Trybuna Muzyki
Spontanicznej niniejszym ogłasza bezwarunkowy powrót z kolejnych iberyjskich
wakacji. Nowe teksty już wkrótce (w tym także krótka impresja z jednego dnia
lizbońskiego festiwalu Jazz Em Agosto), a dziś w ramach rozgrzewki, reprint
recenzji, jaka powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została
opublikowana bodaj w ubiegłym tygodniu.
Współpraca szwedzkiego saksofonisty Martina Küchena i
katalońskiego perkusisty Vasco Trilli niewątpliwie zacieśnia się. Ledwie w
kilka tygodni po doskonałej płycie Phicus+ Martin Küchen Sumpflegende, w nasze ręce trafia płyta tria Nobject, w którym obu
wspomnianych muzyków wspiera Rafał Mazur, grający tradycyjnie na akustycznej
gitarze basowej. Dla obrazu całości współpracy wyżej wymienionych artystów
wspomnieć należy, iż ostatniej jesieni ukazała się płyta Baza, dokumentująca duetowe spotkanie … Küchena i Mazura.
Dziś wszakże interesuje nas podwójny dysk tria Nobject,
zatytułowany bardzo energetycznie X-Rayed,
a wydany przez Fundację Słuchaj!. Zawiera on nagrania z szóstej edycji łódzkiego
festiwalu Musica Privata, która odbyła się jesienią ubiegłego roku. Dysk
pierwszy (niespełna 40 minut) zawiera trzy swobodne improwizacje,
zarejestrowane … bez udziału publiczności, dysk drugi zaś - 30 minutowy występ z
udziałem tejże publiczności. Zaglądamy do środka, bo bezwzględnie warto!
When prophecy fails.
Ciche pomruki z tuby saksofonu tenorowego, półmrok glazury werbla, mięsistość
strun gitary basowej, choć pozbawionej świeżego prądu, to jednak niebywale
energetycznej – sytuacja otwarcia wydaje się w pełni rozpoznana. Zmysłowe intro
tkane z plam ciszy – kropelkowy dęciak,
zwinna gitara i smukła perkusja z kołowrotkiem. Narracja szyta z mozołem, ale
bez zgrzytania zębami, raczej w poczuciu dużej swobody niż nadmiernego spinania
pośladków. W 5 minucie muzycy mają już moc po swojej stronie. Ciągną ku górze
gęsty flow ciepłego powietrza, nie zapominając
o niskich partiach dźwiękowych. Na sam finał otwarcia - galop w pełnej krasie.
Willfull blindness. Basowe intro tuż po parasolem talerzy,
obok smutne sopranino, które rzuca bluzgi. Narracja kołysząco-tłocząca z
zaszytą pod skórą repetycją. Po 150 sekundach Rafał włącza masywny drive, Vasco skacze za nim, niczym
wypłoszony kocur, a Martin step by step
rwie opowieść ku wzniesieniu. Po 4 minutach instynktowne spowolnienie, rezystancja,
sonorystyka i preparacje. Armia małych robaczków na werblu dostaje prądu,
saksofon i bas wchodzą w skromną imitację - jak cudnie im się to wszystko układa
w wymiarze dramaturgicznym. Po 9 minucie turbodoładowanie, znów Mazur daje do wiwatu,
kreując dla kolegów prawdziwie epickie zakończenie odcinka.
Malevolent ghosts. Tenor powraca i szumi, niczym upalony
wentylator, struny prychają, Vasco rezonuje z zaświatów. Narrację buduje
nadaktywny basista, który czyni same cuda na gryfie, saksofon gaworzy na boku, perkusja
plecie sieć ambientu. Masywna, ale powolna opowieść, która gęstnieje z nadmiaru
ciepła, by po chwili rozlać się szerokim strumieniem, wszak nikomu tu się nie
śpieszy. 8 minuta - muzycy zdają się szukać zwary i są w tym bardzo skuteczni.
Kolejnym krokiem krótka, ale zmysłowa, solowa ekspozycja perkusisty z
metalowymi przedmiotami tańczącymi na werblu. Gdy Martin i Rafał wracają z
szybkiego papierosa, trio nabiera mocy, a szykiem zdaje się dowodzić filigranowe
sopranino. Pętle ekspresji, muzycy nakręcają się wzajemnie, jak sprężyny
zegarka, a maszyna brnie po złote runo. W połowie 14 minuty nagły stopping! Czyszczenie dysz saksofonu,
polerowanie strun i metalowych powierzchni płaskich. Znów doskonałą zmianę daje
Mazur, kto wie, czy nie gra tu swojej płyty życia (of course, till now!). Po 17 minucie - wystarczy jedno mrugnięcie
okiem, by trio zmysłowo zatraciło się w galopie. Gaszenie płomienia odbywa się na
rozgrzanym do czerwoności gryfie gitary.
The flood that never
came. Szum kropel powietrza w tubie, krótkie przebieżki po gryfie, rezonans
talerzy – muzycy z mozołem budują pierwszy zakręt nowej historii. Narracja wije
się kompaktowo, role podzielone, emocje na krzywej wznoszącej. Na wejściu do narracji
właściwej, szczypta oniryzmu i suchego ambientu. Bez pośpiechu. Ale już po 5
minutach pierwsza eksplozja emocji ze strony bass & drums. Komentarz sopranino po kilkudziesięciu sekundach
– w punkt! 8 minuta – flow gęsty, akcja
goni reakcję, muzycy brną ciało w ciało, kierunek – erupcja mocy. Po kilku minutach
tłumią emocje i wchodzą w intrygujące mac… z ciszą. Dobrze im z nią do twarzy!
Cała trójka niemal jednocześnie wpada w rezonans, jakby pod ich stopami nagle
powstało silne pole magnetyczne. Wzajemne imitacje w blasku oniryzmu - saksofon
egzystencjalnie pokrzykuje, bas grzmi, perkusja staje się jednym, wielkim
talerzem. Dzwoneczki, robaczki, wibratory i smyczek na gryfie – specjalność zakładu!
Vasco dokłada do ognia, sam brzmi, jak wielka orkiestra post-symfoniczna.
Smukłe dźwięki saksofonu i basu podkreślają jakość kreacji Katalończyka. Finałowa
część 30-minutowego seta budowana jest krok po kroku, bez poganiania. Saksofon
bierze na barki dramaturgiczny core,
potem silnie wspiera go bas. Po 26 minucie wszystkie karty zostają już odkryte
– galop po wieczną chwałę i zachwyt recenzenta dzieje się na naszych oczach! Potem
już tylko gaszenie płomienia na szorstkim tomie, no i oklaski. To właśnie na
nie czekaliśmy prawie 70 minut. Brawo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz