Stos z płytami datowanymi na zabawny rok 2020 rośnie w tempie geometrycznym! Ale redakcja Trybuny wciąż jeszcze pamięta o tych, wydanych w zamierzchłym roku 2019. Dziś kolejny odcinek, dodajmy - na pewno nie ostatni.
Nasz alterglobalny bohater, amerykański trębacz Nate Wooley, w ciągu minionych dwunastu miesięcy nie próżnował. Kilka pozycji wydawniczych z jego istotnym udziałem szczerze na tych łamach omówiliśmy (choćby doskonałe płyty kwartetu From Wolves To Whales), o kilku nie wspomnieliśmy raczej z braku czasu niż powodów artystycznych (mocny akcent w trzecim i czwartym odcinku Strings Ivo Perelmana). Dziś natomiast, w ramach deseru, proponujemy odczyt i odsłuch dwóch jesiennych premier z udziałem Wooleya. Pierwsza, to czwarty już odcinek serialu Battle Pieces (choć trzeci nie znalazł jak dotąd wymiaru edytorskiego, chyba, że coś nam umknęło), druga, to duet z naczelnym pianistą free jazzu z Wielkiego Jabłka – Matthew Shippem.
Nate Wooley Battle Pieces 4 (Relative Pitch Records, CD 2019)
Sylvie Courvoisier na fortepianie, Ingrid Laubrock na saksofonach, Matt Moran na wibrafonie oraz Nate Wooley na trąbce. Koncert zarejestrowany w nowojorskiej Roulette, w grudniu 2018 roku. Jeden trak, 46 minut z sekundami.
Łagodna, bopowa trąbka podaje zgrabny strzęp melodii, cichy wibrafon pulsuje, sucha tuba saksofonu prosi o łyk wody, a pojedyncze dźwięki czarnych i białych klawiszy fortepianu tańczą bez jakiegokolwiek pośpiechu – oto aura, w której możemy damsko-męską batalię zacząć na dobre! Predefiniowana improwizacja, która snuje się po concerthallu z gracją wyuzdanej baletnicy, przykład post-jazzowej kameralistyki, kreowanej przez doświadczonych muzyków, którzy świetnie wiedzą, o co w tym wszystkich chodzi. Mają wybitnie wyostrzony zmysł słuchu, dobrze na siebie reagują, nie miewają złych pomysłów w sensie dramaturgicznym, czynią swoje powinności w duchu dalece wyzwolonej demokracji. Nie stronią od zadziorów i spięć pełnych akustycznej doniosłości, przy okazji budują narrację naładowani zdecydowanie większą dawką emocji, niż to pamiętamy z odcinka pierwszego i drugiego. Ich instrumenty wydają wyłącznie udane dźwięki, nawet w intymnych sytuacjach, przepełnionych spokojnymi frazami i kameralistyczną zadumą.
W początkowej fazie koncertu dużo dźwięków serwuje nam saksofonistka. Pozornie ciepła w brzmieniu, ale za to diabelnie niebezpieczna w czynach. Po 11 minucie odnotowujemy bystry duet saksofonu i wibrafonu, w klimacie czerstwego post-jazzu. W komentarzu trębacz proponuje repetytywny szum, którym stymulował będzie improwizację przez dłuższą chwilę. W nieodległym tle pojedyncze, ostre dźwięki fortepianowych strun zdobią opowieść minimalistycznym sznytem. Kolejna faza, to pianistyczne solo, wcale nie kameralne, ale dalece ogniste! Trąbka szumi, saksofon drży, a wibrafon bierze sprawy w swoje ręce i też ma bardzo udane, solowe pięć sekund. Przed upływem 21 minuty, w oparach wielowarstwowego szumu, narracja gaśnie aż do poziomu ciszy. Restart wydaje się być wyjątkowo zmysłowy, wyjście z cienia smakuje mistrzowską akustyką. Dynamiczna narracja jazzy & chamber as well powraca po kilku minutach. Kwartet płynie szerokim strumieniem, pojawiają się incydenty w duetach (tak damskim, jak i męskim). Tę fazę koncertu wieńczy solowa ekspozycja trębacza, którą komentuje ulotne chamber partnerów, powolne, łagodne i piękne.
W okolicach 30 minuty spektaklu kwartet znów nabiera dynamiki i intensywności. Świetne zmiany daje Wooley, chwilami aż warczy z emocji. Tuż obok niego błyskotliwie repetuje Laubrock. Wyjątkowo stylowy zdaje się być także krótkotrwały duet fortepianu i trąbki. Muzycy w tym akurat momencie prawdopodobnie posiłkują się pewnymi scenariuszowymi skryptami, śpiewają niemal jednym głosem. Rolę finałowego wodzireja bierze na siebie wibrafon. Klimaty chamber wydają się królować niepodzielnie na ostatniej prostej. Melodyjne piano i delikatnie preparowany saksofon idealnie wklejają się w zadaną teksturę improwizacji. Wooley dmie w zamkniętą trąbkę w ramach zabawnego komentarza. Całość gaśnie w tempie umiarkowanym, niemal przez pełne dwie minuty. Ostatnie dźwięki, to minimalistyczna repeta wibrafonu.
Matthew Shipp & Nate Wooley What If? (Rogueart , CD 2019)
Matthew Shipp na fortepianie oraz Nate Wooley na trąbce, studyjna rejestracja z Park West Studios, z czerwca ubiegłego roku. Panowie zagrali dwanaście kompozycji (all compositions by), które przy bliższym poznaniu wydają się być całkiem swobodnymi improwizacjami. Na skupiony odsłuch całości potrzeba dokładnie 55 minut i 4 sekundy.
Co, jeśli? to bez wątpienia kolejny przypadek swobodnej, improwizowanej kameralistyki, która estetyczne i stylistyczne korzenie ma głęboko osadzone w jazzie. Opowieść zaczyna się mocnym, tłustym flow, przy użyciu niemal wyłącznie czarnych klawiszy i rozhisteryzowanej trąbki, która skrzeczy niczym stado gołębi po sterydowej kuracji, wzmacniającej ich masę mięśniową. Od szczytującej ekspresji do niemal spirytualnej ciszy. Po tak efektownym intro, kolejne odcinki płyty wydają się być nieco spokojniejsze, a to, co najważniejsze zaczyna się od utworu ósmego. Nim jednak do niego dotrzemy, sprawdźmy, co dzieje się w tak zwanym międzyczasie.
Odcinek drugi, to minimalistyczne piano i luźno podwieszona trąbka, które budują narrację w cokolwiek pogrzebowym tempie, bez dramaturgicznej spiny, wypełnioną dużą ilością powietrza. Oczywiście, jeśli zachodzi taka potrzeba, opowieść natychmiast gęstnieje, a piano nie szczędzi nam dźwięków w jednostce czasu (w przypadku Shippa, rzecz jasna, bez zaskoczeń). Trzecia część wydaje się być bardziej kanciasta, stawiająca na kontrapunkty. Piano płynie zadziorami, trąbka ssie suche powietrze i prycha nim, niczym smok wawelski. Kolejna opowieść rodzi się z ciszy i popiołów – małe klawisze i długie, skrzeczące frazy trąbki. Piąta stawia na agresywne frazy, preparowanie dźwięków i hałas wielobarwnych klawiszy. Flow nabiera nieco chybotliwej dynamiki i stawia ów fragment po stronie najmocniejszych atutów nagrania. Szósty odcinek otwiera piano, które gra … post-ragtime - powykręcany, filigranowy rytm, obok wysoko podwieszona trąbka, popołudniowa rozmowa o życiu i świecie współczesnym. Siódma część płyty może uchodzić za jej trailer – śpiewna trąbka z akcentami sonore i czarne klawisze, które stawiają zasieki. Free chamber z meta melodią i odrobiną masy mięśniowej – typical what if.
Oto docieramy do rzeczonej ósemki, nazwanej Space Junk, która przy okazji jest najdłuższą historią na płycie. Na wejściu bystre reakcje w estetyce call & responce - urywane frazy w poszukiwaniu nowych dźwięków i rozwiązań dramaturgicznych. Muzycy wzajemnie przekomarzają się, stroszą pióra i swawolą bez umiaru. W połowie piątej minuty dokładają do ognia i błyskotliwie hałasują. Demony stają u bram – trąbka krzyczy, pod nią sunie walec czarnych klawiszy. Brawo! Dziewiąta historia szyta jest po raz kolejny dość gęstym ściegiem, zdobiona progresywnymi przebiegami obu instrumentów. Moc jest z nimi, szczególnie z kipiącą trąbką i jej rozszalałymi wentylami. Zaraz potem rzeczony blaszak, zagotowany po brzegi, rozdaje całusy na prawo i lewo, a piano brnie w półgalop. Nate stawia stemple doskonałości, Matthew udowadnia, że … potrafi być subtelny i wyrafinowany, stosując wyłącznie białe klawisze. Pięknie wytracają tempo i znajdują ostatni dźwięk. Epizod jedenasty brzmi na klawiaturze nieco abstrakcyjnie. Trąbka podłącza się po kilkudziesięciu sekundach i zawadiacko cmoka. Narracja nabiera dynamiki, leje się szerokim strumieniem, po czym zastyga w filozoficznej zadumie. Na ostatnie prostej piano wydaje się nieco zbyt masywne. Wreszcie finał – trąbka dobrze preparuje suche dźwięki, czarne klawisze zawłaszczają przestrzeń nagrania, ale pełne są dramaturgicznych wątpliwości. Flow znów jest gęsty, ciągnie się od dołu do samej góry i z powrotem, niczym gotująca się lawa w zbyt wąskim przesmyku. Shipp puszcza salwy fonii niczym serie z karabinu maszynowego, Wooley z trudem utrzymuje się na powierzchni. Finał płyty, która być może, w tym akurat momencie, zasługiwałaby na coś więcej, muzycy osiągają wspólną repetycją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz