Armia zuchwałych talerzy, które drżą z nadmiaru świeżego powietrza, saksofon, który u wylotu tuby spięty jest zasiekami elektromagnetycznymi, wreszcie gitara, która tonie w mgławych obłokach prądu zmiennego – oto, w jakich okolicznościach przyrody akustycznej, trzech bezczelnych wojowników wyrusza w podróż, która może nie mieć drogi powrotnej.
Quite gently, so
slowly and not clearly, komentując językiem Szekspira, narracja swobodnej
improwizacji szuka swojego toru właściwego. Małe frazy z syntezatora, który też
jest na scenie, chwilami pozostając nawet poza sferą jurysdykcji muzyków,
czasami rozrastając się aż do trzech postaci, saksofon altowy, który sieje
ferment, bo w tym właśnie celu znalazł się na deskach Soda Acustic, w końcu aktywna perkusja, która wchodzi w ciekawe
relacje z algorytmami syntezatora, tudzież syntezatorów, które choć swobodne, szukają jednak partnera
na czas podróży. Narracja, która raz za razem dostarcza sporo, równie
rozważnych, co tajemniczych fonii, budzi się do życia mając do pomocy kanciasty
jazz saksofonu, rytm i tempo gitary, a wokół wszystkiego bystry circle drumming. Bez zbędnej zwłoki muzycy
wpadają w galop post-fussion, wygląda
na to, że czują się w nim, jak ryby w wodzie. Stemple jakości stawia
szczególnie Pricto, budując zmysłowe free
z syntezatorem, w roli niebanalnej katarynki.
Drugi etap podroży zaczynamy w towarzystwie spokojnej,
post-psychodelicznej gitary. Saksofon
dorzuca półdrony, talerze perkusji rezonują całą przestrzenią koncertu. Trilla
drży i szeleści, Pricto i Caicedo skraplają wilgotne powietrze, a bezimienne syntezatory
somnabulizują. Abstrakcyjny moment fake
sounds przy wtórze puszczonych w ruch, wibrujących przedmiotów perkusisty,
preparacjach gitarzysty i zalotnych westchnieniach alcisty – piękna symfonia
onirycznej psychodelii. W połowie
najdłuższego odcinka koncertu Vasco włącza drugi bieg, a potem zaraz trzeci i
czwarty. Ogniste post-fussion wstaje
z kolan i rusza przed siebie. Temperament muzyków czyni tu wiele, emocje rosną,
gitara i alt płyną wysokim wzgórzem, a jedynym łącznikiem tria z podłożem
wydaje się być stopa na bębnie basowym. W oparach post-metalowych szaleństw gitary,
narracja dystyngowanie wyhamowuje. Syntetyzatory sprzęgają się, a wszystko wokół
nich zdaje się skwierczeć na potęgę.
Cisza z samego dna tuby saksofonu, głuchy pomruk strun, rezonans
nieznanych przedmiotów, martwe preparacje syntezatorów – oto obraz praktyki
improwizacji, zdobionej garścią fałszywych dźwięków, czynionej w obliczu
tajemnicy pokalanego poczęcia. W ślamazarnym tempie, rwąc metalicznie struny,
dudniąc blachą dzwonków, skowytem saksofonowych dysz i mgławym swędem syntezatorów,
Hung Mung rusza w ostatnią podróż. Po upływie ósmej minuty, miast szukać okazji
do półgalopu, niespodziewanie trójka homo
sapiens i uczłowieczone syntezatory lepią się w jedną, lepką magmę nieco
ulotnej psychodelii, która szuka znaku z napisem the end. Szczęście wszystkich wydaje się być pełne, zwłaszcza jednego
z syntezatorów, który kwili niczym niemowlę po przebudzeniu.
Hung
Mung An
Offshot Of A Whirlwind (Multikulti
Project/ Spontaneous Music Tribune, CD 2020)
El Pricto – saksofon altowy i syntezatory, Diego Caicedo – gitara
elektryczna, Vasco Trilla- perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane w październiku
2019 roku, w trakcie 225 odcinka cyklu koncertowego Nocturna Discordia, w klubie Soda
Acustic, Barcelona. Czas trwania – 40:04.
Uwaga! Autor recenzji jest współwydawcą tej płyty!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz