Jeśli we współczesnym free jazzie szukać mielibyśmy muzyka
najbardziej pracowitego, wytrwałego, stale i pieczołowicie rozwijającego
kompetencje improwizatora i dążącego konsekwentnie do celu, jakim jest znaczące
zaistnienie w historii gatunku, to na miano takiego niestrudzonego wędrowca (Margin Walker!) najdobitniej zasługuje
brazylijski saksofonista Ivo Perelman.
Rezydujący w Nowym Jorku muzyk od lat nagrywa, koncertuje i
bywa zauważanym w gęstej pajęczynie bardzo dobrych muzyków jazzowych. Na tych
łamach nie sięgaliśmy zbyt często po jego nagrania, bodaj tylko CD Soul, nagrany w kwartecie dwa lata temu,
doczekał się kilku ciepłych słów.
Redakcja Trybuny
ma wszakże wrażenie, że rok ubiegły wiele zmienił w dotychczasowej, powszechnej
percepcji twórczości Perelmana. To niebywałe, ale muzyk w samej tylko
stajni Leo Records wydał w roku 2017 aż 13 płyt. Fakt ten nie byłby może aż
tak wyjątkowy, gdyby nie jakość nagrań zawartych przynajmniej na części z nich oraz poziom kunsztu improwizatorskiego,
jaki stał się udziałem muzyka.
Leo Feigin zaordynował dla wszystkich tych wydawnictw złotą
czcionkę, zarówno dla tytułów samych płyt, jak i personaliów muzyka. To chyba
dobry pomysł. Rodzaj Złotej Bramy do krainy wiecznej, muzycznej nobilitacji.
Za moment nad dwiema pozycjami z tego bogatego zestawu, w ocenie redakcji, krytycznie doskonałymi (z udziałem
Nate’a Wooleya!), zdecydowanie nadstawimy ucha, a pozostałe wylistujemy. A
zatem najpierw Kamień Filozoficzny, a
zaraz potem Octagon!
Dodajmy dla porządku, iż wszystkie nagrania, o których dziś
wspominamy, powstały w okresie maj-czerwiec 2017 roku na Brooklynie, w studiu
Parkwest (poza jednym wyjątkiem, zresztą informuje o tym sam tytuł).
Ivo Perelman/
Matthew Shipp/ Nate Wooley Philosopher's Stone
49:34, 10 improwizacji, all
music by the musicians - saksofon tenorowy, fortepian i trąbka. Potencjometry
ustawione, możemy startować!
Part 1. Muzycy w ciągłym zwarciu. Wet za wet. Piano w
roli stabilizatora, katalizatora, odpowietrznika. Czuwa nad dynamiką, tonacją,
kreśli ramy. Sprawia, że szaleństwa, jakie rodzą się w tubach dęciaków, mają choć drobny kontakt z
podłożem. Part 2. Tenor, który
skowycze, trąbka, która szura i szumi, niczym zdezelowany klimatyzator, no i
znów piano, jak cerber, pilnuje ładu i porządku, dające przyzwolenie (przy
bardzo ograniczonych środkach wyrazu – Shipp minimalista? Niebywałe! –
konstatuje po raz pierwszy dziś zachwycony recenzent). Tenor Ivo od startu
brzmi zaskakująco, raz przypomina niski sopran,
innym razem potrafi być rumiany, jak
zdrowy alt. Narracja, która dostojnie kroczy, co chwila stawiając na sztorc
emocje słuchacza krwistymi dialogami dęciaków.
Tu, z lekką przewagą w półdystansie Wooleya (co, za sonore!). Dramaturgiczna
równowaga wszakże trwa (Shipp!). Part 3. Rytm improwizacji bije
sercem wewnętrznym, jest jednak permanentnie dewastowany wyobraźnią saksofonu i
trąbki. Struktura narracji pęcznieje i ugina się pod ciężarem dialogu.
Imitacja, która zdaje się być wyniesiona do rangi sztuki (telepatia, czy
notatki przedprodukcyjne? – pyta dociekliwy recenzent). Taniec na linii,
determinacja, skupienie, geniusz pojedynczych dźwięków. Piano gra krótkie
interwały, stawia stemple, komentuje, dopowiada. Jego służebna postawa też
winna budzić nasz podziw. Part 4. Upiorna ballada dla cierpiących
inaczej. Free improv wg scenariusza? Albo metafizyka! Part 5. Narracja postawiona na ostrzu
noża. Ciało w ciało. Trzy głowy, jedna hydra! Diabelska czołobitność.
Korpulentna piękność. Krok w krok, przy akompaniamencie mistrza
ceremonii, Shippa!
Part 6. Znów muzycy
brną łeb w łeb. Narracja pozbawiona
incydentów solowych. Tu każdy jest bogiem, a wokół panuje patriarchalne
równouprawnienie. Shipp w roli drummera?
Wszystko mu się dziś udaje! Eskalacja goni eskalację, choć samo tempo
improwizacji jest umiarkowanie marszowe (Matthew, jak Ty panujesz nad swoimi
emocjami! – recenzent w akcie personifikowania swojego zachwytu). Na tle
powszechnego geniuszu Wooleya, mistrz ciężkiej pracy organicznej – Perelman –
stawia równie dobitne stemple doskonałości! Znów jego tenor idzie w podniebny
rejestr i ryje beret całej armii
recenzentów, którzy milkną w obliczu pytania retorycznego (czy na takim typie
saksofonu można dobywać aż tak wysokie dźwięki?). Part 7. Albert Ayler is coming! Tłusta wariacja na temat Ghost z wyjątkowo rozszalałym pianistą.
Są chwile, gdy Ivo gra więcej niż Nate, czy Matthew, ale to tylko incydenty.
Shipp, pan dyrektor rozdaje cenzurki i pilnie obserwuje! Rytm, energia, raw power! W drugiej części tego odcinka
prawdziwe expose pianisty. Ayler może
być dumny! Wooley wpada w rynnę dronu i brzmi jak matka boska nieustającej
pomocy! Perelman nie chce być gorszy! What
a game, Masters! Na wybrzmieniu zachwyt nad ciszą, jak spowija klawiaturę
fortepianu. Part 8. Tenor na solowym
spacerze. Rzadki moment filozoficzny.
Po chwili trąbka staje tuż obok, a konsekwencją kolejnej eksplozji może być jedynie
obopólny orgazm. Sonore ścieka ze
ścian! Nate przekracza właśnie kolejną granicę możliwości dobywania dźwięków z
instrumentu blaszanego. Ivo ma podobne zamiary. Narracja płynie szerokim
strumieniem, a kolana recenzenta zdają się być już zdarte do krwi, z uwagi na
pozycję, w jakiej słucha tej płyty. Oba dęciaki
znów grają tym samym dźwiękiem, wchodzą w siebie, jak w masło (ach, ten
Bertolucci!). Finał najdłuższego utworu płyty wieńczy kolejna erupcja geniuszu
trębacza. Part 9. Odrobina Aylera, w
ramach repryzy Siódemki. Trochę
przekomarzania, dość dynamicznego, jak na ten krążek. Piano in Rhythm and Sound! Melodyka siłą improwizacji? Szczypta
patosu zamiast odpowiedzi. Ale ta improwizacja może sobie pozwolić nawet na to.
Part 10. Tenor introdukuje samotnie. Higher than high! Trąbka wchodzi dopiero
w trzeciej minucie tej niebywałej kody. Ballada pełna nostalgii, na życie i na
śmierć! Ivo i Nate imitują się jak dwa kopulujące czmiele w locie
symultanicznym. Brawo! A Shipp nie ma odwagi, by uderzyć w jakikolwiek klawisz.
Milczy i słucha. Ostatnie dźwięki ociekają krwią sonorystyki i pokrętnie
zaszytej w niej melodii. Wonderful!
What a fuck! –
krzyczy recenzent w języku Szekspira, uświadamiając sobie, że być może
najlepsza płyta, jaką słuchał w trakcie ostatnich nastu miesięcy, w ogóle nie
trafiła na jego prywatny, coroczny top!
Ivo
Perelman/ Nate Wooley/ Brandon Lopez/ Gerald Cleaver Octagon
49:16, 8
improwizacji, all music by the musicians
– saksofon tenorowy, trąbka, kontrabas, perkusja. Czas start!
Part 1. Kontrabas stawia słupy graniczne (cóż
za brzmienie!), tenor startuje z poziomu trzeciego piętra. Taka oto duetowa
introdukcja Octagona. Smyk na
strunach sprawia, że także lot Lopeza może być odpowiednio wysoki. Melodia wije
się po dyszach, pląta wokół strun. Bez galopady, jakże dostojnym krokiem. Part 2. Tym razem słowo wstępne jest udziałem wyłącznie kontrabasisty,
dodatkowo nucącego pod nosem sprośne melodyjki. Saksofon po paru chwilach
dołącza, refleksyjnie plamiąc przestrzeń foniczną. Drummer pojawia się w 2 minucie. Ruszają! Tak, z taką sekcją, to
można konie kraść! Po kolejnych 120 sekundach, ostre wejście notuje trębacz,
dmąc w swą rurę, jak w kolejową sygnałówkę. Szorstki, bardzo zabrudzony sound. W międzyczasie sekcja rysuje coś
na kształt rytmu. To marsz, noga w nogę. Być może akompaniament piana na
poprzedniej płycie był nieco bardziej wyszukany – komentuje na boku recenzent. Dęciaki opowiadają na przeciwległych
flankach, środkiem zaś brnie, niczym walec, rozdygotana para kontrabas –
perkusja. Gęsto, ale ze świetnym brzmieniem. Na finał utworu cała narracja
uroczo się gmatwa, a na dźwięki ostatnie sekcja zostaje już sama. Part 3. Intro perkusisty, tuż potem
saksofon i kontrabas, a trębacz, co staje się już zasadą na tej płycie, wbiega
w improwizację jako ostatni. Tempo ponownie bardzo stonowane. Historia toczy
się nieśpiesznie, z dużą przestrzenią dla niuansów narracyjnych i
improwizacyjnych. Tu na wszystko jest czas. Kilka uroczych, rozszarpywanych
melodii, które wzajemnie się przenikają (błyskotliwy dialog Ivo i Brandona).
Obok, na prawej, nieco wycofany Nate. W sumie ta ballada jakby wisiała w powietrzu,
a kontakt z podłożem gwarantuje jej jedynie dobra robota Geralda na czerstwych
werblach i kotłach. Ta rozmowa zdaje się nie mieć końca. Brawo! Part 4. Wspólny wstęp saksofonu i
trąbki, to dramaturgicznie pewna nowość na płycie. Wooley zrywa kokon lenistwa
i przystępuje do dzieła. Dialog delikatnie iskrzy, choć obu muzykom dość daleko
do intensywności Kamienia Filozoficznego.
Posmak melodyki Aylera, i na tym nagraniu odciska swoje piętno. Śpiew trąbki,
zakręty saksofonu. Kontrabas dołącza dopiero w czwartej minucie. Wkłada do
narracji spory balast niskich częstotliwości. Tuż potem rwie struny i daje
doskonały podkład pod eskalację Ivo i Nate’a. Tak, to w sumie trzy popisowe
ekspozycje. Emocje buzują! A drummer drąży skałę na obrzeżach bębna
basowego.
Part 5. Improwizacja
toczona jakby o dwa tempa szybciej. W okolicznościach Octagon, to niemal galopada! Na flankach zwinne imitacje i
rekontry, w środku ogień palącej się sekcji. Ledwie 2 minutowa ekspozycja. Part 6. Wracamy do marszowego kroku. Ta
akurat opowieść zdaje się być nieco bardziej konwencjonalna. Emocje stygną,
melodii przybywa. Sekcja na poziomie wzroku. Jazzowy walking kontrabasu, który dynamizuje wszystko i wszystkich w
pobliżu. Tenor podskakuje wysoko i daje kilka punktów dodatkowych do łącznej oceny
za styl. Trąbka znów w przyczajeniu. Sekcja, nie po raz pierwszy, nie ostatni, wieńczy dzieło w
samotności. Part 7. Czyżby dobre sonore?! O tak! Kontrabas ramię w ramię z trąbką, drapanki perkusjonalne, milczący saksofon
(może delikatnie dyszy). Diabelski moment! Nate, jak cudownie, że się
przebudziłeś! – mruczy pod nosem recenzent. Ivo wchodzi do gry po 90 sekundach.
Melodyzuje porządkująco i trzyma fasadę narracji. Dużo energii i emocji. Dziki nerw kontrabasu. Whaw! To drummer napędza jednak ten
dyliżans! W 6 minucie saksofon idzie ku górze i zdaje się być zwycięzcą
tej eskalacji. Sekcja łapie synkopę i nie jest to łatwy moment tej opowieści.
Tak dla improwizatora, jak i słuchacza, który chce przebywać z dala od
oczywistości jazzowych rozwiązań. Od 9 minuty sekcja zostaje sama na scenie i
przez pięć minut rzeźbi finał. Milczenie dętych,
to chyba najlepszy komentarz. Part 8. Krótki, 150 sekundowy finał. Saksofon
i smyczek na kontrabasie. Skowycząco, wyzywająco, trochę też sentymentalnie,
ale w poprzek prostych skojarzeń. Na koniec zatem, tak jak na początku, tylko
skromny duet, w ekspozycji, która jednak znacząco punktuje, zwłaszcza na tle
wielominutowych męczarni sekcji w poprzednim odcinku. Final zastaje nas w
lekkim niedosycie wrażeń.
****
W ramach suplementu, uzupełnijmy ofertę handlową Leo Records
w zakresie płyt z wizerunkiem Ivo Perelmana, datowanych na złoty rok 2017.
Pośród kilkunastu płyt, o których wspominaliśmy w preambule
tej powieści, największy poklask zyskało chyba duetowe wydawnictwo Live
In Brussels. Podwójny dysk koncertowy popełniony przez saksofonistę w
towarzystwie – co nie zaskakuje – Matthewa Shippa. Horda pismaków z całego
światła maksymalnie ogwiazdkowała ten
krążek, po czasie umieszczając go także na wielu listach najlepszych płyt roku.
Ciało redakcyjne Trybuny nie podziela
jednak entuzjazmu tłumu, zwłaszcza, gdy brukselski koncert skonfrontuje z
płytami, na które wylał się przed momentem wartki strumień entuzjazmu Pana
Redaktora.
90 minutowy koncert duetu, składający się z trzech setów i
skromnego encore, oczywiście jest dobrą,
a nawet bardzo dobrą płytą. Forma i dyspozycja dnia Perelmana nie budzi
zastrzeżeń, Shipp gra swoje (czyli dużo), a narracja toczy się zwinnie i
bezkonfliktowo. O, właśnie – bezkonfliktowo… Ta para muzyków zna się tak dobrze
(patrz także niżej), że doprawdy nie jest w stanie czymkolwiek się zaskoczyć.
Ta para muzyków potrzebuje krnąbrnego punktu odniesienia, osoby, która zasieje
ferment i skłoni ich do większej kreatywności. Na Kamieniu Filozoficznym doskonale z tej roli wywiązał się Nate
Wooley. Tu, w ramach duetu, na scenie L'Archiduc
w stolicy Belgii, powodów do ekscytacji jest jakby mniej. Improwizacja
prawdziwie iskrzy dla recenzenta dopiero pod koniec płyty, gdy dobrze rozgrzani
muzycy potrafią wejść w ciekawsze i mniej przewidywalne interakcje. Tenor
Perelmana zmysłowo szybuje ku niebu, zrywa pajęczyny na suficie, tworzy
niebywałe ekspozycje. Reakcją Shippa są na ogół bardziej dynamiczne uderzenia w
klawiaturę. Stać go na dużo więcej. Pierwsza z dziś omawianych płyt dowiodła tego
w dwójnasób.
Na sam już finał dzisiejszej opowieści lista pozostałych
złotych płyt Ivo Perelmana, wydanych w roku ubiegłym dla Leo Feigina. Redakcja
jeszcze się nad nimi nie pochyliła, jakkolwiek całkiem możliwe, iż nastąpi to w
pewnej perspektywie czasowej.
Ivo Perelman/
Matthew Shipp/ Joe Hertenstein (perkusja) Scalene
Ivo
Perelman/ Matthew Shipp/ William Parker (kontrabas)/ Bobby Kapp (perkusja) Heptagon
Ivo
Perelman/ Matthew Shipp/ Jeff Cosgrove (perkusja) Live In Baltimore
I to nie jest koniec! Uzupełnieniem powyższej kolekcji nagrań
jest … 7 płyt wydanych jako seria The Art
Of Perelman-Shipp. Duety, tria i kwartety. Po pełną listę tytułów wysyłam
na www.discos.com. Miłej lektury!
Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz