Wizyta kanadyjskiej orkiestry Le GGRIL była z pewnością jednym z najważniejszych wydarzeń tegorocznej, improwizowanej wiosny, przynajmniej z perspektywy redakcji. Wciąż żyjemy tym wspaniałym koncertem i coraz chętniej zaglądamy do … katalogu rodzimej wytwórni orkiestry, czyli Tour de Bras. Oczywiście czyniliśmy to już wcześniej, ale od pewnego majowego czwartku robimy to z jeszcze większym entuzjazmem.
Dziś zapraszamy na spotkanie z czterema tegorocznymi nowościami
labelu, z których dwie mają swoją premierę dopiero we wrześniu, a dwie
pozostałe są już z nami od dłuższego czasu. Na albumach znajdujemy nade
wszystko szefa labelu i orkiestry, basistę Érica Normanda, ale także Jeana
Derome’a, muzyka, którego nagrania śledzimy od lat i po prawdzie dekadę lub
dwie temu był on jedynym dobrze rozpoznawalnym muzykiem z Québecu w naszej
części świata. Na nowych płytach dostrzegamy także dane personalne innych członków
Le GGRIL, zatem radość z odsłuchu towarzyszy nam nieprzerwanie. Dodajmy, iż jak
do tej pory tylko jeden album jest dostępny w formacie CD, ale niewykluczone,
iż pozostałe także doczekają się fizycznych nośników. Wszystkie są w każdym razie
osiągalne na bandcampowej stronie wydawnictwa.
So, welcome to Free
Québec!
Éric Normand & Franz Hautzinger Unbelievably Late
Różne lokalizacje, okazjonalne spotkania (?) w latach
2020-2021; Franz Hautzinger – amplifikowana trąbka oraz Éric Normand – bas
elektryczny i inne urządzenia (oryginalny opis francuski: motors). Sześć improwizacji, 38 minut z sekundami.
Kanadyjski basista i szwajcarski trębacz spotkali się w
swoim artystycznym życiu niejednokrotnie, ale w formule duetu zdają się czynić to
po raz pierwszy, innymi słowy – niewyobrażalnie
późno. Album zlepiony jest z wielu fragmentów, charakteryzuje się pewną
covidową enigmatycznością (po prawdzie nie wiemy, czy muzycy nagrywali te
dźwięki niezalenie od siebie, czy jednak face
to face). Efekt w każdym razie cieszy ucho, skrzy się mnóstwem bystrych, preparowanych
fraz, nie stroni od pick-up’owych,
tudzież post-industrialnych dekonstrukcji. Improwizacja nieoczywista,
tajemnicza, incydentalnie odrobinę challangowa,
ale tylko dla mniej wprawionych słuchaczy.
Na starcie słyszymy pasmo basowego ambientu i szorstkie
westchnienia trąbki na delikatnym pogłosie. Basista podrzuca nam mnóstwo
ciekawostek, trębacz stawia raczej na sprawdzone patenty. W kolejnej narracji muzycy
nie zmieniają metod pracy, ale intrygująco zbliżają się do okolic ciszy. Mamy
garść mikro sprzężeń, leniwe drony trąbki. Owa niedynamiczna wymiana poglądów z
czasem nabiera pewnej meta
intensywności, szumi niczym zeschłe powietrze znad oceanu. Pojawia się nawet
enigmatyczna linia melodyczna, smutna, jakby żałobna. W trzeciej opowieści
muzycy podsyłają nam jeszcze więcej preparowanych subtelności – szumią,
zgrzytają zębami, szeleszczą, z trudem łapią oddech. Przez moment mamy wrażenie,
że przesypują piasek w klepsydrze. Być może na gryfie basu pojawia się smyczek.
Trębacz buduje z małych elementów, ale zdaje się być bardziej ekspansywny od
partnera. Ciągnie akcję ku górze, podczas gdy basista stawia na repetycje, a
potem akcenty post-perkusyjne.
W czwartej improwizacji, mimo natłoku tajemniczych i nie do
końca rozpoznawalnych fraz, słyszymy wreszcie typowy dźwięk strun basowych.
Trąbka tymczasem szumi i czeka na przebieg zdarzeń. Opowieść nabiera
delikatnych, post-industrialnych barw – bas dudni, blaszak rysuje filigranowe bohomazy. Kolejna historia ma tempo pogrzebowe,
mimo, iż bas sugeruje drobną linię melodyczną. Trąbka śpiewa półgębkiem, szumi
i pachnie wczorajszym jazzem. Całość przypomina znudzony poranek na francuskiej
rivierze. Z kolei narracja końcowa zdaje się być repryzą pierwszej
improwizacji. Pasaże ambientu, prychania i skwierczenia trębackich wentyli. Prąd
basu miesza się tu z wiatrem trąbki, w oczekiwaniu na ciszę zakończenia.
Lori Freedman & Guylaine Cosseron Grace
Okoliczności koncertowe, czasy pandemiczne, francuski Le
Havre; Lori Freedman – klarnety oraz Guylaine Cosseron – głos. Osiem
improwizacji, 40 i pół minuty.
Doprawdy niesamowity jest ów koncert, wedle słów wydawcy
poczyniony dla publiczności … trzyosobowej. Temperamentni artyści, pełni
brawury, świetnie ze sobą skomunikowani tkają narrację zarówno z drobiazgów, jak
i grubo ciosanych kamieni. Ich improwizacja często jest imitacyjna, zawsze
niebywale spójna, jakby płynęła wyłącznie z jednego ośrodka dowodzenia.
Ekspresyjny głos kobiecy i równie szalony klarnet. Wstyd byłoby ten album przegapić!
No, a ten głos! Rzęzi, jęczy, burczy, prycha i syczy, zdaje
się być równie wulgarny, jak czuły, na pewno zawadiacki i z szelmowskim
uśmiechem od ucha do ucha! Preparowane frazy klarnetu pasują do niego niemal idealnie.
Narracja pozornie głośna, ale za moment cicha, zadziorna, ale jakby cierpiętnicza.
Na finał pieśni otwarcia brzmi niczym dwa upalone klarnety w locie opadającym.
Zaraz potem oddechy wykrztuśne i kocie mruczenie. Zalotny klarnet wpada w
taniec węża i oplata ofiarę. W trzeciej części wokalistka odmienia zet z kropką
przez francuskie przypadki. Preparowane ćwierć dźwięki klarnetu komentują, a
ekspresja całości lewituje. Złowrogie, poranne modlitwy i klarnetowe śpiewy
wieczorową porą. I jeszcze ptasie imitacje, poprzedzone krzykami, gwizdami i
prychaniami. Usta i klarnetowy ustnik, its
the name of the game!
Piąta narracja, to plejada odgłosów fizjologicznych! Bezczelny
beat box toczy tu boje z subtelnymi
preparacjami. Szósta improwizacja stawia na drobiazgi i wydaje się być budowana
niezwykle cierpliwie, jak na kanony tego albumu. Krótkie i długie frazy, leśne nawoływania
i zwierzęce imitacje. W części siódmej same literówki.
Wokalistka wspina się na szczyt swoich niebotycznych możliwości – rzęzi jak gruźliczka,
wibruje niczym stado wysterydowanych mew. Klarnet zanosi się śmiechem, droczy
jak sroczka. Imitacje, podskoki, konfabulacje – wszystko zdaje się tu być
pokomplikowane niczym polskie znaki diakrytyczne. Gramatyka wszakże zwycięża,
muzyka także! W tubie klarnetu wrze, a struny głosowe kreują miłosne alianse.
Na zakończenie zgrzyty i chrobotanie. Gardło i tuba klarnetu preparują frazę za
frazą. Wysokie, kocie loty, chwila separatywnych fraz i finałowy powrót do
jednego strumienia emocji. Big moment!
Dionée Attrape-mouches
Miejsce powstania nagrania nieznane, wiemy jedynie kiedy - od
maja do października 2021 roku; Clarisse Bériault – obój, bas akustyczny i
elektronika, Robin Servant – akordeon i elektronika oraz Éric Normand – bas
elektryczny i elektronika. Siedem improwizacji, około 40 minut.
Na nagraniu zatytułowanym Lep na muchy napotykamy na samo serce orkiestry Le GGRiL – obój,
akordeon i mięsisty bas z niemałym prądem. Artyści proponują nam tu gęste, jakże
swobodne, elektroakustyczne improwizacje, którym czasami naprawdę blisko do najlepszych
wzorców gatunku (choćby wtedy, gdy frazowanie oboju zbliża się do estetyki
sopranu Trevor Wattsa!), bywa jednak i tak, że narracja ucieka w plątaninę
kabli i zwoje syntetyki. Wszakże i tu wszystko kończy się bardzo szczęśliwie!
Gra wstępna zgodnie z regułami swobodnej improwizacji – krótkie
frazy, drobne preparacje, minimalistyczny bas i zadumany akordeon. Od początku także
stałe porcje fake sounds, które nie
są jedynie efektem działania rozbudowanej elektroniki, jaka towarzyszy każdemu
z artystów. W tle nieprzerwana plejada zniekształceń płynących z używania gitarowych
przetworników. Pierwsza, rwana i jakże szarpana narracja uroczo kieruje nasze skojarzenia
nawet ku epokowemu SME. Druga opowieść, budowana bardziej cierpliwie, jest
mroczna i wycofana, niepozbawiona czystszych dźwięków. Improwizacja momentami prowadzona
jest tu w trybie call & responce!
Bas rzęzi, permanentnie fermentuje, reszta zaś załogi kwili niczym drobne
ptaszęta. Trzecią opowieść kreuje dysonans. Elektroakustyczne sprzężenia i
akustyczne śmieciowisko. Jakbyśmy słyszeli smyczek, jakbyśmy tonęli w obłokach
gęstego szumu. Z jednej strony żywe struny basu, z drugiej mała, elektroniczna
plądrofonia.
Czwarta opowieść dostarcza kolejnych niezapomnianych wrażeń.
Z jednej strony dość oniryczna aura, z drugiej sporo hałaśliwych fraz, pomimo aktywnej
postawy dość delikatnego oboju. Muzycy stawiają tu na dłuższe, bardziej wystudiowane
narracje. W kolejnej historii część instrumentów piszczy, część szuka swej
perkusjonalnej powłoki. Improwizacja powraca do rwanych, zdekonstruowanych
struktur. Świetne chwile zapewnia nam obój, choć towarzysząca mu chmura elektroniki
nie jest do nas przyjaźnie nastawiona. W szóstej opowieści znów dłuższe,
chwilami wręcz ambientowe frazy. Trochę tajemniczych dźwięków i obój, który karze
na siebie długo czekać. Bas nieustannie mąci flow, a niegłupia elektronika zaczyna się eskalować. Na drobny szczyt
wspina się także akordeon. Końcowa improwizacja, to subtelne drobny i dogasające
promyczki narracji. Słyszymy dźwięki kontrabasu, ale może nam się tylko wydaje,
albowiem pomruk elektronarzędzi czyni krecią robotę.
Jean Derome Rose
Drummond
Coopérative de
solidarité Paradis de Rimouski, Quebec, 22-26 czerwca 2021 roku: Jean
Derome – głos, saksofon altowy, obiekty, przestarzała
trąbka basowa, syntezator, automatyczna sekretarka, kompozycje, Joane Hétu –
saksofon altowy, głos i obiekty, Alexandre Robichaud – trąbka, głos i obiekty, Robin
Servant – akordeon, głos i obiekty, Tom Jacques – wibrafon, instrumenty
perkusyjne i głos, Robert Bastien – gitara elektryczna, obiekty i głos, Éric
Normand – bas elektryczny, tenorowe banjo i głos oraz Michel F Côté – perkusja,
głos i efekty. Piętnaście utworów, blisko godzina zegarowa muzyki.
Na albumie stanowiącym żywy hołd dla wielkiej kanadyjskiej
artystki Rose Drummond znajdujemy kolekcję gotowych i absurdalnych piosenek,
które powstały w trakcie całej muzycznej kariery Jeana Derome'a. W składzie zaś
oktetu kolejnych muzyków naszej ulubionej orkiestry zza wielkiej wody. Płyta
jest naprawdę piosenkowa, rubaszna, trochę slapstickowa,
z pewnością mogłaby stanowić soundtrack
do francuskiego, nieco surrealistycznego kina, jakie znamy choćby z drugiej
połowy lat 90. ubiegłego stulecia. Wszakże opowieść nie pozbawiona jest elementów,
które na tych łamach szczególnie kochamy, czyli improwizacji i plejad dziwnych,
zniekształconych dźwięków.
Pierwsza odsłona albumu, to leniwe frazy gitary, kabaretowy
tekst recytowany po angielsku, któremu towarzyszy śpiew … po francusku i całe mnóstwo
rubasznych dźwięków. Utwór dostaje operetkowy rytm na dwa i możemy śmiało ruszyć
do tańca. Kolejny zdaje się być repryzą początku, tworzoną wyłącznie przy
użyciu zabawek dźwiękowych. Trzecia piosenka także ma rytm, jest bogato instrumentalizowana,
pachnie pokrętnym szaleństwem godnym Johna Zorna i szczyptą surrealizmu.
Świetnie nabiera tempa i stymuluje emocje. Czwarta część, to walczyk budowany
akordeonem i słownymi wyliczankami, zaś piąty to zabawy fonetyczne samymi głosami.
W kolejnych utworach prym wiodą saksofony, wibrafon i akordeon – wszystko zaś
zdobione jest tu wokalnymi popisami, niczym z konkursów piosenki autorskiej.
W ósmej części znów prym wokalu, a tło dętych jedynie w roli
ornamentu. Kolejna część zdaje się być dobrze ułożoną piosenką z drive’em godnym nowojorskich the B-52’s
sprzed czterdziestu lat. Ostra zabawa! W kolejnych częściach dużo akcentów percussion, pijana gitara i śpiewy przy
rozlanym piwie. Nowe zabawki w akcji i dużo kabaretu na dalszym planie.
Ostatnie trzy piosenki do tego tygla emocji i nadprodukcji pomysłów
dramaturgicznych dodają jeszcze dużo dynamiki, mocy gitar i niemal wodewilowego
rozmachu. Znów czujemy się jak w operetce, gdzie piękne kobiety tańczą
widowiskowego kankana. Dla poszukujących silniejszych wrażeń kilka udanych
wypadów wokalnych i saksofonowe improwizacje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz