piątek, 9 grudnia 2022

The December’ Round-up: Dead Neanderthals! Teufelskeller! MMTK! Ward! Brûlez les meubles! Gimenez! Trio_io! Trytony!


Grudniowa zbiorówka recenzji świeżych płyt jest już gotowa! Na tyle wcześnie, by móc jeszcze zrewidować Wasze plany przedświąteczne w zakresie zakupu nowych albumów! Kupujcie je bowiem w dużych ilościach, wspierajcie muzyków i wydawców, co by głodem nie przymarli tej srogiej, neo-wojennej i post-pandemicznej zimy!

W tym miesiącu w zestawie nowości same petardy! Dosłownie i w przenośni! Przy odsłuchu pierwszych dwóch albumów być może uszkodzicie swoje narządy słuchu, a zadbają o to artyści wyjątkowo w tej dziedzinie kompetentni - holenderski Dead Neanderthals oraz pewne trio pod wodzą Antona Ponomareva. W dalszej kolejności czeka nas delikatny post-relaks przy … ognistej muzyce kwartetu złożonego z krajowych muzyków oraz solowym, dętym performance pewnego bystrego przedstawiciela Zjednoczonego Królestwa. Następne pozycje w zestawie, to pełnokrwisty jazz – odpowiednio z Kanady (aż dwa albumy) i Argentyny. Na finał zaś naszego spotkania powrót na krajowe podwórko i dwa albumy – najpierw post-kameralne Trio_io, potem podróż definitywnie ponad-gatunkowa, albowiem czeka na nas reedycja pierwszej płyty bydgoskich Trytonów!

Welcome to hell or heaven, as you want!



Dead Neanderthals  Metal (Utech Records, CD 2022)

White Noise Studio, Nijmegen, czas nieznany: Otto Kokke – syntezator oraz René Aquarius – perkusja i głos. Dwa utwory, 43 minuty.

Konceptualna repetycja wyniesiona do rangi sztuki wysokiej, a nade wszystko głośnej! Dwójka Holendrów zaczynała dewastować schematy współczesnej muzyki pod szyldem New Wave of Heavy Jazz, dziś swoją płytę zwie Metal i nie jest to tytuł szczególnie mylący. Syntezatorowe wyziewy w mantrze wiecznego powtórzenia, jednostajny, wręcz punkowy beat perkusji i post-growlowe wrzaski zatopione w czarnej mgle hałasu, to zasadnicze elementy tej układanki. Jak zawsze w przypadku tej formacji, egzystencjalną podróż do krańca świata zaczynamy pełni niepokoju, ale już w trakcie początkowej fazy tej magmy dźwięków, postanawiamy nigdy nie wrócić do punktu wyjścia.

Wszystkie siły połączone, wszystkie obawy rozproszone, to … tekst zdobiący pierwszą część Metalowej opowieści. Stopa i werbel pracują jak maszyna, choć całość jest definitywnie efektem pracy człowieka. Brzmienie zdaje się tu być odrobinę przesterowane. Intensywność beatu stopy sprawia wrażenie, jakby ten element zestawu perkusyjnego był podwójny (metal!), ale to chyba złudzenie foniczne. Tymczasem syntezator płynie post-melodią zapętloną w nieskończoną ilość powtórzeń, a zmutowany głos krzyczy z cokolwiek odleglej planety. Po stronie odbiorcy rodzi się pragnienie, by potencjometr głośności ustawić w pozycji maksymalnej, by chłonąć jeszcze większe porcje tej niemal metafizycznej mocy. W trakcie odsłuchu ponad dwudziestominutowego utworu doszukujemy się zmian w strukturze wielkiej pętli. Być może głosowe wyziewy są bardziej głębokie, tembr syntezatora bardziej siarczysty, a smuga backgroundu bardziej smolista. Ale może tylko nam się wydaje. Ewolucja, całe wnętrze wypełnione treścią, cała wiedza zachowana, to z kolei treść werbalna drugiej odsłony tego horroru. Sytuacja sceniczna ulega minimalnej modyfikacji. Fraza syntezatorowa wydaje się łagodniejsza, bardziej melodyczna, a krzyk bardziej zrównoważony emocjonalnie. Niezmiennie pracuje zaś perkusyjna stopa, bije niczym serce wszechświata w stanie agonii. Po upływie osiemnastej minuty szalony step perkusji gaśnie, pracuje tylko rozmodlony syntezator, z którym dobijamy do końca przy pojedynczych, jakże subtelnych w kontekście całości, uderzeniach w perkusyjny werbel.



 

Teufelskeller  Teufelskeller (WV Sorcerer Productions, LP 2022)

Twilight Lounge Recording Studio, Moskwa, marzec 2021: Anton Ponomarev – saksofony, elektronika, Konstantin Korolev – bas, elektronika oraz Andrey Kim – perkusja. Cztery utwory, 43 i pół minuty.

Freejazzowy saksofonista, który potrafi spazmatycznie wyć do księżyca niczym młody Peter Brötzmann, niebywale kreatywny basista, człowiek w stanie permanentnej zmiany, z instrumentem brzmiącym jak cała historia hardcore-punk, wreszcie perkusista, stary punkowiec, który snuje dynamiczne post-synkopy z gracją Elvina Jonesa! Oto Teufelskeller, nowe trio, które szyje dla nas cztery długie, wyczerpujące impro-opowieści, nie gubiąc kreatywnej koncentracji i energetycznej mocy choćby na ułamek sekundy. 

Od startu artyści nie biorą tu jeńców! Dęte wyziewy niczym plaga szarańczy, basowe kłębowisko wirtuozerskich pasaży na dużej dynamice i szybka, rozedrgana perkusja. Gęsta, nielinearna narracja szyta z punkową werwą i post-jazzowym zębem. Druga, najdłuższa, ponad piętnastominutowa pigułka energetycznego szczęścia zaczyna się na wydechu. Bas sieje spustoszenie, pnie się ku górze, a jego spiętrzenia i przełomy zdają się tu stanowić wątek główny narracji, a nie jedynie refren młodzieżowej piosenki. W środku opowieści muzycy serwują nam nieco iluzoryczne rozwarstwienie jakże intensywnej narracji. Saksofon zaczyna tu niemalże śpiewać, ale z wyrazem bólu na twarzy. Początek trzeciej opowieści znów należy do sekcji rytmu – bas szybuje ku niebu, płynie wyjątkowo matowym brzmieniem, perkusja stawia stemple. Saksofon wchodzi do gry po dwóch minutach i przyprawia na ostro. Połamany flow ma tu tysiące efektywnych zakrętów, wszystkie pokonuje jednak na dużej szybkości, z mistrzowską intensywnością. Finałowa opowieść trwa ponad dziesięć minut, na tle poprzedniczek ma jednak kilka realnych spowolnień, a nawet wtrętów post-balladowych. Początek płynie basowym drive’em z dużą dawką melodii i perkusją, która szyje punkowym metrum na dwa. Saksofon znów budzi się do życia po kilku przebiegach i jeszcze dokłada do ognia. W trakcie zapowiadanych spowolnień basista z kolei dorzuca kilka funkowych grepsów. Na ostatniej, długiej prostej trwa już finałowe, rozkołysane … zagęszczanie - połykanie ognia z zamkniętymi oczyma.



 

Małota, Małkowski, Traczyk & Kasperek  Live in Młodsza Siostra (Torf Records, DL 2022)

Młodsza Siostra, Warszawa, maj 2022: Michał Małota – saksofon tenorowy, Jan Małkowski – saksofon altowy i sopranowy, Wojtek Traczyk – kontrabas oraz Miahcł Kasperek – perkusja. Sześć utworów, 42 i pół minuty.

Aylerowska swoboda i melodyka, medytacyjna struktura narracji i dramaturgiczna nieśpieszność budują w Młodszej Siostrze nastrój, kreują klimat free jazzu w jego definitywnie korzennej formule. Jeśli czegoś nam brakuje do pełni wolnego szczęścia, to małych, ognistych eksplozji, które świetnie konstruowany przez artystów suspens przekuwałyby w krwiste emocje fire music.

Otwarcie przypomina poranne śpiewy po ciężkiej, zakrapianej smutkiem nocy. Ognista smuga cienia wije się wokół muzyków i dość szybko przenosi ich w drugi epizod koncertu. Więcej trwogi i desperacji, popartej nerwowym rytmem perkusji, buduje nastrój oczekiwania na pierwsze emocje. Post-bluesowy posmak stawia tu pytania, a ewolucja do stanu kolektywnego free jazzu daje nieśmiałe odpowiedzi. Muzycy nie eskalują tempa, zwłaszcza saksofoniści, którzy lubią kumulować myśli i słowa w barokowych niemal onomatopejach. Zresztą trzeci odcinek tej podróży, po kwartetowym otwarciu, oddaje pole tłusto brzmiącemu smyczkowi na gryfie kontrabasu. Sytuacja nabiera na powrót dynamiki dzięki aktywnemu drummerowi, który wrzuca piąty bieg nie bacząc na dramaturgiczną pozę pozostałych muzyków. Saksofony nie idą jednak na szczyt, ale leją się przez ręce strumieniami post-melodii. Na zakończenie tej części koncertu dostajemy trio z sopranem w roli mąciciela wiecznego spokoju. Czwarta odsłona, to emocjonalna huśtawka. Perkusja kłębi się w sobie z emocji, nerw narracji dygocze, ale improwizacja jakby stała w miejscu, a dywagacje dętych przybierały na sile. Głębszy tryb oddechu wrzuca teraz tenor, który brudnym tembrem sugeruje dalszy kierunek narracji. Reszta idzie z nim jak w ogień. Najlepszy moment koncertu zastyga pod jarzmem wystudzonego smyczka. Ostatnie dwie krótkie improwizacje, to rodzaj koncertowej kody. Najpierw w kwartecie, potem w saksofonowym duecie - zmysłowe, meta melodyjne, dobrze stłumione niemal do ostatniego dźwięku.



 

Tom Ward  Transient Signalling At A Distance (Raw Tonk Records, Kaseta 2022)

Two Ships, The Nest, Hastings oraz SET Lewisham, Anglia, czerwiec-sierpień 2022: Tom Ward – saksofon altowy, flet, klarnet i klarnet basowy. Sześć improwizacji, 36 i pół minuty.

Kolejny brytyjski saksofonista i klarnecista młodego (wciąż) pokolenia zapuszcza się w rejon trudnych, samotnych podróży z dźwiękiem! Tom Ward proponuje nam prawie dwudziestominutowy incydent koncertowy na saksofon altowy oraz pięć mniej lub bardziej enigmatycznych występów w miejscach pozbawionych publiczności, gdzie sięga także po klarnety, a nawet flet. Dodajmy, iż muzyk ten dobrze czuje się w sytuacjach free jazzowych, ale oceanem jego artystycznej szczęśliwości zdaje się być nade wszystko swobodnie improwizowana kameralistyka. Jego solowa płyta dobitnie ów fakt unaocznia.

Muzyk rozgrzewa siebie i publiczność dronowym oddechem saksofonu, krąży po sali niczym sęp poszukujący hipotetycznej ofiary. Huśta się na wietrze, wierci na krzesełku, jakby szukał ekspresji skrytej za teatralną kotarą. W swej ekspozycji pnie się ku górze, ale nie stroni też od westchnień pełnych zadumy. W jego narracji nie brakuje zarówno melodii, jak i hałaśliwych, wysoko zawieszonych fraz. Gdy schodzi w okolice ciszy słyszymy skrzypiące drzwi, gdy szukać zaczyna bardziej rozbudowanych brzmieniowo fraz pod jego strumień fonii podłącza się … jakieś dziecko na widowni. Artysta zdaje się tu stać okrakiem nad dwoistością improwizowanej narracji – robi dwa korki do przodu, a potem krok do tyłu. W części krótkich opowieści (druga strona kasety!) radzi sobie zdecydowanie lepiej. Najpierw serwuje nam krótki set na flecie, swobodnie tańcząc wokół własnej osi nie bez dźwiękowych subtelności. W kolejnej części powraca do altu i choć w tytule sugeruje kołysankę, całość improwizacji urokliwie łapie podmuchy ekspresji. Zaraz potem, w miniaturowej opowieści wydaje kilka zawadiackich okrzyków na klarnecie basowym, po czym niezwłocznie przechodzi do piątej odsłony, gdzie na klarnecie rysuje nam chyba najciekawsze na tym albumie improwizowane bohomazy. Dużo w nich emocji, ekspresji, a także mikro preparacji. W finałowej improwizacji po raz kolejny powraca do saksofonu altowego i snuje intrygującego rozchodniaczka.



Brûlez les meubles  Tardif & L'Appel du Vide (Circum-Disc, CD 2022)

Miejsce i czas nieznany: Louis Beaudoin-de la Sablonnière – gitara elektryczna, Éric Normand – bas elektryczny, Jean Derome – saksofon altowy i flet basowy (pierwsza płyta), John Hollenbeck – perkusja, instrumenty perkusyjne (pierwsza płyta) oraz Tom Jacques – perkusja (druga płyta). Dziewięć utworów, 46 minut oraz dziesięć utworów, 50 minut.

Dwie jazzowe wycieczki do francuskojęzycznej Kanady zapewnia nam tamtejszy working band złożony z bystrego gitarzysty o niezwykle długim nazwisku i basisty, którego nagrania na polu swobodnej improwizacji śledzimy na ogół z zapartym tchem. Ich formacja zwie się zgodnie z tytułem wykonawczym podanym wyżej, a rzeczeni Kanadyjczycy do składu dobierają sobie przy okazji kolejnych albumów różnych współpartnerów. Zatem najpierw kwartet z udziałem najbardziej rozpoznawalnego saksofonisty z tamtej części świata oraz pewnego nieanonimowego perkusisty, potem trio z kolejnym perkusistą, którego znamy – podobnie jak basistę – z orkiestry Le GGRIL. Zgodnie z anonsem obie płyty to jazz pełną gębą - w edycji kwartetowej poszukujący na ogół bystrych konotacji z estetyką Billa Frisella, w edycji trzyosobowej bardziej ukierunkowany na eksplorację dokonań Jima Halla. Być może muzyka skrojona bardziej dla relaksu i mniej wymagającego odbiorcy, ale niemniej wartościowa i stylowa niż wiele swobodnie improwizowanych petard, jakie znamy z tych łamów.

Prezentowane albumy mają wiele cech wspólnych. Bazują na kompozycjach własnych duetu i cudzych pięcioliniach, koncertują się na zwinnej prezentacji tematu piosenki, a potem jego kolektywnym ogrywaniu, zarówno na poziomie brzmienia, jak i zmiennej dynamiki. Solowe ekspozycje artystów stanowią tu raczej zaskakujące incydenty niż treść narracji. Utwory są dobrze skonstruowane pod względem dramaturgicznym, trwają od czterech do sześciu minut i mimo kilku przesłodzonych fragmentów, dobrze się ich słucha niemal w każdych okolicznościach. Na płycie kwartetowej podobać się może szczególnie środkowa część. Czwarte nagranie kusi nas zmysłową dynamiką i połamanym metrum, udanie czerpie z gitarowych tradycji Billa Frsilela, ale także saksofonowych post-melodii Tima Berne’a. Piątą opowieść buduje dysonans. Narracja grana w duecie saksofonu i perkusji szuka free jazzowych konotacji, z kolei grana w duecie gitary i basu snuje post-kameralne, melodyjne frazy. Oba duety grają tu niemal naprzemiennie. Na podobnej zasadzie zbudowana jest spokojniejsza, szósta odsłona albumu. Na płycie tria mamy dwie kompozycje podpisane przez wszystkich muzyków, zatem zapewne w dużej części improwizowane. I to one winny przykuwać uwagę słuchacza w pierwszej kolejności. W piątym utworze funkowy bas, połamane rytmy i efektowne skoki tempa, tudzież narracyjne zagęszczenia kreują dużą jakość. Utwór dziewiąty staje z kolei w dużej opozycji do całego albumu. Przesycony rockowymi emocjami, ambientowym tłem i basowymi inkrustacjami, z pewnością stanowi najlepszy moment obu prezentowanych tu płyt.



Rocío Giménez López Trío  Un caos lúcido (Bandcamp’ self-released, DL 2022)

Estudio Libres, Buenos Aires, czas nieznany: Rocío Giménez López – fortepian i syntezator, Fermín Suarez – kontrabas oraz Francisco Martí – perkusja. Siedem utworów, 30 minut.

Muzyka improwizowana z Argentyny stawia na krótką formę. To już doskonale wiemy z poprzednich opowieści z Buenos Aires. Album uroczo zatytułowany Jasny Chaos, to pure jazzowe trio fortepianu, kontrabasu i perkusji, które w zasadzie niczym nas nie zaskakuje. Szyje dobre tematy, bogaci je zwinnymi, nieprzegadanymi improwizacjami, sprytnie kondensuje w kilkuminutowych opowieściach intensywnie synkopowaną treść. Ale pośród jazzowej narracji znajdujemy też garść artystycznego fermentu, gdy akustyczne brzmienia piana bogacone są syntezatorowymi pasażami, tudzież preparacjami, z kontrabasowym smyczkiem szukającym jakże melodyjnego dna.

Efektowny groove basu, śpiew czystej klawiatury fortepianu w post-klasycznej tonacji i zwinny rytm perkusji – całość pachnie słoneczną salsą i zaprasza do dobrej zabawy. Drugi epizod zdaje się być bardziej rozmarzony, struktura rytmiczna bardziej pokomplikowana, a ekspozycja basu całkiem intrygująca. W trzeciej części pojawia się syntezator, który razem z fortepianem zaprasza na fussion dance z posmakiem lepszych fragmentów z historii Return To Forever. Jak w każdej narracji, muzycy znajdują tu kilka chwil na solowe improwizacje. W czwartej odsłonie pojawia się kontrabasowy smyczek. Jego post-barok udanie konweniuje z minimalistycznym piano i perkusyjnymi świecidełkami. Zaraz potem dynamiczna, melodyjna, post-ragtime’owa kompozycja wzbogacona perkusyjnymi przygrywkami. Przedostatni utwór stawia na dźwięki preparowane, których drobne porcje dostajemy na początku i w końcowej fazie nagrania. Ballada, która bezskutecznie szuka dynamiki wieńczona tu jest repetującym pasażem czarnych klawiszy. Ostatnia cześć, to już stylowa rozbiegówka bez brzmieniowych poszukiwań, która całkiem dynamicznie sięga zakończenia.



Trio_io  Parts (Szara Reneta, Kaseta 2022)

AM Bydgoszcz, czas nieznany: Zofia Ilnicka – flet, Łukasz Marciniak – gitara elektryczna oraz Jakub Wosik – skrzypce. Pięć utworów, 18 minut.

Katowickie trio, lubiące post-kameralne improwizacje z delikatnie zarysowanym scenariuszem, zaprasza nas na … dogrywkę swojego ostatniego albumu New Animals. Pięć utworów zarejestrowanych w trakcie realizacji rzeczonej płyty wylądowało wówczas w szufladzie, dziś dostajemy je na zgrabnej kasecie magnetofonowej w formie urokliwej miniatury.

Pierwszą opowieść budują gitarowe drobiazgi klejone w rytmiczną strukturę, którą zdobią kameralne śpiewy fletu i skrzypiec. Pod koniec gitara smakuje tu post-americaną. W drugiej części muzycy stoją w miejscu i ślą sobie wzajemnie plejady short-cuts, które zwinnie formują się w strumień coraz bogatszej w improwizowane frazy narracji. Tętnią zżyciem, niczym spacer po zroszonej porannym deszczem łące. W kolejnej narracji wyszukaną rytmikę proponuje flet, gitara plącze się w ambientowych wyziewach, a zabawne pizzicato skrzypiec dodaje całości kolejnej porcji uroku osobistego. Utwór ma swój istotny ciąg dalszy, w trakcie którego gitarowe frazowanie zaczyna przypominać Roberta Frippa i nagrania King Crimson z początku lat 80. ubiegłego stulecia. Czwarta opowieść w ujęciu rytmicznym wydaje się podobna do poprzedniczki, ale artyści sycą ją dużą porcją preparowanych dźwięków. Basowe stemple, flecie wydechy i jęczące skrzypce budują tu narrację, która z czasem zyskuje niemal maszynową post-dynamikę. Ostatnia opowieść wydaje się dość nerwowa. Rozhuśtane frazy, garść preparacji i udany skok ku naprawdę dużym emocjom, zwłaszcza ze strony fletu. Tempo, śpiew i zmyślne wytłumienie, to atrybuty zakończenia.



 

Trytony  Tańce Bydgoskie (Muzyka z Mózgu/ Bocian, CD/ LP 2022 - reedycja)

DEO-Recordings, Wisła, 1991: Tomasz Gwinciński – gitara, fortepian, syntezator, śpiew, Sławek Janicki – kontrabas, saksofon tenorowy oraz Jacek Buhl – perkusja. Dziewiętnaście utworów, ponad 50 minut.

Edytorska niespodzianka roku! Po trzech dekadach mamy ponownie okazję posłuchać debiutu bydgoskich Trytonów. Formacji z pewnością legendarnej, nie tylko dlatego, iż swoim debiutem zainaugurowała nurt yassowy w polskim jazzie i muzyce improwizowanej, ale także dlatego, iż dała początek wielu innym, równie ważnym wydarzeniom na krajowej scenie lat 90. ubiegłego stulecia. Pytanie zasadnicze każdej recenzji - czy ta muzyka broni się po trzydziestu latach pod względem artystycznym? Odpowiedź może być tylko twierdząca! Być może z pespektywy tak wielu lat widać (słychać) jeszcze dobitniej główny walor tamtego nagrania – jego jakże ekspresyjną ponadgatunkowość. Jego warstwa kompozycyjna kotwiczy nagranie w kategorii jazzu (jest klasyk Coltrane’a!), ale album jako całość niesie ze sobą ocean dobrych lub bardzo dobrych skojarzeń, takich jak brytyjski Rock in Opposition i Fred Frith, nowojorski, wczesny Downtown i choćby Arto Lindsay, a nawet całkiem urokliwy posmak późno amerykańskiego No Wave. Z jednej strony niesamowity groove basu Janickiego, z drugiej wielowymiarowa, zaskakująca na każdym kroku gitara Gwincińskiego, jego bystre, taneczne kompozycje, a także sznyt post-klasyczny i pełne garście rockowej psychodelii w niebanalnych improwizacjach. Do tego dodajmy bystry drumming Buhla niepozbawiony jego punkowych, czy nowofalowych korzeni, wreszcie cała masa humoru, studyjnych żartów i brzmieniowych niespodzianek, tak typowych dla yassu tamtych urokliwych lat.

W trakcie odsłuchu aż dziewiętnastu utworów (dodajmy, iż kilka z nich, to ledwie kilkunastosekundowe wtręty basu i gitary) możemy doszukiwać się wielu ciekawostek, wolt stylistycznych i wyjątkowo dobrze dobranych, instrumentalnych inkrustacji (fortepian, moog, saksofon), ale także bystrych, niemal pop-rockowych piosenek (choćby ta wieńcząca cały album). A jeśli mielibyśmy wskazać wyjątkowo udane momenty, to zacząć winniśmy od siódmej odsłony. Gitara początkowo brzmi tu wyjątkowo twardo, cedzi funkowe frazy niczym elektryczny bas. Szybko do gry właczają się rozśpiewany syntezator i rozwrzeszczany saksofon, po czym wszyscy udaja się w jakże psychodeliczną podróż w nieznane. W dziewiątej części smyczek na kontrabasie kusi brudnym post-barokiem, a jazzowa ekspozycja brzmi niczym zmutowane Modern Jazz Quartet. Dwunasta opowieść to Nieudane Black Sabbath - post-psychodeliczny marsz pogrzebowy z siarczystą gitarą. Z kolei klasyk Coltrane’a zaczyna się rockową eksplozją, a kończy zwinną, swingującą solówką gitary. Piętnasta część przypomina jazzową piosenkę, która nagle, w samym środku nagrania, ucieka w kwaśne igraszki z dźwiękiem. Wreszcie siedemnasta opowieść, która tempem i ekspresją przypomina początek albumu, taneczny i jakże frywolny, a efekt całości buduje tu brudne brzmienie wszystkich instrumentów i prawdziwie post-rockowy drive.



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz