Zjednoczone siły muzyki improwizowanej, obleczone w szaty
edytorskie Circum-Disc (francuskie Lille) i Tour de Bras (kanadyjski Quebec), nie
ustają w dostarczaniu nam niemal wyłącznie smakowitych kąsków. Dziś dwie zimowe
premiery, pierwsza z nich jest z nami od dwóch tygodni, druga swoje oficjalne
narodziny będzie miała w najbliższą niedzielę.
Grand Groupe Régional d'Improvisation Libérée (GGRiL), to
formacja, którą dobrze znamy na tych łamach. Ich poprzednia płyta Façons była bowiem jednym z 50 powodów,
dla których warto było zapamiętać rok 2019! Nowemu wydawnictwu 15-osobowej Orkiestry
towarzyszy dziś skromne, ale niemniej frapujące trio, z udziałem jednego z kolejnych
faworytów redakcji, francuskiego drummera,
Petera Orinsa.
Nim pochylimy się nad nowymi dźwiękami z francuskojęzycznego
świata swobodnej improwizacji, dwie fantastyczne daty do zapamiętania: 21 maja - GGRiL, a 24 maja - Peter Orins z kwartem KAZE, zagrają w poznańskim Dragonie, w ramach
zaczynającej się już w najbliższy czwartek edycji wiosennej Spontaneous Live Series – Live In Dragon
2020!
GGRiL Plays Ingrid Laubrock (Circum-Disc/
Tour De Bras, CD 2020)
Wielka Regionalna Grupa Wolnej Improwizacji na swoim piątym
wydawnictwie improwizuje tym razem bez udziału znamienitych gości, natomiast
bierze na warsztat muzykę niemiecko-amerykańskiej saksofonistki Ingrid
Laubrock. W jakiej dokładnie formie myśl kompozytorska dostała się w zwoje
mózgowe swobodnych improwizatorów nie wiemy. Efekt wszakże nie budzi naszych
jakichkolwiek zastrzeżeń, co więcej, każe bezwzględnie przyjąć pozycję adekwatną
dla znacznego poziomu zachwytu.
Przenosimy się do miejsca zamieszkania orkiestry, kanadyjskiego
Rimouski, jest listopad 2018 roku. GGRiL realizuje pięć utworów, na płytę Plays Ingrid Laubrock trafiają
ostatecznie trzy. Poznajmy wszystkich muzyków, uczestniczących w rejestracji:
Isabelle Clermont (harfa), Catherine S. Massicotte (skrzypce), Rémy Bélanger de
Beauport (wiolonczela), Alexis Ganier-Michel (wiolonczela), Alexandre Robichaud
(trąbka), Gabriel Rochette-Bériau (puzon), Mathieu Gosselin (saksofon
barytonowy), Robin Servant (akordeon diatoniczny), Robert Bastien (gitara
elektryczna), Olivier D’Amours (gitara elektryczna), Pascal Landry (gitara
klasyczna), Éric Normand (bas elektryczny), Jonathan Huard (instrumenty
perkusyjne), Antoine Létourneau-Berger (instrumenty perkusyjne) oraz Luke
Dawson (kontrabas). Całość odsłuchu zajmie nam 31 minut i 32 sekundy.
Prześledźmy je wszystkie.
Silent Light.
Masywne smyczki na gryfach rozbudowanej sekcji strunowej, szum suchego powietrza,
szmery i płyny fizjologiczne, pojedyncze dźwięki z wielu źródeł, kontrapunktowane
przez pasaż instrumentów dętych, podany niemalże unisono. Tuż po nim rozbudowana wymiana uprzejmości – struny tańczą
i delikatnie zadzierają nosa. Kolejne unisono
dętych kończy się na graniczy krzyku. Po nim, tym razem to dęciaki wymieniają poglądy na temat świata współczesnego. Gęste i wyraziste
porcje akustycznych perełek. Narracja nabiera rozmachu, warstwa kładzie się na warstwie,
całość budowana jest jednak bardzo skrupulatnie, z dbałością o niuanse. Flow zmysłowo gaśnie w połowie piątej
minuty. Nowe otwarcie daje nam solowe expo
gitary klasycznej. Reszta załogi powraca, daje do wiwatu i znów zostawia nas w
towarzystwie gitarzysty. Kolejny masywny kontrapunkt jest udziałem instrumentów
dętych i gitar elektrycznych. Robi się naprawdę głośno! Na wybrzmieniu swoje
trzy gorsze dokłada melodyjny akordeon, komentuje go nie pierwsza dziś salwa
ekspresyjnych dźwięków (za każdym razem trafiająca w punkt, co budzi pytania
recenzenta o ośrodek dowodzenia tą jakże kolektywną improwizacją – opis płyty
szczędzi nam szczegółów). Początek minuty jedenastej wprowadza nas w fazę
improwizacji call & responce, czynionej
na dużą skalę, niewykluczone, iż z udziałem wszystkich muzyków. Komentarz
płynie wprost z sekcji strunowej, która buduje masywny dron (brawo kontrabas, brawo
drżąca basówka, brawo baryton!), który radykalnie zmienia bieg improwizacji.
Wszystkie dźwięki zdają się lepić w jeden strumień fonii, prawdziwy acoustic dark ambient! Mała galopada na
strunach, delikatna i frywolna, sięga po ostatni dźwięk tej części.
Stark Dark. Trzęsienie
ziemi! Ściana gitarowego zgiełku! Hałas post-industrialnych preparacji przy
wykorzystaniu instrumentów dętych - szum i syczenie akustycznych tub. Pod
koniec trzeciej minuty swój odcinek rozpoczynają delikatne strunowce, które płyną z mikro rytmem na spoconych gryfach. Mała,
ale dosadna ekspozycja kameralna – urywane, lekkie frazy harfy, kontrapunkty ze
strony wiolonczeli i skrzypiec. U progu ósmej minuty swoje expo rozpoczyna gitara z prądem, która może liczyć na wsparcie smyczków.
Na finał tej części niebanalny dialog gitary klasycznej i elektrycznej,
posadowionych na przeciwległych flankach. Zdanie odrębne zgłasza burczący w
niebogłosy kontrabas.
Palindromes. Z
odległych galaktyk dociera do nas armia talerzy, których rezonans pączkuje w
tempie geometrycznym, aż po granicę zdroworozsądkowego noise! Cisza tuż potem wydaje się najlepszym pociągnięciem
dramaturgicznym. Materia zaczyna drżeć, a cała wataha strunowców, wyposażonych w ostre smyczki, zaczyna budować dół
narracji. Pojedyncze dźwięki w komentarzu, szmery niepokoju i szuranie butami
po wysuszonym piasku. Narracja buduje się z wyjątkowym mozołem. Kind of post-chamber with suspense
narasta i pęcznieje. Do strumienia opowieści podłączają się systematycznie
wszystkie instrumenty. Kierunek jest tylko jeden – epicki finał kolektywnej
erupcji mocy! Brawo!
Sakina
Abdou/ Barbara Dang/ Peter Orins Lescence/
Gmatique (Circum-Disc/ Tour De
Bras, CD 2020)
Przenosimy się do francuskiego Lille, by w późnowiosenny,
upalny wieczór posłuchać eksperymentującego z dźwiękiem (choć może nie tylko)
tria w składzie: Sakina Abdou – saksofon i recorder
(zapewne chodzi o dźwięki spreparowane wcześniej), Barbara Dang – fortepian oraz
Peter Orins – perkusja i masa innych przedmiotów, wydających tajemnicze
dźwięki. Dwie Panie i jeden Pan zajmą naszą uwagę przez 34 minuty i 38 sekund
(dwa odcinki, zgodnie z tytułem płyty). Nie będzie lekko, ale dla odpowiednio
skupionych i wytrwałych słuchaczy nagroda może być sowita.
Lescence. Drżąca
akustyka przestrzeni, post-elektroniczne złe
prądy, które snują się po podłodze (z rekordera?) - narracja, od startu tworzona
z mocą niemal piekielnego skupienia, zwinne łącząca perkusjonalne ornamenty i
inne żywe dźwięki z magmą dogorywającej syntetyki. Plastry fonii rodzą się z popiołów,
tworzą nowe warstwy, budzą się do życia z czerstwym lenistwem. Słychać suchy
werbel, a raczej to, co wynika fonicznie z wcierania przedmiotów w jego
glazurę, mikro drony z wąskiej tuby saksofonu, wreszcie garść pianistycznych preparacji
(na czysty dźwięk klawiszy musimy poczekać niemalże do drugiej części!). Oniryczna
paleta dźwięków, która z majestatyczną powolnością zbliża się do granicy ciszy.
Rezonujące pudło piana, pozrywane struny, chrobot dysz, małe perkusjonalia –
ekscytujący pokaz fake sounds! Po 10
minucie spektaklu muzycy proponują nam nieco więcej żywych dźwięków, co więcej,
niemal bez omyłki możemy wskazać źródła większości z nich. Po kolejnych kilku
minutach sieć fonii zaczyna zdecydowanie gęstnieć, choć cała opowieść oddalona
jest o tysiące kilometrów od dynamicznej galopady. Świetnie zmiany daje Orins i
całkowicie mu posłuszna armia drżąco-rezonujących przedmiotów. Słychać nagie
struny piana, a nawet dźwięk klawisza (a jednak!), skraplające się powietrze w
pozamykanych dyszach, a w tle rosnący meta
drumming.
Gmatique. Narracja
zdaje się być od pierwszej sekundy bardziej dźwięczna, cokolwiek to znaczy w
zadanych okolicznościach elektroakustycznych. Barwne perkusjonalia, stopa,
która bije w bęben basowy mocą prądu zmiennego. Rezonans repetytywny, semantyka
chwili, ćwierć fonie z tuby. W zakamarkach jaźni muzyków kryje się pół rytm,
który stara się zaistnieć dramaturgicznie. Narracja nabiera życia, zrzuca z
siebie martwą powłokę zaniechania. Po 7 minucie piano snuje wielowątkową opowieść,
rezonuje same ze sobą, mając zaszyty w czarnych klawiszach zmyślny kontrapunkt.
Z tuby saksofonu wydobywają się mikro zgrzyty, ziarenka piasku w leniwych
szprychach, obok garść ciemnych, zmysłowych preparacji z zestawu perkusyjnego, który
zdaje się pęcznieć z minuty na minutę. Basowa pulsacja z samego jego dna buduje
dramatyzm tego odcinka improwizacji. Narracja kolektywnie krąży w kierunku
dźwięków mniej fałszywych – meta rytm, aktywniejsza tuba saksofonu, czarne kontrapunkty piana. Po 12 minucie
niektóre dźwięki możemy już określić mianem hałaśliwych. Miarowy oddech dysz,
urywane frazy piana i zmysł dramaturgiczny Orinsa wieńczą dzieło udanym
zejściem do poziomu ciszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz