Zapraszamy do londyńskiego studia nagraniowego, które zwie się OXO. W jego wnętrzu czekają już na nas nasi dobrzy brytyjscy znajomi – Adrian Northover (saksofon sopranowy) i Daniel Thompson (gitara akustyczna) oraz muzyk, z którym stykamy się chyba po raz pierwszy – perkusjonista Lukax Santana. Na osi czasu lądujemy w połowie maja 2018 roku.
Wariacje na temat nazwy własnej miejsca powstania nagrania dają
przy okazji tytuł całej płycie, a także poszczególnym jej fragmentom. Wydawcą XOO jest sieciowy, grecki label Plus
Timbre (DL, 2020). Całość trwa 43 minuty i 24 sekundy, a składa się z sześciu
nad wyraz swobodnych informacji.
Jesteśmy w miejscu przeznaczonym do profesjonalnego
rejestrowania dźwięku, ale czujemy się, jakbyśmy przebywali bardziej w zaciszu
domowym niż studiu nagraniowym. Muzycy grają spokojnie, koncentrują się na
pojedynczych dźwiękach, niezwykle rzadko efekty ich działań przyjmują formę
nieco głośniejszą. Dodatkowo całość materiału zarejestrowana została bardzo
cicho, niejako wymuszając na odbiorcy maksymalny poziom skupienia.
Szum powietrza, oddechy muzyków, pojedyncze frazy dźwiękowe,
tarcia przedmiotu o przedmiot, szuranie nogami, mikrokosmos aury otwarcia
improwizacji. Muzycy stawiają na dużą swobodę, niejako także na pewną
dramaturgiczną nonszalancję, dając sobie wzajemnie przyzwolenie na niemal każde
zachowanie, byleby nie skutkowało ono dźwiękiem znacząco przewyższającym szeroko
rozumianą strefę ciszy. Gitara stawia na minimalizm, często repetuje, w
początkowej fazie nagrania rzadko wchodzi w bardziej zdecydowane interakcje z saksofonem
i instrumentami perkusyjnymi. Thompson często sięga po swoją ulubioną technikę gry
na suchym akustyku – piłuje struny,
buduje metaliczną przestrzeń dla pozostałych uczestników spektaklu. Northover
delikatnie pośpiewuje pod nosem, choć potrafi także wydać z siebie bardziej
dosadne dźwięki. Tuż nad tą skupioną parą unoszą się perkusjonalne błyskotki,
generowane przez Santanę. Pod koniec pierwszej części, jakby na przekór
stosowanej do tego momentu metody twórczej, muzycy jednoczą się w kolektywnej
masie bardziej dźwięcznego powietrza.
Druga improwizacja znów budowana jest wokół repetującej gitary. Saksofon wycofany,
raczej czeka na przebieg wydarzeń. Mechanika akustyki stosowanej, rodzaj zabawy
w dźwięki, jakby muzycy zamiast prawdziwych instrumentów, dzierżyli w dłoniach
przedszkolne zabawki. Słyszymy akcenty elektroakustyczne, ale nie mamy pojęcia,
co może być ich źródłem. Przy okazji tuba saksofonu niezobowiązująco skowycze. Temperaturę
emocji na wyimaginowanej scenie można określić, jako dalece wychłodzoną. Kolejny
odcinek otwiera niezwykle subtelne w brzmieniu percussion. Czy to dzieło Santany, czy raczej Thompsona, który
miarowo uderza cienkimi pałeczkami po gryfie gitary? Sopran na boku zdaje się
szukać rytmu, ale nie jest w swoim dziele nadmiernie skuteczny. Czwarta
opowieść jest jeszcze krótsza – narracja nabiera jednak odrobiny zadziorności,
a dźwięki każdego z instrumentów zaczynają nieznacznie przybliżać się do siebie
w sensie dramaturgicznym. Znów słyszymy
akcenty prądu, a saksofon wydaje się
tanecznie podrygiwać.
Piąta improwizacja – któryś z muzyków prawdopodobnie ma w dłoni
metalowe kulki i ociera jedną o drugą. Szmery, szumy, piłowanie strun,
pojedyncze podmuchy z wąskiej tuby saksofonu. Po 4 minucie garść nostalgii
przemyka pomiędzy dźwiękami, a całość narracji zdają się zdobić rozległe porcje
ciszy. Pod koniec bodaj najdłuższej improwizacji odrobina ognia – gitara
skutecznie szuka zadziorów na gryfie, a sopran melodyjnie prycha z zadowolenia.
Perkusjonalista konsekwentnie stawia zaś na dźwięczne zabawki. Niepostrzeżenie
docieramy do ostatniej części tego studyjnego koncertu – muzycy oddychają
suchym powietrzem, przestrzeń szepcze, przedmioty szemrają, a całość
niespodziewanie nabiera dronowej tekstury. Thompson ciekawie preparuje dźwięki,
Santana znów bawi się w małego elektryka, Northover bucha nieco gęstszym
powietrzem. Intrygujący finał płyty, która nie ekscytowała nas jednak każdym
swoim dźwiękiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz