Never Odd Or Even,
czyli … palindrom, zdanie dające się czytać wspak. A czy muzykę można słuchać
wspak? Albo słuchać jej od drugiej, bliżej nieokreślonej strony? Czy w ogóle jest
jakaś druga strona, jakaś rzeczywistość po tamtej stronie, w doorsowskim rozumieniu drzwi do podświadomości? Czy dźwięk ma
swój odpowiednik palindromu? Czy przewijanie taśmy magnetofonowej od końca zbliża nas do
szatańskiej muzyki? Skoro za boskie
uważamy dźwięki wysokie, łagodne i piękne (cokolwiek rozumiemy przez ten
pokraczny eufemizm), tonalne i mające strukturę melodyczną.
Odpowiedzi na te pytania nie znajdziemy w tym, ani w
jakimkolwiek innym tekście na tych łamach, a także zapewne, na wszelkich innych
łamach. Nie pozostaje nam zatem nic innego, jak zaprosić do odczytu i odsłuchu
płyty, której zarówno tytuł główny, jak i tytuły poszczególnych części dają się
czytać wspak.
Rats Live On No Evil Star.
Smyk posadowił się na wyjątkowo miękkich strunach, docierają do
nas dźwięki nad wyraz delikatne, jakby muzyk miał w rękach gitarę klasyczną,
której ktoś przez pomyłkę założył … ołowiane struny. Na przeciwległej flance lokują się fonie,
który wydobywają uśpione dysze saksofonu. Środkiem przestrzeni dźwiękowej
płynie masywna, dronowa ekspozycja bogatego zestawu instrumentów perkusyjnych,
które wydają wszystkie możliwe dźwięki, za wyjątkiem … bębnienia. Jeśli którakolwiek z warstw początkowej
narracji nosi znamiona perkusjonalne, to są nimi efekty działań kontrabasisty i
saksofonisty. Muzycy formują opowieść
zdobiąc ją powykręcanym rytmem, skąpanym w post-akustycznej psychodelii. Ów
liryczny poemat preparacji wygasa z inicjatywy watahy dzwonków, która zdaje się
funkcjonować dramaturgicznie z przyzwolenia perkusisty.
Step On No Pets. A
jednak drumming, a jednak kontrabas,
który potrafi nieść flow zwinnym pizzicato… Saksofon w chwili tego zbiorowego szaleństwa pozwala sobie nawet na półotwarte frazy, a całość narracji mości się w dynamicznych parametrach, definitywnie stanowiąc tu poważny wyjątek
od reguły palindromowej historii. Piękny, rozkołysany post-free jazz, w punktu
widzenia całości - rodzaj artystycznej fanaberii.
Decaf And DNA Faced.
Pojedyncze szarpnięcia struny, dźwięk,
który pulsuje i rezonuje w kontakcie z drżącą armii perkusyjnych talerzy i
dzwonków. Obok cisza szeleszczącej tuby saksofonu, który z mozołem rozsyła mgliste
pasaże. Narracja lepiona z wzajemnie rezonujących plastrów post-ciszy – skrzypiąca
podłoga, szmer wysuszonych dysz, brzęk tłuczonego wyjątkowo ślamazarnie szkła.
Desserts, I Stressed! Saksofon parskający dłuższymi frazami, struny kontrabasu piłowane krytycznie
tępym smyczkiem, perkusyjna głucha poświata – oto akustyczna maszyneria niewspółczesnego
industrialu. Opowieść narasta, pęcznieje, instrumenty zdają się wchodzić w reakcje
chemiczne, czują strach przed samym sobą. Czerstwa magma fałszywej akustyki. No drumming percussion as a pattern! Piękna
(i znów ten parszywy eufemizm!) imitacja kontrabasu i saksofonu. Smyczek zdaje
się sięgać nieba i piekła niemal w tym samym momencie.
Doom Mood. Szumy, szmery, podmuchy suchego powietrza z
zardzewiałego wentylatora, skrobanie strun, pogłos czegoś metalicznego. Oto
muzyka, która zdaje się wchodzić w jeszcze wyższe stadium preparacji. Na maltretowanym
gryfie kontrabasu czujny recenzent dostrzega znamiona półrytmu. Perkusja lub
to, co w danym momencie jeszcze z niej pozostało, rezonuje i drży, saksofon
wydaje ćwierćdźwięki i szuka w nich tanecznych struktur.
In Word, Drown I. Połamany
metronom niczym pijany zegar z kukułką, wybija nieistniejący czas. Werbel
piszczy pod naciskiem ciężkich ramion muzyka. Smyczek ma halucynacje, tańczy
sam ze sobą, pusta tuba saksofonu szuka dźwięków, które mogłyby z nią
konweniować akustycznie. Abstrakcyjny, metafizyczny, bolesny drum’n’bass! A może kameralistyka na
megasterydach, na zgliszczach muzyki do wczoraj współczesnej. Wszystko równie piękne pęcznieje, jak po chwili
umiera, dopadając ciszę tuż przed ostatnim dźwiękiem.
Loops At A Spool. Dzwonki
wieszczą sakramentalne wyniesienie na ołtarze złej religii. Smyk pełza po podłodze
i rysuje wyjątkowo głęboką narrację. Saksofon uczepiony strun, czołga się wraz
z kontrabasem. Drżący flow instrumentów,
którym ktoś wbił drewniane kołki w sam środek ich serc. Zło triumfuje, ale sztandary
pochodu są puste. Smyczek definitywnie zrywa podłogę, perkusjonalia błyszczą
matowymi świecidełkami, saksofon topi się w szarej sonorystyce. Oto moment, który
może od dziś stanowić dla nas synonim piękna.
TNT Never
Odd Or Even. Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series (CD,
2020).
Ricardo
Tejero – saksofon, Johannes Nästesjö – kontrabas, Vasco Trilla - perkusja. Nagrane w Barcelonie, Golden Apple Studio, 16 grudnia 2017
roku. Łączny czas trwania nagrania – 39:23.
Uwaga! Autor recenzji
jest współwydawcą tej płyty!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz