Zgodnie z zapowiedzią z ubiegłego tygodnia, Trybuna śle skromną relację z pobytu
redakcji na jednym dniu największego portugalskiego festiwali jazzowego, Jazz Em Agosto, który każdego lata
odbywa się w pięknej Lizbonie.
Festiwal, jak co roku zdominowany był przez muzyków
amerykańskich, którzy zgodnie z mottem imprezy, dzielnie stawiali opór (Resistance), my zaś bystro poszukiwaliśmy wykonawców z tej strony
oceanu, którzy także na każdą edycję festiwalu bywają tu zapraszani.
Dzień portugalski udał się doskonale, niestety z przyczyn
niezależnych od redakcji, odbył się bez naszego udziału. Najpierw solowy występ
gitarzysty Abdula Moimeme (dwie gitary na stole i moc elektroniki), potem zaś
kwartet z udziałem Ricardo Toscano (saksofon), Rodrigo Pinheiro (fortepian),
Miguela Miry (wiolonczela) i Gabriela Ferrandiniego (perkusja). Jak wieść
gminna niesie, a sami muzycy potwierdzają, koncert udał się niezmiernie, zatem
ze zniecierpliwieniem czekamy na nagrania nowej formacji. W tym gronie nowym dla
nas muzykiem zdaje się być saksofonista, który postrzegany dotąd raczej jako
muzyk mainstreamowy, tu wypuszczony na pole bardzo swobodnej improwizacji,
wypadł ponoć doskonale (na poparcie mych słów warto sięgnąć po relację
zamieszczoną na Free Jazz Blog).
Na dzień francuski redakcja dotarła już w komplecie!
Najpierw, w Sali Auditorio 2 (pod dachem), jeden z naszych trójkolorowych
faworytów – gitarzysta Julien Desprez, zaprezentował nowe trio o nazwie Abacaxi. W jego składzie także Max Andrzejewski
na perkusji (muzyk z Berlina) i Jean François Riffaud na gitarze basowej. Muzycy zagrali trzy długie improwizacje z
tytułami (łącznie niemal 50 minut), które nazwać można - całkowicie legalnie - ekstremalnie
powykręcaną dramaturgicznie, w pełni improwizowaną wariacją na temat …
ciężkiego rocka. Artyści wykorzystywali nie tylko instrumenty, ale także
improwizowali ze światłem stroboskopowym, które gasło i rozbłyskiwało zgodnie z
meandrami gęstej narracji, rockowymi riffami, tudzież brutalnymi zmianami tempa
i sposobu artykulacji dźwięków. Niebywały (jakże doskonały) występ tria, to
oczywiście skutek świetnych działań artystycznych wszystkich muzyków, ale nie
sposób nie wskazać mistrza ceremonii w osobie Despreza. Grał całym ciałem, jego
gitara wydawała dźwięki, jęczała, charczała, wyła i drżała ze strachu. Była
chwilami dość nieludzko traktowana przez muzyka, uderzana, wyginana i
przystawiana do podłogi. Muzyk miał też pod stopami (tylko dwiema, dodajmy, co
nie jest takie oczywiste w kontekście dynamiki i intensywności koncertu) zestaw
gitarowych przetworników, po których chwilami niezwykle ekspresyjnie skakał. Pełną
moc triu dawał niemiecki drummer,
niezwykle energetyczny muzyk, precyzyjny i grający w punkt niczym saper,
tudzież mistrz połamanych hc-punkowych zwarć. Najspokojniejszy w tym gronie
basista też dokładał do ognia, zrywał podłogę, ale nie stronił od klimatycznych
pasaży wyważonego … noise. Pierwsze
dwa utwory łamały wszelkie konwencje stylistyczne (drugi zwał się Mainstrean Disaster!), były gęste i
naładowane treścią. Trzeci, najdłuższy, rozpoczął się w podobnej estetyce, ale
po kwadransie uciekł w dark-ambientową powłokę i przez wiele minut cudownie
wybrzmiewał. Dodajmy, iż w jego trakcie muzycy improwizowali także z użyciem zasilania,
grając zmysłowe riffy raz to z prądem, a raz bez niego, surową akustyką niemal
pustych przebiegów. Kapitalny koncert!
Po dwóch godzinach oczekiwania w pobliskich barach,
przyszedł czas na koncert wieczoru, który na ogół odbywa się na scenie
amfiteatralnej. Nie inaczej było też 8 sierpnia. Na scenie szóstka muzyków pod
wszystko mówiącą nazwą Freaks!
Szefem tego przedsięwzięcia, kolejny doskonały francuski muzyk, skrzypek Theo
Ceccaldi. Kolejny tego dnia band, który w muzycznym DNA ma wpisaną estetykę
rockową, punkową, tudzież psychodeliczną. Mocna jak dąb sekcja rytmiczna (ultra
dynamiczny perkusista Etienne Ziemniak i najstarszy w tym gronie, gitarzysta
basowy Stephane Decolly), świetny gitarzysta (Giani Caserotto), choć nieco
schowany w tle, no i front – dwa saksofony (tenor – Quentin Biardeau oraz alt
naprzemiennie z barytonem – Mathieu Metzger) i na samym środku, kipiący emocjami
skrzypek. Muzycy grali długie kompozycje, które tuż po podaniu często niezwykle
zgrabnego i zabawnego tematu, przeradzały się w długie sety improwizacji w
podgrupach, dobrze zaplanowane dramaturgicznie i wyśmienicie rozegrane.
Pomiędzy nimi punkowe i free jazzowe interludia. Nikt, po obu stronach sceny,
nie nudził się na tym koncercie choćby przez ułamek sekundy. Sześciu wyśmienitych
improwizatorów i niemal kongenialny skrzypek, który był w stanie zagrać
dosłownie wszystko. Od ckliwych melodii, do których pośpiewywał sprośne (tak myślę)
teksty, po pełne furii, fussion jazzowe eksplozje. Na finał dwa bisy i standing ovation! Bez cienia
wątpliwości!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz