Czternasta edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej Ad Libitum przebiegła pod znakiem Elektro! Program zbudowany został wokół
dwóch niebywałych, w ujęciu historycznym i artystycznym, formacji muzyki elektroakustycznej
– Musica Elettronica Viva oraz Electro-Acoustic Ensemble Evana Parkera, zawierał
w sobie także ważki wątek rezydencji mistrza elektroniki analogowej, Thomasa
Lehna. Scena Centrum Sztuki Współczesnej Zamku Ujazdowskiego w Warszawie przez
trzy dni festiwalowe tonęła w kablach, laptopach i urządzeniach do
elektronicznego przetwarzania dźwięków generowanych przez instrumenty
akustyczne. Wrażeń było mnóstwo, doznań artystycznych także, rzućmy zatem okiem
na krótkie podsumowanie sześciu koncertów czynionych z pewnością ad libitum.
Festiwal rozpoczął się dźwiękami jak najbardziej
akustycznymi, wprost z klawiatury fortepianu, za którym zasiadła Joanna Duda. Snuła intrygujące, minimalistyczne
i zwinnie repetujące dźwięki, które grubymi kablami trafiały do oprzyrządowania
elektronicznego Krzysztofa Knittela
i Marka Chołoniewskiego (zgodnie z
opisem – uprawiających live electronics).
Połączenie młodości i doświadczenia, żywej fonii i elektronicznych
dekonstrukcji było bez wątpienia zjawiskiem ciekawym, ale pod dwóch
kwadransach, dość mało rozwojowym. W mojej ocenie zabrakło czegoś na kształt
punktu zwrotnego, choćby nowego pomysłu pianistki w kontekście dramaturgii koncertu,
który zdawał się ginąć w przestrzeni bardzo swobodnej elektroniki.
Drugi spektakl dnia pierwszego, to efekt dwudniowych
warsztatów Thomasa Lehna i grupy
polskich muzyków, swoistej próby połączenia wody z ogniem – doświadczonych
muzyków związanych z estetyką free jazz/ free impro z muzykami młodymi,
reprezentującymi współczesną, akademicką elektroakustykę. Co ciekawe, w samym
koncercie nie wziął udziału Thomas Lehn, który efektom wspólnej, warsztatowej
pracy przyglądał się z pozycji widza. Na scenie zaś pojawili się: Teoniki Rożynek - elektronika,
skrzypce, Żaneta Rydzewska -
klarnet, elektronika, Aleksandra Kaca
- fortepian, elektronika, Wojciech
Jachna – trąbka, Tomasz Gadecki
- saksofon tenorowy i barytonowy, elektronika, Marcin Bożek - gitara basowa oraz Michał Gos – perkusja. Koncert w wielu momentach był naprawdę
intrygujący. Siedmioosobowy ansambl bez dyrygenta radził się pod względem
dramaturgicznym całkiem dobrze, pilnie trzymał się kontrolowanej ekspresji,
bardzo ważnej dla dźwiękowych przebiegów elektroakustycznych. Na scenie czuło
się chwilami, iż grają dwa podzespoły, ale fakt ten nie czynił wiele złego
obrazowi całości. Z mojego puntu widzenia wszakże, najciekawszy fragment
koncertu miał miejsce w momencie, gdy za wszystkie dźwięki generowane na scenie
odpowiadała męska część zespołu festiwalowego.
Po dniu otwarcia, w trakcie którego, na scenie CSW,
dominowały konstelacje personalne bazujące na intuicji i uroku pierwszego muzycznego
spotkania, przed nami już wyłącznie stali współpracownicy, improwizujące working bands, jakkolwiek pokracznie by
to nie zabrzmiało w przypadku muzyki, o której dziś mówimy. Na początek
piątkowego wieczoru Tiziana Bertoncini
na skrzypcach i Thomas Lehn na syntezatorze
analogowym. Świetna komunikacja, grad
udanych dźwięków, zwłaszcza wtedy, gdy syntezator analogowy rozmawiał ze
skrzypcami, a nie bombardował je ciosami spod gardy. Po prawdzie jeden z dwóch
najbardziej dynamicznych koncertów wszechwładnej na scenie festiwalowej
elektroakustyki.
Musica Electtronica
Viva, to nazwa, która intryguje, ekscytuje, czasami też obyczajowo
prowokuje światową scenę muzyczną już od wielu dekad. Frederic Rzewski na fortepianie i Alvin Curran na różnorakich instrumentach akustycznych (także
fortepianie) i elektronicznych - obecni na sali ciałem i duchem oraz Richard Teitelbaum (moog, syntezatory
analogowe) obecny tylko duchem, w drugiej zaś części koncertu, także
zwizualizowany i połączony dźwiękiem live
linią przesyłową Warszawa – USA (muzyk ze względu na zły stan zdrowia nie mógł
wsiąść do samolotu). Mimo tych drobnych (?) niedogodności usłyszeliśmy bodaj
najbardziej ekscytujący koncert tej edycji Ad
Libitum. Precyzja każdego dźwięku, humor, rodzaj artystycznej groteski… Minimalistyczny,
filozofujący Rzewski, nadaktywny, tryskający pomysłami Curran, wreszcie
dobiegający zza światów, oniryczny Teitelbaum. W pierwszym komentarzu społecznościowym napisałem: „Wielu
muzyków pretenduje do miana artystów uprawiających elektroakustykę, MEV po
prostu ją grają!”.
Dzień trzeci, dzień ostatni. Na początek duet Lucas Niggli (perkusja) oraz Andreas Schaerer (głos, elektronika).
To właśnie ów drugi bardziej dynamiczny koncert festiwalu – niezwykle
kompetentny drummer i wokalista,
który od pierwszego dźwięku, prezentował ogromne możliwości głosowe. Być może
trochę szkoda, iż równie dla niego ważnym instrumentem
była rozbudowana, analogowa elektronika, która w wielu momentach dominowała na
koncercie. Dynamika rosła, dość często muzycy wchodzi w klimaty wręcz rockowej
ekspresji i beat boxingowej estetyki.
Znacznie ciekawiej było, gdy tonowali emocje i szukali spokojniejszych
rozwiązań dramaturgicznych, zapuszczając się nawet w etniczne, niemal
dalekowschodnie zaśpiewy, wzbogacane rozbudowanymi perkusjonaliami. Publiczność
wszakże kupili w pięć minut właśnie ową dynamiką i scenicznym temperamentem.
Bisy zdawały się nie mieć końca.
Evan Parker
Electro-Acoustic Ensemble! Ta nazwa powoduje szybsze bicie mojego serca od
kilkunastu już lat. Oto koncert, niczym spełnienie marzeń! Zacznijmy od danych personalnych: Evan Parker, saksofon sopranowy, Matt Wright, laptop, turntables, Paul Lytton, perkusjonalia, Richard Barrett, live proccesing, Paul Obermayer, live proccesing, Percy Pursglove, trąbka, Peter van Bergen, klarnety, Mark Nauseef, perkusjonalia, Sten Sandell, fortepian oraz Adam Linson, kontrabas, elektronika. Ta
niebywała, elektroakustyczna podróż trwała ponad godzinę. Po niemal
50-minutowym secie zasadniczym, muzycy zagrali jeszcze spokojny, wyważony bis.
Otóż i właśnie, jeśli miałbym do potoku zachwytu nad całym koncertem, absolutnie
szczerego i niebudzącego wątpliwości, dodać łyżkę dziegciu…. Muzyka
elektroakustyczna w swej najpiękniejszej formie, która zresztą jest udziałem
tego ansamblu na każdej z jego licznych płyt, bazuje na wstrzemięźliwości i pewnego
rodzaju minimalizmie. Ideą tego zespołu jest żywe procesowanie dźwięków
akustycznych rozbudowanym instrumentarium elektronicznym. Tu, w trakcie tego i
tak wspaniałego koncertu, było kilka momentów, w trakcie których część muzyków wydawała
z siebie… po prostu za dużo dźwięków w jednostce czasu, czasami także dźwięków
zbyt głośnych. Moja uwaga dotyczy przede wszystkim Nauseefa i Pursglove’a. Intuicyjna,
niezauważalna quasi dyrygentura
Parkera nie była w stanie tych momentów dramaturgicznie okiełznać. Ale i tak, wieczór
ten przejdzie do historii Ad Libitum,
jako jeden z tych najważniejszych.
Zdjęcia telefonem własnym, bez praw autorskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz