Amerykański trębacz Nate Wooley, hołubiony na tych łamach od zarania dziejów, powraca z projektem Columbia Icefield, która to inicjatywa kompozytorska po raz pierwszy ujawniona została światu dwa lata temu.
Piszemy projekt,
tudzież inicjatywa kompozytorska nie
bez przyczyny i nie bez drobnej ironii. Tak się bowiem składa, iż Columbia
Icefield, podobnie jak kilka poprzednich formacji trębacza, które bazowały na
materiale skomponowanym, niesie ze sobą typowe cechy dla tego typu
przedsięwzięć artystycznych Wooleya. Zatem dużą skłonność do bardzo precyzyjnego
planowania przebiegu nagrania, ale także pewien dar do przesładzania opowieści
i delikatnego przynudzania. Z drugiej strony kwartet CI zdaje się posiadać
wyjątkowy potencjał instrumentalny (dwie gitary, amplifikowana trąbka i na poły
rockowy drumming), zdolny do czynienia
rzeczy naprawdę wielkich. Szczęśliwie bywa on dobrze wykorzystywany w wielu
momentach nagrania. Reasumując - pomimo pewnych ambiwalencji, drugi album
Columbia Icefield definitywnie polecamy i za moment będziemy go szczegółowo analizować.
Sama idea tego muzykowania ma w sobie dużo treści pozadźwiękowych.
Jest z jednej strony próbą czerpania inspiracji z kultury Szwecji (kraju pochodzenia
matki artysty), z drugiej zaś jest produktem
dalece ekologicznym, którego celem jest permanentne kierowanie naszej uwagi na
problemy tego świata właśnie w takiej płaszczyźnie (zauważmy, iż z konopią w
tytule samego albumu!). Zainteresowanych szczegółami odsyłamy do opisu albumu,
tudzież pokaźnego zestawu fotografii, jakie zdobią booklet dołączony do kompaktowej edycji płyty.
Dodajmy jeszcze, iż blisko godzinne nagranie jest
nieprzerwanym strumieniem dźwięków, składa się z czterech drobnych odcinków bez
tytułów (utwory nieparzyste) i trzech zasadniczych, kilkunastominutowych opowieści
z tytułami (utwory parzyste).
Początek nagrania, to kilkuminutowa introdukcja, która zdaje się być samotną pracą trąbki z amplifikatorem, przypominająca szum morskich fal. Nagranie właściwe zaczyna się już w części drugiej, budowanej skrupulatnie i udanie wspinającej się na dość efektowny szczyt, który śmiało możemy nazwać jednym z najciekawszych fragmentów płyty. Obie gitary frazują bardzo spokojnie, pracują perkusyjne talerze, a trąbka szumi na potęgę. Całość przypomina broken ballad, która zaczyna obudowywać się coraz bardziej ekspresyjnymi dźwiękami, aż do momentu osiągnięcia zapowiadanej wcześniej kulminacji. Sygnał do delikatnego hamowania daje tu sama trąbka, która z pozycji wichrzyciela przechodzi w łagodny, śpiewny flow. Dokładnie w tym momencie nagrania pojawia się altówka (pierwszy gość nas płycie), która nieznacznie zabrudzonym tembrem zaczyna siać niepokój narracyjny. Dalsza faza kompozycji nie ma jednoznacznego kierunku. Przypomina huśtawkę, kołysaną podmuchami wiatru. Trzeci utwór jest de facto finalizacją części drugiej i ostatecznie ginie w odgłosach przypominających szmer nadbrzeża portowego.
Część czwarta, a druga zasadnicza, rodzi się z ciszy, podobnie
jak cały album. Spokojne, na poły balladowe frazowanie w oczekiwaniu na ciąg
dalszy. Po około dwóch minutach napotykamy jednak na pauzę i budowanie narracji
zaczyna się od nowa. Tu w roli głównej pedal
steel guitar, która nie dość, że zawiązuje narrację, to jeszcze efektownie przechodzi
do fazy ekspozycji solowej (z uroczym posmakiem psychodelii!), a potem, już w
dalszej, dość swobodnej części, zdaje się być najważniejszym uczestnikiem
improwizacji. Po niedługim czasie narracja przez moment staje na rozdrożu (słodka
trąbka na niewiele pozwala), szczęśliwie jednak do gry włącza się bas
elektryczny (drugi gość na płycie!) i wrzuca do tygla wystudzonych emocji niemal
rockowy drive. Mimo, iż reszta załogi
zdaje się skupiać na wyśpiewywaniu zadanego tematu kompozycji (choć nie
wprost), to całość opowieści budzi już większe emocje, dodatkowo udanie stylizując
się na fussion-jazzową piękność nocy. Świetną ekspozycję serwuje nam tu
trębacz, a zaraz po nim basista. Powrót śpiewnego tembru trąbki znów czyni na
scenie duże porządki, a kompozycja ostatecznie wygasa w części … piątej, która
jest owym kolejnym, nieparzystym interludium, a zdobi ją szmer leśnego
strumyka.
Początek szóstej kompozycji spoczywa na barkach delikatnie frazującej
trąbki i gitary. Pogłos, szum wody i perkusyjne talerze stanowią tło. Narracja
dzieli się tu na kilka faz. Najpierw mamy zmysłowe, trębackie solo, potem trio
bez trąbki, które wrzuca intrygujący tryb dość swobodnej improwizacji,
czynionej na ciekawej dynamice, wreszcie powrót trąbki, która znów stara się łagodzić
obyczaje. Tymczasem reszta załogi zgłasza zdania odrębne i ciekawie fermentuje.
Emocje buzują teraz na delikatnie zaciągniętym hamulcu ręcznym, rozkołysane śpiewem,
tudzież kolejnymi smaczkami fussion. Kompozycja
finalizuje się w części kolejnej, która przy okazji jest ostatnią opowieścią
tego wieczoru. Mocno przesłodzona, arbitralnie wystudiowana, ginie w szumie
fal. Partycja intrygujących szumów (trąbki, samej amplifikacji?) trwa tu ponad
trzy minuty i zdaje się być z czasem delikatnie dekonstruowana, smakuje niczym wirus
cywilizacji, który trawi piękno natury.
Columbia Icefield Ancient
Songs of Burlap Heroes (Pyroclastic Records, CD 2022). Mary Halvorson –
gitara, Susan Alcorn - pedal steel guitar,
Ryan Sawyer – perkusja, Mat Maneri – altówka (utwór 2), Trevor Dunn – bas
elektryczny (utwór 4, a także 5) oraz Nate Wooley – trąbka i amplifikator,
kompozycje. Nagrane w Oktaven Audio, 14-15
października, 2021. Siedem kompozycji, łączny czas - 56:40.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz