Nowojorski label Relative Pitch Records śmiało staje w szranki rywalizacji o miano najpłodniejszego wydawcy post-pandemicznego roku 2022! Trybuna Muzyki Spontanicznej stara się w tym zacnym wyścigu uczestniczyć na bieżąco, ale tak się jakoś dzieje, że na ogół pozostaje w delikatnym niedoczasie. Dziś zapraszamy na odczyt i odsłuch czterech nowości listopadowych i jednej październikowej, a na bandcampie labelu czekają już trzy nowości grudniowe. Ale po kolei …
W poniższym zbiorze recenzji odnajdujemy wyłącznie w pełni
improwizowane nagrania! Na początek bardzo znany trębacz w trio, któremu bez
ryzyka popełnienia błędu możemy dokleić etykietę working band, potem dwie równie rozpoznawalne mistrzynie strunowych
improwizacji, pewien bardzo atrakcyjny personalnie kwintet, a na koniec już
same szalone improwizatorki – duet strunowy i śpiewająca, samotna kontrabasistka.
Jak zawsze w przypadku RPR emocje i rozstrzał estetyczny gwarantowane! Welcome!
Pulverize the Sound Black
Czas i miejsce akcji nieznane: Peter Evans – trąbka, Tim
Dahl – bas elektryczny i mikrofon oraz Mike Pride – perkusja, glockenspiel i dodatkowe instrumenty
perkusyjne. Siedem improwizacji, 47 minut.
Zgodnie z informacją zawartą na bandcampie, dość regularnie współpracujące
ze sobą trio o nazwie własnej po raz pierwszy serwuje nam w pełni improwizowany
materiał. Efekt jest bardziej niż udany, choć bas elektryczny, trąbka na pogłosie
i nieskomplikowana perkusja mogłyby sugerować prosty skok w otchłań fussion jazzu. Tak się jednak nie dzieje,
albowiem muzycy w każdym momencie albumu postępują wbrew jakimkolwiek
schematom. Nie gnają do przodu, nie szukają prostych, jazz-rockowych zagrywek. Nieustannie
plączą się w zeznaniach, bystrze improwizują (zwłaszcza bas), ciągle szukają
drugiego dna (trąbka) i kompletnie w nosie mają budowanie linearnych, dynamicznych
ekspozycji (perkusja). Bez wątpienia Black,
to jedna z najlepszych płyt w tegorocznym katalogu Relative Pitch, a może i
także w kategorii open.
Już na starcie wiemy, iż będzie to bardzo gęsta, solidnie
naoliwiona narracja. Basowe pętle i przełomy, frazy szyte tuż nad powierzchnią,
ale także na wysokości, trąbka na intensywnym pogłosie, która szuka idealnej tekstury
i perkusja, która permanentnie sprawdza brzmienie wszystkich elementów zestawu.
Budowaniu emocji sprzyja tu siarczyste brzmienie, a najciekawiej w utworze
otwarcia dzieje się wtedy, gdy muzycy tłumią pokrętną dynamikę i na stojaka szukają psychodelii niemal w każdym
dźwięku. W drugiej części dość szybko znajdują coś na kształt rytmu, ale zdaje
się on być dalece połamany. Bas skrzy się tu mocą silnego rocka, perkusja skłania
ku punkowym pętlom, a rozśpiewana trąbka jako pierwsza rozsiewa kwaśny odczyn.
Trzecia improwizacja trwa ponad trzynaście minut i muzycy znajdują tu czas na każde
rozwiązanie. Balladowy, akordowy wstęp, kłęby brudnych fraz i perkusjonalne zdobienia
zamiast ataku furii. Potem bas i trąbka idą swobodnie w tango, ale przy wsparciu
jedynie stopy na bębnie basowym. Wreszcie dostajemy się w wir urokliwych strzępów
dubowego brzmienia i garści rockowych repetycji. Czwarta część śmiało zasługuje
na miano dirty dancing i bodaj jako
jedyna charakteryzuje się stałym, dynamicznym drive’em perkusji. W trakcie piątej odsłony artyści znów przebywają
drogę od wolnego, leniwego wstępu do efektownych, wręcz hałaśliwych didaskaliów,
śląc nam porcję rockowych emocji, perkusyjne solo i trębackie okrzyki. W
szóstej części muzycy w skupieniu sprawdzają akustykę pomieszczenia, pięknie
pracują z echem i kreują narrację dysonansem poszczególnych jej elementów. Wreszcie
finałowa rozgrywka, ponad dziesięciominutowa. Start nietypowy, bardzo minimalistyczny,
szyty drobnym frazami. Do frontalnego ataku muzycy przystępują dopiero w połowie
nagrania, niosąc dalece rockowy sztandar zwycięstwa. Zupełnie niespodziewanie ostatni
numer na płycie okazuje się być najbardziej dynamicznym i hałaśliwym. W drugiej
części kapitalne frazy szyje basista, która brzmi niczym Jaco Pastorius po
ostatecznym przedawkowaniu. Muzycy utrzymają tu tempo i wielkie emocje do
samego końca.
Biliana Voutchkova & Tomeka Reid Bricolage III (DL)
Werkhalle Wiesenburg,
Berlin, sierpień 2021: Tomeka Reid – wiolonczela oraz Biliana Voutchkova –
skrzypce, głos. Trzy improwizacje, 28 minut.
Kolejny epizod projektu Biliany DUOS2022 przynosi spotkanie
z artystką amerykańską, która nie wymaga jakichkolwiek rekomendacji. Zatem dwie
mistrzynie strunowego i preparowanego free
improv, bardzo zwarta zabudowa dźwiękowa i kongenialne interakcje.
Oczywiście z miejsca padamy na kolana, w ostatniej dosłownie chwili zadając
pytanie – dlaczego ich berlińska improwizacja nie trwa nawet dwóch kwadransów!?
Artystki zaczynają swoją opowieść w głębokiej krypcie.
Smyczki posadowione na gryfach wiolonczeli i skrzypiec wydają pierwsze,
półprzytomne dźwięki, pełne martwego post-baroku. Suspens wisi nad nimi jak
ołowiane sklepienie. Struny, niczym szorstkie ślizgawki, niosą oba smyczka wysoko
ku górze. Jeden z nich pracuje w trybie minimalistycznym, ten drugi w … post-minimalistycznym.
Aż piszczą z zachwytu, a może bardziej ze strachu. Ich frazy zdają się być na
poły melodyjne, ale rozhuśtane niewidocznym wiatrem, pełne trwogi i boleści.
Owa elokwentna post-chamber story w początkowanej
fazie kilkunastominutowej improwizacji boi się nabrać wigoru, obie Panie wolą
bowiem tonąć w bezmiarze zmysłowych preparacji i czekać na nadejście
niemożliwego. W końcowej części utworu na obu gryfach pojawia się jednak
pewnego rodzaju dynamika, frazy nabierają czystości, a cała narracja delikatnej
zadziorności. Początek drugiej opowieści lepi się z samych drobiazgów. Nerwowe,
preparowane dźwięki, zarówno te brudne, jak i czyste, konfrontujące bystre pizzicato i leniwe arco. Panie nieśmiało decydują się na swobodny taniec, budują uroczy,
dość już gęsty flow, niepozbawiony akcentów
percussion. Na starcie trzeciej
części znów stają w delikatnej opozycji – jedna uderza w struny, druga wydaje
post-barokowe westchnienia. Mrok zaszyty tu jest w każdym zakamarku strumienia
dźwiękowego. Artystki ledwie dotykają strun, jak płynęły po tafli fonii niczym
pozbawione ciężaru właściwego owady. Owa nieznośna
lekkość improwizacji buduje niebywałą jakość. Tymczasem obie schodzą bardzo
nisko na kolanach, a ich struny dygoczą filigranowymi emocjami. W fazie końcowej
improwizacji Biliana dodaje kilka dźwięków wprost z gardła, z jednej strony
kreując dodatkowy suspens, z drugiej biorąc w nawias ironii wyjątkową mroczność
tej części albumu. Temperament obu Pan stawia teraz czoło ich minimalistycznej metodzie
twórczej. Ostatnie frazy lepią się w nostalgiczny dron, nasycony gasnącymi
emocjami.
Dimitriadis, Dörner, Freedman, Parkins & Williams BeingFive
Czas i miejsce akcji nieznane: Yorgos Dimitriadis –
instrumenty perkusyjne, elektronika, Axel Dörner – trąbka, elektronika, Lori
Freedman – klarnet, klarnet basowy, Andrea Parkins – akordeon, amplifikowane
obiekty, elektronika oraz Christopher Williams – kontrabas. Pięć improwizacji,
50 minut.
Jeśli w muzyce improwizowanej lubimy zjawiska
predefiniowane, tudzież odrobinę konceptualizmu, ta płyta zdaje się być dla nas
stworzona. Kwintet w dalece frapującym składzie personalnym (prawdziwa
mieszanka rutyny z młodością!) serwuje nam cztery pomysły na improwizacje. W
pierwszej części zdaje się łączyć wodę z ogniem, skacze z kwiatka na kwiatek, snuje
coś na kształt elektroakustycznej narracji o poziomie zmienności godnym
najlepszych, ponadgatunkowych pomysłów Johna Zorna. Potem ucieka w świat swobodnej
kameralistyki i dalece tłumionych emocji, dzieląc ów wątek na dwie części
(drugą i czwartą na krążku). W dalszej kolejności proponuje nam wielominutowy ciąg
miniatur porozdzielanych porcjami ciszy, wreszcie na koniec zabiera w jeszcze dłuższą,
dronową opowieść, która przy okazji staje się bardzo efektownym podsumowaniem płyty.
Cały album budzić może nieco ambiwalencji (choćby z uwagi na matowe,
subdoskonałe brzmienie), zdecydowanie intryguje jednak na każdym etapie swojego
rozwoju.
Pierwszą improwizację, która trwa ponad dwanaście minut
kreuje dysonans. Z jednej strony kameralne pląsy kontrabasu i klarnetu, z drugiej
elektroakustyczny tumult budowany zapewne siłą całego kwintetu. Narracja płynie
od drobnych subtelności po zbiorową histerię o industrialnym posmaku. Podobają nam
się szczególnie mgliste pasma akordeonu, krzyki klarnetu basowego i smyczkowe piłowanie
strun. Drugą opowieść budują wyłącznie drobne frazy, lepione w całość na silnie
zaciągniętym ręcznym. Jeśli ktoś tu stawia na większą porcję ekspresji, jest
nim perkusjonalista. Po stronie atutów odnajdujemy kilka bardziej żwawych fraz
preparowanej trąbki i rozśpiewanego klarnetu.
Środkowa część albumu to anonsowane wcześniej miniatury. Kilkunasto- lub
kilkudziesięciosekundowe fragmenty wyjęte prawdopodobnie z długiej
improwizacji, często realizowane w podgrupach. Bezdźwięczne interwały pomiędzy
nimi budzą spore wątpliwości, co do idei takiego rozwiązania dramaturgicznego.
W czwartej odsłonie powracamy do wątku kameralnego, zapoczątkowanego w części drugiej.
Na froncie walki o tłumione emocje klarnet basowy i trąbka. Całość szyta jest nerwowym
ściegiem, ale zdaje się być także dość minimalistyczna w zakresie użytych środków
wyrazu. Wiele rekompensuje tu finałowa, ponad czternastominutowa ekspozycja
dronowa. Zaczyna się w głębokiej ciszy, tamże też się kończy, ale w międzyczasie
dostarcza nam moc wrażeń i jakości. Początkowo wydaje się być budowana głównie
z dźwięków akustycznych, z czasem nabiera siarczystości i elektryczności, aż po
granice post-industrialu. Ma swoje fazy intensywności, a końcowe odliczanie
zaczyna się dziewięćdziesiąt sekund przed końcem. Po wydaniu ostatniego tchnienia
dysk serwuje nam jeszcze prawie dwadzieścia sekund ciszy.
Joanna Mattrey & Gabby Fluke-Mogul Oracle
GSI Studios,
Manhattan, Nowy Jork, czas akcji nieznany: Joanna Mattrey – altówka, stroh violin oraz Gabby Fluke-Mogul –
skrzypce. Osiem improwizacji, 41 minut.
Dwie młode, anarchizujące i radykalne muzycznie
improwizatorki (cytuję za bandcampem, ale i potwierdzam poprzednimi
doświadczeniami odsłuchowymi!) zapraszają na kompulsywny meeting instrumentów strunowych, deprawowanych wyjątkowej jakości
kreacją, w której odnajdujemy mnóstwo tropów stylistycznych, kilka niebanalnych
technik wydobywania dźwięków i cały ocean artystycznej bezczelności,
eksplodującego temperamentu i niezaprzeczalnego wdzięku!
Pierwsza improwizacja trwa ponad dziesięć minut i stawia
poprzeczkę jakości na niebotycznym poziomie! Najpierw mała eksplozja z post-rockowym
posmakiem, potem minimalistyczne gry z delikatnym, folkowym zaśpiewem, potem
kilka kroków po udeptanej post-klasyce. Z jednej strony narracja przypomina
drobne resume doświadczeń artystycznych
Kronos Quartet, z drugiej pokazuje … post-punkowy pazur. Trochę tu żałobnych śpiewów
i kilka post-tanecznych podrygów w ramach pikantnej przyprawy. Trzy kolejne
improwizacje są dalece enigmatyczne, ale zdają się oddziaływać niczym prosty sierpowy.
Najpierw punkowe piłowanie strun, generujące strzępy acoustic noise, potem duża porcja starczego pojękiwania, wreszcie epizod,
który z jednej strony stawia basowe stemple, z drugiej bliski jest emocji
muzyki dawnej, która niechętnie staje z grobu, by ostatecznie popaść w kompulsywny
półgalop. Szósta improwizacja znów trwa ponad dziesięć minut. Zaczyna się w
oparach bardzo emocjonalnych preparacji. Artystki pracują tu z głuchym echem
studia nagraniowego i budują efektowny suspens. Ciągnie je ku bardziej
ekspresyjnym i dynamicznym akcjom, ale ostatecznie nie decydują się na puszczenie
hamulców i umierają w wyjątkowo pięknej ciszy. Siódma odsłona kreowana jest początkowo
szumiącymi dronami. W dalszej części artystki stawiają na dysonans – z jednego
strony czyste frazy pizzicato, z
drugiej gęsta struga zabrudzonego brzmienia. Powrót do dronów jest też okazją
do pohałasowania. Końcowa improwizacja koncertuje się na preparowanych
pomrukach, akcentach percussion i
ekspresyjnych, smyczkowych ślizgach po gryfach.
Kelsey Mines Look
Like
Czas i miejsce akcji nieznane: Kelsey Mines – kontrabas,
głos. Sześć improwizacji, 50 minut.
Dwie pierwsze płyty w dzisiejszym zestawie postawiły nas na
baczność, po czym kazały upaść na kolana. Dwie kolejne intrygowały
nieprzerwanie w trakcie odsłuchu. Ostatnia z analizowanych dziś nowości
napotkać winna jednak na kilka krytycznych uwag recenzenta. Kontrabas solo i
śpiew, tudzież mantryczna wokaliza, to całkiem dobry pomysł na niedługi album,
ale Amerykanka sprawia wrażenie, jakby posiadała zasoby kreatywności na nie
więcej niż kilkanaście minut improwizowanej narracji.
W pierwszej piosence
artystka kreuje unisono głosu i
kontrabasowego smyczka, jakby podawała temat przewodni spirytualnego evergreena. Brzmi post-barokowo, a
tonacja jej narracji wydaje się w takim samym stopniu molowa, jak i durowa.
Potem sięga po pizzicato i estetykę
minimalistyczną. Z czasem zaczyna nucić melodię, jakby odbywała właśnie poranną
toaletę. Emocje rosną tu wprost proporcjonalnie do zbytniej pewności siebie
młodej kontrabasistki i wokalistki. Kolejne opowieści zbudowane są na podobnym
schemacie. Artystka improwizuje, ale jej głos zdaje się głównie podążać za
dźwiękami kontrabasu lub wtórować jego narracji. Ta ostatnia z jednej strony
wydaje się być swobodną improwizacją, ale z drugiej przypomina nutki zapamiętane w gotującej się od
emocji głowie. Gdy artystka pracuje smyczkiem i nie skąpi nam dynamiki, opowieść
zdecydowanie zyskuje na jakości, gdy jednak waha się i dywaguje nad każdą frazą,
cierpliwość słuchacza wystawiona zostaje na dużą próbę. Zdecydowanie najciekawiej
prezentuje się ostatnia odsłona albumu. Kelsey śpiewa nad smyczkiem, kreuje chropowaty,
dość wysoko podwieszony flow, syci go
dużą porcją emocji i ekspresji, a cała ekspozycja sprawia wrażenie swobodnie improwizowanej.
Pod koniec serwuje nam jeszcze kilka tanecznych podrygów, po czym urokliwie
przygasa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz