenorowy, Juan Torrissi – saksofon barytonowy, Nahuel Bugarini – gitara, Mario Alba – kontrabas, Dai Grierson – perkusja, Juanita Flores Arce – wokal oraz Alicia Larsen – recytacja. Album trwa 63 minuty z sekundami.

Trzynastu artystów, osiem bogatych w improwizowane wydarzenia kompozycji, całe mnóstwo pomysłów, niemal w każdym przypadku udanie przetransponowanych w zgrabne interwały muzyczne - w trakcie odsłuchu Orkiestry z Argentyny nie grozi nam chwila nudy! Oto, jak kipiący emocjami, wytrawny jazz spotyka się z wyrafinowaną kameralistyką, która uwielbia taplać się w zmysłowej improwizacji. Ośmioro muzyków władających czeredą instrumentów dętych (mnóstwo fletów!), rozbudowana sekcja rytmu i kobiece głosy, choć incydentalne, to dobrze umiejscowione w dramaturgii całości. Nic, tylko się zasłuchać!

Początek podróży od razu wystawia nas na działanie dynamicznej i ekspresyjnej narracji. Freejazzowe wyziewy z gitary, radosny temat grany tutti, rockowe przełomy i częste zmiany tempa godne Johna Zorna, wreszcie kameralne interludia z bogatym orszakiem fletowych zdobień. Pojawia się też wokal, a na koniec post-psychodeliczne solo gitarzysty. Druga opowieść bazuje najpierw na instrumentach dętych, które prowadzą kameralną improwizację pełną pytań i odpowiedzi. W połowie nagrania narrację udanie przejmują gitara i kontrabas. Trzecia historia, silnie ustrukturyzowana wolą kompozytora, zagłębia się w brzmienia bliskie tzw. trzeciego nurtu w muzyce. Z kolei czwarta powraca do estetyki dynamicznego jazzu, bogato zdobionego improwizacjami, szczególnie saksofonów i gitary, w konsekwencji których zakończenie pełne jest ekspresyjnego free. Kolejne trzy kompozycje, znów pozostawiające muzykom dużą przestrzeń na improwizację, czerpią inspirację z kameralnych zainteresowań kompozytora. W piątej ciekawa mieszanka – kontrabas ciągnie w kierunku jazzu, gitara ku psychodelii, saksofon woli chamber, a na koniec głos recytuje tekst w jakimś skandynawskim języku! W szóstej części rządzą flety, opowieść zdaje się być dość mroczną, a w jej tle skrzą się preparowane frazy. Siódma opowieść pachnie cool-jazzem, zdobionym frisellowską gitarą, w ósmej zaś, tej na zakończenie, powraca jazzowa estetyka - to kolektywna narracja z saksofonem w roli przewodnika improwizacji.

 


Otto  Danses (Circum-Disc, CD 2022)

Na Stary Kontynent wracamy z przytupem, by pośpiewać i potańczyć przy nieśmiertelnych kompozycjach Jana Sebastiana Bacha! Na jazzowy i rockowy warsztat jego piękne, jakże improwizowane (!) melodie wzięli: Ivann Cruz – gitara elektryczna oraz Frederic L’Homme – perkusja. Nagrania powstały ubiegłej wiosny we Francji, w trakcie trzech ciepłych majowych dni. Trzynaście utworów mistrza baroku trwa tu około 50 minut.

Na tych łamach nie jesteśmy szczególnie biegli w interpretacjach muzyki Bacha, preferujemy raczej naturalne wykonania, najlepiej na instrumentach z epoki, ale … to, co zrobili francuscy improwizatorzy z kompozycjami mistrza baroku nie może nie budzić naszej powszechnej radości. Oto bowiem otrzymujemy muzykę z rockowym zębem (perkusji), wirtuozersko wykonaną (przez gitarę), kipiącą jazzowymi emocjami, a nade wszystko zwiewną, taneczną, melodyjną, w pełni bachowską wizję dobrej zabawy z dźwiękami. Pośród trzynastu utworów ledwie dwa trwają dłużej niż cztery minuty. Reszta to dobrze skrojone piosenki bez tekstu, na ogół zgrabnie konsumujące bachowską melodię, zmysłowo i filigranowo improwizowane, trzymające się formy i dramaturgicznej dyscypliny. W tych dwóch pozostałych muzycy efektownie odpływają w zaświaty, ale o tym już w kolejnym akapicie.

Początek albumu ma rytm, stonowane, nieco frywolne emocje, pachnie bluesem i bachowską melodyką, która w ostatecznym rozrachunku dominuje. W drugiej części gitara nabiera rockowego, sfuzzowanego brzmienia, z kolei w trzeciej, to perkusja łamie konwencje, bystrze miesza rytm i kręci urocze pętle. Czwarta opowieść trwa sześć minut i po raz pierwszy pokazuje nieco psychodeliczne oblicze gitary. Oto ballada z nerwowym rytmem perkusji, w trakcie której Bach pojawia się dopiero pod koniec narracji. Piąta etiuda pachnie jazzem i podobnie, jak kolejna opowieść, zbudowana jest na dysonansie rytmicznym. Perkusja gna do przodu, gitara śpiewa leniwym głosem. Siódemka dokłada do obrazu całości prawdziwie rockowy rytm i całkiem bystre tempo. No i ósemka, prawie 14 minut! To tu Cruz i L’Homme pięknie odpływają w psychodeliczne zaświaty. Post-rockowa ucieczka w trans i medytację. Gitara śpiewa rozlewającym się tembrem, a echa Bacha mogą być dostrzegalne jedynie w trakcie samego zakończenia tej szalonej podróży. Ostatnie cztery części, to urocze miniatury. Znajdujemy w nich rockowy drive z riffami, całe pasma niskich, niemal basowych pochodów gitary, także delikatnego walczyka do tańca i wreszcie prawdziwie barokową, końcową balladę zagraną czystym tembrem, filigranową, znów idealną do śpiewu i dobrej zabawy.

 


Ming Bau Set (Gerry Hemingway / Vera Bauman / Florestan Berset)  Yakut's Gallop (Fundacja Słuchaj, CD 2021) *)

Amerykański perkusista Gerry Hemingway, choć jest legendą jazzu i free jazzu, nie przestaje poszukiwać nowych artystycznych środków wyrazu. Śmiało sięga w takich okolicznościach po swobodną improwizację. Trio MingBauSet, uzupełnione przez dwójkę młodych muzyków ze Szwajcarii, doskonale wpisuje się w ów wątek jego twórczości. A zatem Gerry - perkusja, głos i harmonika, Vera Baumann - śpiew oraz Florestan Berset eksplorujący możliwości brzmieniowe gitary elektrycznej. Ich nagranie powstało w szwajcarskim Stalden (we wrześniu 2020 roku), trwa 53 i pół minuty, składa się z sześciu epizodów. 

Jeśli mielibyśmy osadzić gatunkowo improwizację, jaką proponuje nam trio Ming Bau Set, to wskazać winniśmy na wiele tropów. Z jednej strony odnajdujemy tu oczywiście bagaż dziedzictwa free jazzu, tudzież konceptualnej, jazzowej improwizacji spod znaku Anthony’ego Braxtona (Hemingway spędził w jego kwartecie tyle lat, iż piętno mistrza nie może nie być elementem jego warsztatu). Z drugiej strony prawdziwy powiem młodości, która płynie szerokim strumieniem gitarowej, post-rockowej, a nawet psychodelicznej improwizacji i jakże intymnej, neo-folkowej wokalistyki, która bazuje na ekspresji, ale sięga też po bardziej wyrafinowane środki wyrazu.

Płyta zaczyna się dość dynamicznie, pokazując w kilka chwil wszystkie istotne atrybuty tria, jakie omówiliśmy w poprzednim akapicie. Po uzasadnionym dramaturgicznie spowolnieniu narracja skutecznie szuka ciszy i buduje suspens oparty na brzmieniu gitary. Druga opowieść, to bodaj najlepsze kilka minut całej płyty. Trochę preparacji na werblu, nerwowy splot gardłowych dźwięków i zadziorna, grająca w poprzek nurtu głównego gitara. Całość doposażona zostaje tu w pakiet emocji nieobliczalnej improwizacji. Trzeci utwór, to ledwie miniatura, ale także stawiająca przy dokonaniach tria duży plus. Klei się z gitarowych pick-upów, dźwięków harmoniki i oddechu przestraszonej wokalistki. Kolejne trzy opowieści, każda trwająca powyżej dziesięciu minut, mają już problem, by na stałe przykuć naszą uwagę. Dużo w nich ciekawych rozwiązań, dramaturgicznych spięć, ale także momentów zawahania, czy też nadmiernego żonglowania stylistyką. W piątej części narracja przez moment zamienia się w soczysty ambient, ale kierunek podróży zostaje szybko zmieniony. Z kolei w ostatniej improwizacji dużo do powiedzenia ma gitarzysta, ale nie może się samookreślić. Post-rockowe, swobodne pasaże z dubowym echem zdobi jazzowymi gresami, które burzą nastrój chwili. Oddać wszakże należy muzykom, iż narracyjne mielizny potrafią każdorazowo przekuwać w bystre, intrygujące zakończenia.

 

*) recenzja powstała na potrzeby portalu Jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz