Doskonały brytyjski perkusista Mark Sanders, muzyk wymieniany jednym tchem z legendami gatunku, artysta, który współtworzył tysiące free jazzowych, tudzież swobodnie improwizowanych płyt … nigdy nie nagrał jeszcze albumu jako lider. Tak przynajmniej zeznaje w opisie wydawnictwa, które firmują co prawda trzy nazwiska, ale osoba drummera definitywnie jest tu postacią centralną.
Sanders dzieli i rządzi w procesie dość swobodnej, acz z
pewnością predefiniowanej improwizacji, samotnie wykonuje dwa z pięciu utworów
zamieszczonych na płycie. Kolegów (keybordzistę i gitarzystę basowego) sobie
dobrał mniej znanych, za to niezwykle bystrych, energetycznych i budujących
bogaty, post-psychodeliczny flow,
który zdaje się maczać palce w post-jazzowym fussion, ale po prawdzie czerpie inspiracje z każdego niemal
gatunku muzyki kreatywnej. Świetny, gęsto usiany dźwiękami album, obok którego
trudno przejść obojętnie. Murowany kandydat na listę najlepszych płyt roku ukazuje
się właśnie w amerykańskim labelu 577 Records!
Pierwsza improwizacja trwa prawie dwadzieścia i podobnie jak trzecia, ponad trzynastominutowa, zdaje się stanowić o artystycznej sile albumu. Muzycy od startu tyczą stylistyczne ramy pierwszej odsłony spektaklu – klawiszowe post-fussion, zapętlony, skłębiony bas i żwawe circle drums nastawione na budowanie linearnej, gęstej, acz dość zwiewnej narracji. Z czasem flow zyskuje delikatnie kwaśny posmak, o co dba szczególnie klawiszowiec, który lubi pohałasować i zazgrzytać zębami. Perkusista trzyma rytm, który zdobi incydentami na werblu, z kolei basista lubi zanurzać się po czubek głowy w basowych przetwornikach i towarzyszącej im elektronice. Pierwszy krok w mgłę spowolnienia i preparacji muzycy wchodzą już po kilku minutach. Wynurzają się z niej dość leniwie, inspirowani melodyjnymi frazami z klawiatury. Ostatnie kilka minut opowieści przykryte jest już sporą chmurą psychodelii. Wszystko nabiera masy właściwej, charczy, pnie się ku górze, by ostatecznie skonać w post-ambiencie i rezonansie.
Druga opowieść trwa tu kilka minut i jest solową ekspozycją
Sandersa, który wspiera się gęstym, sączącym się niczym ciepła krew ambientem. Deep drums i werblowe zdobienia budują
tu skupioną narrację. Początek trzeciej opowieści także należy do perkusisty,
który tworzy ją niewielkim nakładem środków. Rytualny minimalizm w oczekiwaniu
na wybudzenie się bogów psychodelii, postępujące echo i rezonans talerzy.
Klawisze stają tu z martwych, bas zgrzyta i bluzga ochłapami post-industrialu,
a perkusja kreuje połamany, twardy, kanciasty, dość leniwy rytm. Artyści szukają
wytrwale zagubionej dynamiki, zwłaszcza, gdy bas zaczyna frazować post-jazzem.
Czwarta odsłona rodzi się w strumieniu basowego dark ambientu. Sanders bez zbędnej zwłoki
kreuje tu zwarty, monotonny, na poły rockowy, na poły hip-hopowy rytm. Jego towarzysze
skupiają się na budowaniu mrocznej, definitywnie dronowej faktury dźwiękowej. Równy
flow perkusji sprzyja tu zagęszczaniu
się owej chmury mroku i zła. Bas nie unika gitarowych sprzężeń i trzasków, klawisze
plamią narrację mglistymi ochłapami post-melodii. Opowieść narasta, pęcznieje.
Rytm ciągnący drony zdaje się nabierać pewnej meta taneczności, a całość pulsować mocą niskich częstotliwości. Emocje
sięgają teraz góry niezbawienia, zatem końcową, kilkuminutową, solową
ekspozycję Sandersa przyjmujemy niczym dopust boży. Mroczny, metaliczny ambient
talerzy i perkusyjna stopa, której beat
zanurza się w gęstym pogłosie, tworzą narracje, która wspaniale reasumuje ten
doskonały album. Finał ma coś z rytuału, nie jest potokiem radosnych zdarzeń.
Mark Sanders, Chris Mapp & Andrew Woodhead CollapseUncollapse: Time In Images (577
Records, CD 2023). Mark Sanders – perkusja, instrumenty perkusyjne, Chris Mapp
– bas, elektronika oraz Andrew Woodhead – instrumenty klawiszowe, elektronika. Nagrane
w Sansom Studios, maj-czerwiec 2021.
Pięć utworów, 50 minut.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz