Nowojorski The Relative Pitch nie odpuszcza w generowaniu nowych sytuacji wydawniczych choćby na ułamek sekundy! Nowe albumy leją się jak z rogu obfitości, a twarde dyski recenzenckich komputerów trzeszczą w szwach.
W okresie od czerwca do połowy października label dostarczył
piętnaście nowych płyt z muzyką improwizowaną, a w stadium pre-order czekają już cztery nowości listopadowe.
Jednoosobowej redakcji Trybuny
Muzyki Spontanicznej trudno jest ogarnąć słowem tak dużą porcję muzyki,
nawet, gdy jest ona w skończonej liczbie przypadków naprawdę interesująca.
Zatem dziś pochylamy nad sześcioma płytami, tymi, obok których nie sposób
przejść bez słowa komentarza - solowymi dokonaniami Evana Parkera (sprzed lat!)
i Steve’a Swella, dwoma smakowitymi duetami – jednym kanadyjsko-niemieckim,
drugim norwesko-amerykańskim, wreszcie pewnym włoskim kwartetem i amerykańskim
trio. Tym albumom poświecimy dziś sporo miejsca. Pod koniec zaś tekstu nastąpi szybkie
wylistowanie pozostałych dziewięciu albumów, które są już po światowej
premierze (niektóre opatrzymy słowem komentarza).
So, welcome!
Evan Parker NYC 1978
Environ, Nowy
Jork, październik 1978. Evan Parker – saksofon sopranowy i tenorowy. Sześć
improwizacji, 68 minut.
Po niepublikowane nagranie koncertowe boga swobodnej
improwizacji sięgamy niemal dokładnie 45 lat po jego rejestracji w nowojorskim
klubie Environ. Wiosną tamtego roku
Parker wydał wiekopomne Monoceros,
jesienią koncertował w Ameryce Północnej. W połowie października odnajdujemy go
w doskonałej formie, jego saksofon sopranowy (incydentalnie także tenorowy)
brzmi wyjątkowo soczyście, a sama rejestracja została zrealizowana naprawdę porządnie,
jak na kanony analogowych lat 70. ubiegłego stulecia. Pisaliśmy już na tych
łamach, iż Parker wielokrotnie zmieniał historię gatunku, ale być może jego
największy wkład w rozwój swobodnej improwizacji, to właśnie nagrania solowe,
szczególnie te sopranowe. Reasumując – NYC
1978, to jedna z najważniejszych płyt ostatnich lat, niezależnie od tego, jak
długo musieliśmy czekać na opublikowanie tego nagrania.
Na nowojorski koncert składają się cztery kilkunastominutowe
epopoje sopranowe i dwa kilkuminutowe interludia na tenorze. Pieśń otwarcia, to
parkerowski klasyk – cyrkulacyjny oddech wprawia jego sopran w opętańczy
taniec, który zdaje się nie mieć początku, ani tym bardziej zakończenia. Sound jest głęboki, delikatnie zabrudzony.
Owa mantra nieskończoności dźwięku staje się udziałem Anglika także w dalszej
części koncertu, ale tu, na jego starcie, jest szczególnie intensywna. Z kolei w
trzeciej części sopranowa opowieść początkowo powstaje z krótkich, niemal urywanych
fraz. Muzyk rysuje małe pętle, którym nadaje dość chropowaty sound, a na finał wpada w oddech cyrkulacyjny
brzmiąc niemal post-barokowo. Piąta odsłona jest wyjątkowo filigranowa, budowana
na dużej wysokości i niebywałej dynamice. W drugiej fazie tej improwizacji
Parker na chwile przystaje, coś tam do siebie gada i znów rusza w tango. Ostatnia
improwizacja przypomina spacer pasikonika po polnej łące. Delikatna, stepowa opowieść nabiera wszakże rumieńców
dzięki melodyjności i rosnącej intensywności. Na zakończenie muzyk sięga po cyrkulację,
którą wieńczy sekwencją luźnych oddechów. Dwie improwizacje na saksofonie
tenorowym budowane są drobnymi frazami (część druga) lub ekspozycjami bardziej
masywnymi, dronowymi (część czwarta). Zdaje się, że dają muzykowi niezbędne chwile
wytchnienia pomiędzy sopranowymi eksplozjami.
Steve Swell For Rhina P. Espaillat
Czas i miejsce akcji nieznane: Steve Swell – puzon i trąbka
kieszonkowa. Osiem improwizacji, 41 minut.
Solowa płyta amerykańskiego puzonisty powstała jak
najbardziej współcześnie, choć nie wiemy dokładnie kiedy. Przynosi osiem
wyjątkowo zgrabnych i dobrze zaplanowanych improwizacji. Ta pierwsza trwa ponad
18 minut i jest tu daniem głównym, pozostałe siedem udanie ją uzupełniają.
Dodajmy, iż niezależnie od stosowanych technik wydobywania dźwięku z
instrumentu dętego, blaszanego, Swell perfekcyjnie dba o dramaturgię, a każda
jego ekspozycja ma swój rytm i dalece linearną, przemyślaną narrację.
Pierwsze kilka minut improwizacji otwarcia można określić
mianem ciężkich narodzin pierwszego dźwięku puzonu. Szumiące powietrze, które
łapie rezonans drżącej tuby, ciężko pracujące wentyle i oddychający muzyk, który
co pewien czas wpada w dłuższy, na poły cyrkulacyjny oddech. Swell pierwsze
bardziej śpiewne, zwarte frazy ze szczyptą melodii, wydaje po upływie siódmej
minuty. Każda decyzja artysty, każdy wydobywany dźwięk ma tu swoje miejsce i
jest realizowany z dużą pieczołowitością. Od nostalgicznych westchnień po
taneczne, melodyjne podrygi, ze sporą wszakże porcją efektownie preparowanych
fraz. Kolejne siedem improwizacji trwa po kilka minut i zdaje się prezentować
różne stadia dekonstrukcji puzonowych odgłosów. Najpierw, to improwizacja
dalece mechaniczna, jakby coś w tubie było precyzyjnie ugniatane. W kolejnej
części tuba jest już zamknięta, a instrument jęczy w bólach. W części czwartej pojawiają
się akcenty perkusjonalne i pocieranie metalu o metal. W części piątej garść
matowych śpiewów … kieszonkowej trąbki. W części szóstej plejada szumów i
przedechów, jakby ktoś zaciskał pętlę na szyi artysty. Przedostatnia opowieść
smakuje post-industrialnie, wszystko w niej ze sobą rezonuje. Końcowa
improwizacja chce być łabędzim śpiewem, ale skutecznie zablokowana tuba wydaje
bukiety zmęczonych, spreparowanych odgłosów. Półśpiewne szemranie domyka ten jakże
wyśmienity album.
Lina Allemano & Axel Dörner Aphelia
Studioboerne45,
Berlin, wrzesień i listopad 2019: Lina Allemano – trąbki oraz Axel Dörner –
trąbki. Osiem kompozycji/ improwizacji, 46 minut.
Berlińskie spotkanie trąbek, to chyba coś więcej niż dialog.
Albumowe credits używa liczby mnogiej
zarówno w odniesieniu do instrumentarium Kanadyjki, jak i Niemca, co więcej, wnikliwy
odsłuch nagrania definitywnie pozwala stwierdzić, iż w wielu momentach narracji
słyszymy więcej niż dwie trąbki. Samo nagranie broni się tu każdym dźwiękiem,
choć zdaje się, że w wielu momentach zostało precyzyjnie zaplanowane i niekiedy
odegrane jak spod batuty. Improwizacja oczywiście króluje, ale nie tylko ona
stanowi tu o jakości trębackiego szczytu.
Początek nagrania zdaje się być odegrany wedle precyzyjnego scenariusza.
Dwie, a nawet trzy trąbki płyną tu wspólnym strumieniem o niemal orkiestrowej
sile rażenia, momentami brzmiąc niczym dekonstrukcja słynnego Concerto de Aranjuez. Utwór kończy
wielosekundowa cisza, która jest częstym zabiegiem dramaturgicznym na tej
płycie. Dwa kolejne utwory (połączone) bazują na dźwiękach preparowanych. Każda
z trąbek frazuje teraz inaczej - jedna bywa sucha, inna wilgotna, jedna pracuje
na wentylach, inna kreuje bardziej mechaniczne sytuacje foniczne. Pojawiają się
także nieśmiałe akcenty perkusjonalne lub frazy przypominające syreny alarmowe.
Kolejne dwie ekspozycje (także połączone), to niemal zwierzęca symfonia wyjców
i kojotów, spuentowana strumieniami szumów i dronów. Druga z tych opowieści
trwa wiele minut i w swej końcowej fazie syci narrację wieloma smaczkami
brzmieniowymi. Artyści wchodzą tu niekiedy w bardzo gwałtowne interakcje. Opowieść
piątą wieńczy trzyminutowe pasmo ciszy. Część szósta jest wysoko zawieszonym
dronem, który przypomina nalot dywanowy, z kolei dwie ostatnie odsłony powracają
do koncepcji preparowania dźwięku. Oba odcinki wyposażone są w dużą dawkę
ekspresji – pierwszy karmi się tu dźwiękiem, drugi nieskończonymi pokładami szumów.
Frode Gjerstad with Matthew Shipp We Speak
Park West Studios,
Brooklyn, Nowy Jork, listopad 2022: Frode Gjerstad – saksofon altowy, Bb clarinet oraz Matt Shipp – fortepian.
Osiem improwizacji, 46 minut.
Norweski saksofonista i klarnecista, muzyk wielu talentów,
wieloletni partner Johan Stevensa, swoje 75. urodziny świętował m.in. w Nowym
Jorku. W pewnym zacnym studiu nagraniowym dokonał definitywnie udanej sesji
nagraniowej w towarzystwie jakże uznanego pianisty z tamtych ziem. Dziś
nagranie trafia w nasze ręce i uszy, a dwie konstatacje winny paść jeszcze
przed umówieniem zawartości krążka We
Speak. Po pierwsze - dawno nie słyszeliśmy Gjerstada w tak dobrej formie,
po drugie - po raz kolejny możemy przekonać się, iż pianistyka Shippa bywa
nieznośnie powtarzalna.
W trakcie sesji Frode częściej sięga po saksofon altowy.
Bywa w tych sytuacjach bardzo kreatywny, bazuje na świetnym, nieco chropowatym
brzmieniu, jest zadziorny, udanie prowokuje Matta do masywniejszych ekspozycji,
a duetowa improwizacja nabiera free jazzowego sznytu. Gdy w grze uczestniczy
klarnet, opowieści częściej nabierają kameralnego charakteru. Pianista, jak to
ma w zwyczaju, nie stroni od post-klasycznych pasaży, które stosuje równie
chętnie, jak intensywne przebieżki po czarnej stronie klawiatury. Warto
podkreślić, iż w trakcie dłużnych narracji, jak choćby w części czwartej,
norweski muzyk sięga zarówno po saksofon, jak i klarnet. Szósta improwizacja
sprawia wrażenie zbudowanej na dużych emocjach i w pełni kolektywnej. Muzycy są
tu wyjątkowo czujni, a pianistyczna narracja intrygująco mroczna.
Najspokojniejszą częścią płyty wydaje się siódma improwizacja, w której
powtarzalność pianistycznych fraz wydaje się być dość dotkliwa. Ostatnia improwizacja
skutecznie kruszy jednak ambiwalencje recenzenta. Jest gęsta, rozkrzyczana,
świetnie podsumowana altowymi lamentami i zasadnymi dramaturgicznie repetycjami
piana.
Colonna, Marraffa, Spera & Zanotti Red Planet
Area Sismica,
Forli, Włochy, lipiec 2020: Marco Colonna – saksofon barytonowy i sopranowy,
Edoardo Marraffa – saksofon tenorowy i altowy, Fabrizio Spera – perkusja,
instrumenty perkusyjne, smyczek oraz Marco Zanotti – perkusja, instrumenty
perkusyjne, kalimba. Pięć improwizacji, 59 minut.
Czterech włoskich artystów, wedle słów wydawcy w ramach
pierwszego spotkania w tym układzie personalnym, odnajdujemy tu w swobodnej,
post-jazzowej improwizacji zrealizowanej tuż po pierwszym covidowym lockdownie.
Dwaj saksofoniści na wysokim poziomie kreatywności, zarówno w układzie
duetowym, jak i solowym oraz dwaj perkusiści z dalece rozbudowanym zestawem
instrumentalnym, niekiedy zbyt zapatrzeni w rytm i linearność swoich
ekspozycji. Koncert, na który składa się set główny (trzy części w jednym
strumieniu, czwarta w ramach dogrywki) i bis, toczy się na różnych poziomach
intensywności. Od free jazzu do niemal post-folkowych ekspozycji. Z czwórką
Włochów warto zatem spędzić czas od pierwszej do ostatniej sekundy albumu Red Planet.
Pierwsze trzy części koncertu trwają tu pełne 40 minut.
Start jest spokojny, ze wszystkim elementami tzw. gry rozpoznawczej. Czuć
rytuał rytmicznej narracji, którą kreują wszyscy uczestnicy spektaklu i duże
skupienie ze strony dęciaków w zakresie wyznaczania nowych ścieżek i ciekawych
zakrętów. Muzycy równie dobrze czują się w post-rytmicznych medytacjach, jak i
w dynamicznych, niemal ognistych pasażach. W pierwszej części o wielu sprawach
(także rytmicznych) decyduje tu saksofon barytonowy, w części drugiej prym
zdaje się wieść saksofon sopranowy, który syci improwizację dużą dawką
melodyki. W części trzeciej muzycy tracą dynamikę i sięgają do akcenty
post-folkowe. Perkusiści chętnie budują tu dźwięki preparowane, nie gubiąc przy
tym struktury rytmicznej całej ekspozycji. Na koniec tej części w muzyków
wstępuje duch niemal colemanowskich, free jazzowych emocji. Z kolei w części czwartej
improwizacja nabiera niekiedy brotzmannowskiego temperamentu. Bis, to typowa farewell song, zbudowana na delikatnym
rytmie, pokreślonym brzmieniem kalimby. W ramach podsumowania dużo dobrego
spotyka nas ze strony obu saksofonistów.
Michael Foster's The Ghost Vanished Pleasures
Pioneer Works, Red Hook, Brooklyn, Nowy Jork, styczeń
2023: Michael Foster – saksofon tenorowy i sopranowy, Jared Radichel –
kontrabas oraz Joey Sullivan – perkusja, instrument perkusyjne. Dziewięć
utworów, 66 minut.
Kolejna mocna pozycja w letnich premierach RPR! Post-jazzowe
trio, które z jednej strony świetnie radzi sobie w swobodnych improwizacjach,
wypełnionych mnóstwem preparowanych smakołyków, z drugiej jest w stanie konstruować
bystre, nieprzegadane improwizacje mając na wejściu temat z melodią i zgrabnym pomysłem
dramaturgicznym. Do tego dodać winniśmy świetny warsztat każdego z artystów i dużą
kreatywność w sferze improwizacji. Szczególnie podobać się może kontrabasista,
który wiele narracji, nawet tych ognistych, free jazzowych prowadzi na smyczku.
Tytuł płyty nawiązuje do filmu Dereka Jarmana, okładka zaś stanowi deklarację
lidera tria, co do jego sympatii dla undergroundowego ruchu gejowskiego. Nie ma
to z punktu widzenia muzyki dużego znaczenia, ale sprawia, że Foster zdaje się
być autentyczny w tym, co robi, nie tylko jako bardzo dobry instrumentalista.
Album otwiera swobodna improwizacja, pełna intrygujących dźwięków,
uformowana w efektowne crescendo. W
drugiej opowieści mamy z kolei śpiewny temat podany przez alt i bas, wyprowadzony
na efektowną, free jazzowa prostą. Trzecia narracja zdaje się łączyć walory i stylistyki
dwóch pierwszych utworów. To bystre free bazujące na kameralnie usposobionym
smyczku kontrabasowym. Kolejne dwa odcinki otwiera kontrabasista, za każdym razem
stosując odmienne środki wyrazy. Muzycy świetnie się tu czują w formule
post-balladowej, której atrybuty gubią w procesie kolektywnej improwizacji. W
kolejnych opowieściach przeplatają się wątki preparowanych, swobodnie
kreowanych sytuacji i melodyjne tematy, ukrwione mocą wzajemnych interakcji. W
najdłuższej, ósmej części mamy wszystko, co na tym albumie najlepsze.
Szczególnie podobać się tu może post-barokowa ekspozycja kontrabasu.
Saksofonista porcjuje nam emocje wyjątkowo udanie, bywa równie wyrazisty na tenorze,
jak i na sopranie, któremu potrafi nadać prawdziwie dziką ekspresję. Album
wieńczy pożegnalna opowieść, toczona w pogrzebowym tempie, ale nasycona dużą
porcją saksofonowych szumów, a potem post-aylerowskich melodii i
post-barokowych zdobień smyczka. No i drummer,
o którym piszemy najmniej, bo on zawsze jest tam, gdzie być powinien.
*****
Pośród pozostałych premier lata i wczesnej jesieni
dostrzegamy album szwedzkiego duetu bBb, prowadzonego od pewnego już czasu
przez saksofonistę Martina Küchena i
puzonistę Ola Rubina. Album zwie się
Animal Quotes i przynosi porcję
improwizowanych dźwięków podaną w sposób dalece performatywny. Szwedzi świetnie
się tu bawią, nam trochę brakuje dramaturgii, ale trzeba przyznać, że w
stosunku do poprzednich nagrań duetu, album pod względem brzmieniowym zrobiony
jest bardzo porządnie.
Kolejny duet, to spotkanie saksofonistki Silke Eberhard i pianistki Céline Voccia. Płyta nazywa się Wild Knots i przynosi siedem zgrabnych
improwizacji, którym bliżej do free jazzu niż zadumanej kameralistyki, choć
opowieść przynosi mnóstwo dramaturgicznych subtelności.
Duet rodzinny Dietrichów
Catch the Leaves, to spotkanie
saksofonisty Dona i jego córki, wiolonczelistki Camille. Nagranie, to
niespodziewanie spora porcja hałasu, co jest skutkiem zarówno metod wydobywania
dźwięków przez muzyków, jak i bardzo bootlegowej
jakości samego nagrania.
Z kolei kwartet dowodzony przez pianistkę i kompozytorkę Yvonne Rogers (Seeds), to nagranie bardzo bliskie jazzowego main-streamu i przeznaczone dla mniej wymagającego odbiorcy. W
składzie poza liderką odnajdujemy tu kontrabasistę, perkusistę i wokalistkę.
Pozostałe albumy w omawianym dziś zestawie nowości, to
solowe improwizacje. Wszystkie one prezentują młodych, bardzo mało znanych artystów
z całego niemal świata. Każdy z nich wymaga być może jeszcze artystycznego
szlifu i obycia w świecie totalnej improwizacji, tudzież w bezkresie kreowania
dźwięków coraz bardziej wymyślnymi technikami rozszerzonymi, ale doprawdy każdy
z prezentowanych albumów godny jest naszej uwagi. Nam najbardziej przypadł do
gustu klarnetowy spektakl, pełen zadziornych fraz i bystrych preparacji, w
wykonaniu Madison Greenstone,
zatytułowany bardzo zasadnie Resonance
Studies in Ecstatic Consciousness. Pozostałe albumy, to saksofonistka Kyle Jessen (Primitive), kolejna saksofonistka, tu dodatkowo wspierająca się feedbackiem, Camila Nebbia (Una ofrenda a
la ausencia), multiinstrumentalistka Maria
Valencia (Compendio de Alofonías
Abisales) oraz trębacz Benjamin
Vergara (The Impossibility of a
Single Sound).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz