Płyty z muzyką improwizowaną z naszego ulubionego końca
Europy, wietrznej i słonecznej Portugalii, dość obficie pojawiały się w
redakcyjnych odtwarzaczach w trakcie ostatnich kilku tygodni. Zatem bez
zbędnych wstępów przystępujemy do ich wnikliwego omówienia. Sześć płyt, pięć z
nich zarejestrowanych w Portugalii, jedna w Holandii, muzycy z różnych zakątków
świata, ale oczywiście Portugalczycy w istotnej przewadze liczebnej. Nie
zabraknie naszego ulubionego katalońskiego saksofonisty, jego brazylijskiego
kolegi, a także pewnej równie cenionej, kanadyjskiej pianistki. Do dzieła!
José
Lencastre/ Raoul Van der Weide/ Onno Govaert
Spirit In Spirit Live At Zaal 100 (FMR Records, CD 2019)
Naszą portugalską podróż zaczynamy w … Amsterdamie i
świetnie nam znanym klubie Zaal 100. Na scenie José Lencastre na saksofonie
altowym i jego holenderscy przyjaciele - Raoul Van der Weide na kontrabasie
(jak zawsze wspomaganym dodatkowymi urządzeniami)
i Onno Govaert na perkusji. Koncertowy Duch
w Duchu potrwa niespełna 40 minut, składa się z sześciu części opatrzonych
tytułami, a zarejestrowany został niemal dokładnie rok temu.
Koncert zaczyna się dość wysokimi, wręcz piskliwymi
dźwiękami – frywolne pizzicato, świst
rezonujących talerzy drummerskich,
repetujący, filigranowy alt. Skupiona, niebanalna opowieść zanurzona w jazzowej
estetyce, silnie naznaczona piętnem dalece swobodnej improwizacji. Najzwinniejszy
perkusista tej części świata, zawsze grający w punkt, równie wyrazisty
kontrabasista, który zawsze potrafi zaskoczyć niebanalnym dźwiękiem, wreszcie
lekki jak pawie pióro, alcista kolorysta. Już w 3 minucie ten pierwszy ma krótką
ekspozycję solową, która unerwia krwioobieg improwizacji. Swoje trzy grosze dokłada
quasi elektronika podpięta pod struny
kontrabasu. Podobnie czyni swobodny alt, który od czasu do czasu brudzi swoje
brzmienie. Piękną pieśń otwarcia
puentuje solowa opowieść kontrabasu z komentarzem drummerskim.
Kolejne opowieści, jakby drobne epizody doskonale wyseparowane
z większej całości (koncert w rzeczywistości trwał niemal 80 minut), to małe
perełki free improv, która zna całą historię open jazzu od jego zarania. Druga część zaczyna się w rezonującej
ciszy, by po pewnym czasie osiągnąć stan zwiewnej taneczności (brawo alt!), po
raz kolejny, acz nie ostatni, podkreślając świetny poziom komunikacji w obrębie
tria. Trzecią opowieść ciągnie kontrabas z perkusją, alt często operuje tu
ciszą, milknie w dobrych momentach, świetnie budując dramaturgię całości.
Ostatnią rzeczą, jaką można zatem powiedzieć o grze Lencastre, to konstatacja,
iż wydaje on zbyt dużo dźwięków. W kolejnym epizodzie do gry w większej skali wchodzi
zmysłowy smyczek Raoula. Kompresowany bystrym drummingiem i kontrapunktowany śpiewnym, wysokim altem, czyni ten
odcinek jednym z najpiękniejszych na płycie. W piątej części kontrabasista
sięga po coś, co brzmi jak mały flet, dzięki czemu cała narracja nabiera
nowych, świeżych barw. Gdy powraca ze smykiem, cała opowieść najpierw zyskuje na dynamice, a po chwili zmysłowo ją traci. Wreszcie pieśń finałowa, wyważona, być może najspokojniejsza – smyczek,
cichy alt, przyczajona perkusja, wszystko w kolektywnej podróży w kierunku
finałowego dźwięku koncertu. Na ostatniej prostej bystre pizzicato kontrabasu i skrzeczący, z podziwu nad efektem całości, saksofon
altowy.
João Lencastre Parallel Realities (FMR Records, CD
2019)
Czas na drugiego z braci Lencastre, perkusistę João.
Definitywnie, i już do końca dzisiejszej opowieści, przenosimy się do pięknej
Lizbony. Kwintet, którym dowodzi João zwie się Parallel Realities i proponuje
nagranie z grudnia ubiegłego roku, pod takim właśnie tytułem. Wtedy to, w studiu
Timbuktu, zameldowali się także:
Albert Cirera na saksofonie tenorowym i sopranowym, Rodrigo Pinheiro na
fortepianie, João Hasselberg na basie, kontrabasie i elektronice oraz Pedro
Branco na gitarze (dodajmy, iż na okładce widnieją nazwiska wszystkich muzyków).
Osiem części (kompozycji, improwizacji predefiniowanych – tego jedynie się
domyślamy), 52 minuty i 53 sekundy.
Nagranie budzi się do życia w głuchej, brzęczącej ciepłem
amplifikatora, ciszy, w okolicznościach elektroakustycznego szumu pierwszych dźwięków.
Szczypta gitarowego ambientu, sucha tuba saksofonu, skupiony, drobny drumming, minimalistyczne i repetytywne
piano. Całość ciekawie narasta i przekształca się w … spokojną balladę, rodzaj open jazzu z elektronicznymi inkrustacjami.
Długa, dziesięciominutowa pieśń otwarcia
gaśnie przy miłym dla ucha ambiencie gitary. Druga odsłona skrzy się elektroakustycznie,
zdaje się być znacznie żwawsza, z płynnym piano i śpiewnym saksofonem
sopranowym. Narrację buduje mnogość dźwięków i moc jedynie dobrych interakcji
pomiędzy muzykami. Swoboda improwizacji budzi szacunek, z pewnością jednak
niektóre jej elementy były wcześniej zapisane w nieistniejącym scenariuszu. Dobrą zmianę ponownie daje gitarzysta,
którego ekspozycja smakuje post-rockiem przyprawionym odrobiną psychodelii. Nie
próżnuje też elektronika, a całość dostarcza nam sporo tzw. fake sounds, dźwięków, które udają …
inne dźwięki. Nie brakuje też ognistych fraz roztańczonego sopranu. Trzecią
opowieść zaczyna właśnie Cirera, ale preparacjom poddaje już saksofon tenorowy.
Reszta muzyków podłącza się po 45 sekundach i rysuje coś na kształt jazzowej
ballady, która jednak permanentnie fermentuje dzięki zmyślnym zabiegom
katalońskiego saksofonisty. Po czasie za gęsty flow tej akurat opowieści odpowiedzialność biorą wszyscy muzycy. Te
same atrybuty możemy śmiało przypisać czwartej części, na dobre słowo zasługuje
w niej także pianista i ponownie gitarzysta.
Piąta część startuje wyjątkowo kolektywnie, z dużą porcją
emocji, ładnie wystudzonej saksofonem w roli głównej. Szósta historia stawia na
preparacje, a w tym niecnym dziele biorą udział wszyscy muzycy. Po fazie
wstępnej, narracja przechodzi w długą, wielobarwną, ale i zmysłowo wystudzoną
część, którą komentuje post-ambient z pojedynczymi akordami piana. Na finał
muzycy znajdują jeszcze dość sił, by zwinnie pogalopować – ognisty saksofon i
bystra gitara wieńczą najdłuższy, niemal 14 minutowy, z pewnością najciekawszy
fragment płyty. Dwa ostatnie epizody na krążku, to niemal miniatury. Pierwsza,
choć kolektywna, toczy się pod dyktando perkusji, druga stawia na mroczny i
przepiękny chaos całkowicie
wyswobodzonej improwizacji. Finał płyty stawia istotnie wartościową kropkę nad
”i”. Brawo!
João
Lencastre's Communion 3 Song(s)
Of Hope (Clean Feed, CD 2019)
Pozostajemy w obecności drugiego z braci Lencastre,
perkusisty João i sięgamy do formacji Communion 3. Bezdyskusyjnie zasłużyliśmy
na chwilę dramaturgicznego oddechu! Perkusiście, który incydentalnie skorzysta
także z syntezatora analogowego, w okolicznościach studyjnych Timbuktu (marzec bieżącego roku) towarzyszą
– norweski kontrabasista Eivind Opsvik oraz amerykański pianista Jacob Sacks.
Odsłuch dziesięciu kompozycji (!) – sześciu lidera i czterech jak najbardziej
kolektywnych – zajmie nam 42 minuty bez dwóch sekund.
Pieśni Nadziei, to
w pełni kolektywna, dobrze skomunikowana, budowana w oparciu o przygotowane
kompozycje, dość swobodna … improwizacja, czyli to, co na tych łamach lubimy najbardziej.
Określenie open jazz też winno być w
trakcie tej introdukcji wskazane, jako kierunek poznawczy. Narracja budowana
przez skupiony, bardzo precyzyjny drumming,
czyste, zwinne piano z wieloma klasycyzującymi ornamentami, and last but not least, kontrabas, zatopiony
w otwartej przestrzeni narracji, wyrazisty, zdolny samodzielnie prowadzić
opowieść bez narażania jej na mielizny dramaturgiczne. Przestrzeń, duch
wolności, skrupulatność i duże porcje zadumy, szczęśliwie bardzo dalekie od
nudy, którą zwykliśmy kojarzyć z monachijskim ECM.
Wskażmy najbardziej wartościowe momenty tej historii.
Szczególnie udany zdaje się być odcinek pierwszy, niemal 10 minutowy, świetnie wprowadzający
nas w szczegóły. W drugim warto zawiesić ucho na zabrudzonym tembrem smyka na strunach
kontrabasu i pianem, które buduje opowieść z mikro fraz wprost z klawiatury.
Także narracja piątej opowieści zgrabnie wisi na zmysłowym smyczku, a
pikanterii całości nadaje skromna, syntezatorowa inkrustacja perkusisty. W
kolejnej części usłyszeć można także drobinki dźwięków budowanych z wykorzystaniem
prądu, a dodatkowo garść nostalgii i bardzo efektownego drummingu w ramach puenty. Siódma część pachnie barokowym smutkiem,
a pianista znów stawia na minimalizm, jako ulubioną metodę twórczą. Wreszcie
finałowa opowieść, ze smykiem, który złowieszczo syczy, budując przy tym zwinne
chamber. Piękny finał niemal
relaksującej płyty, przynajmniej w obliczu tego, co słuchaliśmy parę chwil temu
i tego, co usłyszymy w drugiej części dzisiejszej zbiorówki.
Luís Lopes Love Song: Post-Ruins (Shhpuma, CD
2019)
Nim znów uderzymy w mocne tony, jeszcze jedna nieco
stonowana opowieść, choć estetycznie daleka od poprzedniej. Okoliczności
koncertowe, nawet teatralne i one man
show – Luis Lopes na gitarze elektrycznej, w ramach kontynuacji cyklu
solowych występów pod tytułem własnym Love
Song, tu nazwanej dodatkowo … Post-Ruins.
Nagranie z roku 2016 z Teatro Maria Matos
trwa 37 i pół minuty.
Pojedynczy akord, szum i garść ciszy, pierwsze stadium
minimalizmu. Potem akord podwójny, może nawet potrójny. Step by step w opowieści Lopesa jakby przybywało dźwięków, ale
narracja toczy się w wyjątkowo żółwim tempie. W 6 minucie mały rezonans basowy
na prawej flance, a w tle życie sali koncertowej/ teatralnej rozkwita – ktoś
oddycha, inny szeleści włosami, małe akcenty pogłosu, mikro pulsacje na gryfie.
Od mniej więcej 12 minuty gitarowa narracja nabiera pewnej
płynności, obok brzęczy amplifikator, wciąż wszakże akcje dźwiękowe ubogacane
są antraktami maksymalnie wyciszonej zadumy. W 21 minucie, na krótki moment,
narracja nabiera post-rockowej zadziorności, zakleszcza się w zmysłowej
gęstwinie powolnych dźwięków. Po 25 minucie następuje dystyngowany powrót do
aktywnego minimalizmu. W 28 minucie recenzent odnotowuje ciekawe, basowe
pulsary, które rezonująco wybrzmiewają. Po 30 minucie muzyk już zdecydowanie
zarządza odwrót – proponuje smukłe meta
ballady, budowane z dużą oszczędnością sił i środków. Gaszenie płomienia
koncertu czynione jest pojedynczymi dźwiękami.
Leblanc/ Gibson/ Vicente/ Mira/ Ferreira Lopes Double
On The Brim (atrito-afeito, CD 2019)
Po krótkim odpoczynku, czas wrócić do ognistej muzyki. Free
jazz pełną gębą, pięknie zatopiony w tradycji gatunku, nawet
hard-bopowego, proponuje nam kwintet pod nieśmiałym przewodnictwem kanadyjskiej
pianistki Karoline Leblanc, której wydawnictwa, sygnowane nazwą własnego
labelu, są stałym gościem tych łamów. A towarzystwo dobrała sobie pianistka
doprawdy wyśmienite – Yedo Gibson na saksofonach, Luís Vicente na trąbce,
Miguel Mira na wiolonczeli i Paulo J Ferreira Lopes na perkusji. Nagranie z Namouche Studio, z lutego br., składa
się z sześciu części, a trwa 58 minut i 42 sekundy.
Już pierwsze dźwięki nagrania mówią nam wszystko to, co
winniśmy wiedzieć o intencjach muzyków – strong
jazz, bardzo swobodna, masywnie podawana narracja, która brzmi jak temat, który zostaje natychmiast i po
wielokroć rozimprowizowany. Kolektywizm, moc i gracja, a u stóp muzyków leży
cała historia wolnego jazzu. Gęsta opowieść, co chwila zdobiona solowymi, krótkimi
ekspozycjami, które barwią opowieść w takim tempie, iż recenzent nie nadąża z
odnotowywaniem wszystkich ważnych epizodów. Ostra jak brzytwa sekcja rytmiczna
z wiolonczelą, która nieustannie kąsa, saksofon i trąbka rozstawione na
przeciwległych flankach, cios za cios! Brudne, szorstkie brzmienie wszystkich
instrumentów, jakbyśmy nie spotkali muzyków w najlepiej brzmiącym studiu całego
zachodniego Półwyspu Iberyjskiego, a raczej w przydrożnej oberży. Druga część próbuje przez moment tłumić
emocje po obu stronach nieistniejącej sceny. Szczypta nostalgii, oczekiwanie na
płomień życia. Nie trwa ono zbyt długo – kolektywna jazda zaczyna się już po niedługiej
chwili. Odnotujmy świetny komentarz wiolonczeli wypuszczonej na smyku, tu w
towarzystwie bystrego expo pianisty.
W 9 minucie muzycy podejmują pierwszą próbę szukania ciszy – piękny dialog
saksofonu sopranowego i wspomnianej wiolonczeli, jakże bystra imitacja! Po
chwili cały … kwartet wpada jednak do ognia (z Gibsonem na czele!), a milczenie
zachowuje jedynie trębacz.
Trzecia historia, to skromne, wyciszone interludium, pełne
niebezpiecznego smutku. Czwartą część otwiera Mira, Gibson preparuje, a Karoline używa tylko czarnych klawiszy. Wreszcie Vicente przerywa
wielominutowe milczenie i wgryza się w narrację, niczym doświadczony borsuk.
Brawo! Piąta część płyty startuje bardzo kolektywnie, z saksofonem tenorowym,
jako głównym zaborcą czasoprzestrzeni. Znów kwintet połyka czas na pełnym
gazie. Ostre piano, kanciaste dialogi saksofonu i trąbki, krew leje się
strumieniami. Muzycy zdają się być w tej free jazzowej jatce dramaturgicznie
przewidywalni, ale jakość ich reakcji i solowych ekspozycji znamionuje klasę światową.
Ta uwaga tyczy się przede wszystkim brazylijskiego saksofonisty. Yedo, what a game! Czas na pieśń finałową – bystra free narracja budowana na rozgrzanym do
czerwoności smyku wiolonczeli. Dęciaki
pięknie preparują na dużej dynamice. Na finał fortepianowe fajerwerki, galopada
sekcji i czyste szaleństwo w tubie saksofonu! Jego gorące podmuchy wieńczą tę
niezwykle energetyczną podróż w znane-nieznane.
Ernesto
Rodrigues/ Albert Cirera/ Rodrigo Pinheiro/ Carlos Santos Three Phases ① White (Creative Sources,
CD 2018)
Na naszą wyimaginowaną scenę powracają Albert Cirera (tym
razem tylko saksofon tenorowy) i Rodrigo Pinheiro na fortepianie, a dołączają
do nich przedstawiciele starszego pokolenia portugalskich improwizatorów –
Ernesto Rodrigues na altówce i Carlos Santos – field recordings i elektronika … fal radiowych. Koncert z O'Culto
da Ajuda, kwiecień 2018 roku. Jeden trak,
prawie 42 minuty.
Suche frazy zaspanych jeszcze instrumentów, akordy z
klawiszy, prychy tuby, liczenie strun w niemal zupełnej ciszy, okruchy
świergoczącego field recordings,
jakbyśmy odbywali właśnie spacer po wiosennej łące. Skromne preparacje,
pojękiwanie naciąganych małym palcem strun, cykady tańczące za oknem – classical silent free improv from Creative
Sources! Molekularna, niezwykle skupiona narracja – fale radiowe szeleszczą
na wietrze, tuba saksofonu drży, podobnie jak pudło rezonansowe fortepianu. Trzy
pięknie brzmiące instrumenty akustyczne i żyjące w stanie ciągłej zmiany field-recordingowe tło, jakże zmysłowa
koegzystencja.
Pierwsza próba wyjścia ze strefy ciszy ma miejsce w 11
minucie, czyniona jest z inicjatywy pianisty, z akcentami klasycznego piękna
brzmienia altówki. Pod koniec pierwszego kwadransa muzyka rozbrzmiewa pełnią
niemal filharmoniczną (świetna akustyka pomieszczenia!), by po ułamku sekundy powrócić
do tłumionego minimalizmu, zdobionego partycją fake sounds – saksofon brzmi jak perkusja, altówka jak huragan
chrząszczy, klawisze fortepianu niczym rozstrojona gitara, a wokół śpiewają
ptaki elektroniki. W kolejnym etapie, znów odrobina żwawszej narracji, tu za
przyczyną Cirery i Pinheiro, którzy sieją nieustanny ferment. Po 27 minucie na
chwilę opowieść robi się naprawdę głośna! Nawet Ernesto, zwykle chłodny w
reakcjach scenicznych, tryska emocjami! Po 33 minucie każdy z muzyków dokłada
coś nowego do palety dźwiękowej - kreacja muzyków buzuje, a nasze uszy tańczą z
radości. Preparacje, stylizacje, emanacje – nie ma chwili nudy w tym strumieniu
dźwiękowym! Pod koniec nagrania, na moment, elektronika przejmuje władanie
sceną, śląc posuwiste pulsary energii. Po 40 minucie wszyscy jednak, z należytą
pieczołowitością, przystępują do gaszenia płomienia opowieści. Czynią to po
mistrzowsku, aż do ostatniego dźwięku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz