Londyńska inicjatywa wydawnicza Shrike Records wystartowała w ciężkich czasach pierwszego covidowego lockdownu, ale po trzech edytorskich latach ma już w katalogu szesnaście pozycji. Z drobnymi wyjątkami zawierają one soczystą, swobodnie improwizowaną muzyką ścisłe związaną ze światową stolicą gatunku, czyli Londynem i w przeważającej większości z muzykami, których śmiało możemy zaliczyć do legend, tudzież istotnych twórców tego kierunku muzyki współczesnej.
Na tych łamach jesteśmy ze Shrike od pierwszego albumu,
zatem bez zbędnych introdukcji zagłębiamy się w płytach, które ukazały się w
drugiej połowie ubiegłego roku i są pozycjami nr 12, 13 i 14 w katalogu. To trzy
prawdziwe perły brytyjskiego free impro (z drobnym zaciągiem włoskim), trzy
powody, by paść na kolana i prosić o niski wymiar kary. Dodajmy, iż tytuły te
nie znalazły się w liście 50 powodów, dla
których warto zapamiętać rok 2023 jedynie dlatego, iż trafiły pod strzechy
trybunowego recenzenta dopiero w styczniu bieżącego roku. Ale wszystkie one na
ów zaszczyt bezwzględnie zasługują.
Alex Ward Items 6 & 7 The Recent Past
Cafe Oto, Londyn,
lipiec 2022: Alex Ward – klarnet (utwór 1), gitara elektryczna (2), Hannah
Marshall – wiolonczela (1), Andrew Lisle – perkusja (1,2), Otto Willberg –
kontrabas (1,2), Benedict Taylor – altówka (1), Charlotte Keeffe – trąbka
(1,2), flugelhorn (2), Cath Roberts – saksofon barytonowy (2), Sarah Gail Brand
– puzon (2), Rachel Musson – saksofon tenorowy (2). Dwie kompozycje, 74 minuty.
Pośród formacji Alexa Warda, które zwinnie improwizują wedle
wskazań i w obrębie dobrze skrojonych, kompozytorskich scenariuszy, znamy już
Item 4 oraz Item 10. Na najnowszej płycie artysta prezentuje nam Item 6, który
realizuje definitywnie model free chamber
oraz Item 7, który zagłębia się w meandry ekspresyjnego free jazzu. W sekstecie
zdominowanym przez instrumenty strunowe, a konsumującym pierwszy utwór albumu,
Alex sięga po klarnet, w septecie, doposażonym w pokaźną watahę instrumentów
dętych, a realizującym się w trakcie drugiego utworu, muzyk gra na gitarze
elektrycznej.
Dźwięki otwarcia płyną do nas długimi, strunowymi frazami,
incydentalnie stemplowanymi szarpnięciami kontrabasu. Tuż potem ma miejsce drobna
ekspozycja dęta z molową melodyką. Narracja płynie zarówno czystymi frazami,
jak i drobnymi preparacjami, za które odpowiedzialne są trąbka i altówka. Ta
pierwsza zdaje się być najaktywniejsza w pierwszej części utworu i odpowiadać
za niemal free jazzową eskalację, stymulowaną także akcją perkusji. Po drobnym
szczycie sześcioosobowa formacja rozlewa się szerokim strumieniem, z aktywnym udziałem
wszystkich aktorów widowiska. Strunowce narastają niczym letnia burza, a dodatkową
atrakcją są post-jazzowe wtręty perkusji. Zgodnie wszakże z zapisami kompozycji
następuje teraz efektowne zejście w mrok szemranych interakcji. Za kolejną
akcję zaczepną odpowiada trio ekspresyjnego klarnetu, wspartego na basie i
perkusji. I ta ekspozycja kończy swój żywot w strunowych lamentach. Zmiana goni
tu zmianę, zatem dość szybko odnajdujemy się w strumieniu basowego pizzicato, podkreślonego feerią talerzy.
Strunowce jednak nie odpuszczają i z gracją baletnicy wypuszczają na solową akcję
altówkę. Zew krwi czuje także wiolonczela, która przejmuje główny nurt
opowiadania, rozsiewając na scenie niemal folkową poświatę. Tu bystrym kontrapunktem
jest wspólna inicjatywa klarnetu i trąbki. Na ostatniej prostej narracja powraca
do strwożonego, kameralnego klimatu i gaśnie na głęboko osadzonym, kontrabasowym
smyczku.
Edycja septetowa startuje dętymi śpiewami osadzonymi na kameralnie
frazującym smyczku basu. Wokół mości się aktywna perkusja, a groźba free jazzu
wisi nad wszystkim niczym miecz Damoklesa, szczególnie, gdy tembr gitary staje
się dalece mięsisty. Flow nosi
znamiona połamanego, ale wyjątkowo precyzyjnego. Świetną zmianę daje baryton
wsparty na smyczku, a basowe pizzicato dolewa
oliwy do ognia. Uspokojenie tego tygla emocji spoczywa na duecie puzonu i saksofonu.
Nowy wątek znów korzysta ze smyczka, a niesiony jest kreatywnością gitary i trąbki.
Nie przeszkadza to reszcie załogi udzierać kameralne interludium, które
niespodziewanie kończy się w ciszy. Restart jest definitywnie kolektywny i dość
szybko wyprowadza narrację na otwarte pole free jazzu, po drodze gubiąc sekundę
na efektowny duet gitary i puzonu. W fazie ognistej na froncie dokazują szczególnie
baryton i trąbka. Przez moment opowieść zasadza się na narracji dętego kwartetu,
w którym każdy gra na innym poziomie intensywności. Piękny moment! Notyfikacja
znów szykuje nam wszakże niespodziankę i bez mrugnięcia okiem przenosi w
otchłań łagodności, melodii i dramaturgicznej powolności. Nowa akcja zaczepna
zasadza się na ekspresji gitary i saksofonu, niesionych masywnym tembrem sekcji
rytmu. Gitara szuka tu ściany dźwięku, ale znajduje mrok post-jazzu. Ostatnie
trzy minuty, to już faza falling down,
budowana posuwistymi, ale leniwymi pociągnięciami pędzla.
Eddie Prévost/ NO Moore/ James O’Sullivan/ Ross Lambert Chord
OneCat Studio,
Crystal Palace, Londyn, lipiec 2022: Eddie Prévost – instrumenty perkusyjne
oraz NO Moore, James O’Sullivan i Ross Lambert – gitary elektryczne. Siedem
improwizacji, 58 minut.
Eddie Prévost, mistrz rezonujących akcesoriów
perkusjonalnych, artysta, który z krawędzi wielkiego talerza, zawieszonego na
efektownym stojaku potrafi wyrzeźbić frazy dane tylko jemu, spotyka w
okolicznościach studyjnych trzech gitarzystów, których zadaniem jest swobodnie
improwizowanie w chmurze post-gitarowych preparacji, wyjątkowo silnie
nasączonych odczynem kwasowym. Każda z siedmiu opowieści tego albumu mieni się
szczególnym pięknem, kolorytem subtelnej, ale totalnej psychodelii.
Schemat dramaturgiczny większości improwizacji jest tu podobny
– najpierw ma miejsce gitarowa introdukcja, realizowana zarówno w pojedynkę, jak
i kolektywnie, jakby w oczekiwaniu na ruch perkusjonalisty. Ten wchodzi do gry
po pewnym czasie i błyszczącym, rezonującym talerzem porządkuje narrację,
często tłocząc ją w wielką chmurę ambientu, ale także stymulując gitarzystów do
dalszych akcji, które niosą pokaźny nerw kreatywności. Praca gitarzystów ma tu wyjątkowo
szerokie spektrum dźwiękowe. Od drobnych plam typowych dla gitarowych przetworników,
przez drżenia, pulsacje, szumy, zgrzyty i sprzężenia, aż po brzmienia, które wydają
się być niemal elektroakustyczne. Opowieści toczą się tu od lewitującej ciszy
aż po smugi post-industrialnej smoły. Potok fonii przypomina strumień płynnej,
powulkanicznej lawy. Narracje są często stonowane, smukłe i oniryczne, ale efektownie
kontrapunktowane eksplozjami mikro hałasu, tu generowanymi nade wszystko
wielkim, rezonującym talerzem. Aura backgroundu
jest także bogata, często sycona szumem gitarowych amplifikatorów. Koloryt narracji
jako całości mieni się przeogromną paletą barw, a sytuacja, w której możemy bez
omyłki wskazać źródła poszczególnych dźwięków lub liczbę gitar frazujących w
danej chwili należy tu do rzadkości. Także akcje Prévosta, które nie koncertują
się na rezonansie talerza i chętnie wtapiają w post-gitarowe wyziewy, stanowić
mogą asumpt dla dysonansu poznawczego odbiorcy.
Pierwsze pięć improwizacji trwa tu od pięciu do dziewięciu
minut. Szósta jest nieco krótsza, choć wyjątkowo bogata w wydarzenia, skoncentrowana
wszakże na dźwiękach niekiedy bliskich ciszy. Zdaje się być perfekcyjnym
podprowadzeniem pod ostatnią część, która trwa ponad kwadrans. Jej początek syci
się mnóstwem elektroakustycznych niespodzianek dźwiękowych. Słyszymy tajemnicze
odgłosy dochodzące z oddali i moc talerza, który tym razem zagęszcza flow i stawia niebanalne znaki
zapytania. Z jednej strony mgławice gitarowej post-psychodelii, nie bez
industrialnie brzmiących wtrętów i nerwowy ambient tła, z drugiej rezonujący
talerz, swoisty demiurg dramaturgii, który czuwa nad całością, ale też chętnie
wchodzi w interakcje, zwłaszcza z bardziej delikatnymi frazami gitarzystów. Przez
ostatnie trzy minuty opowieść tonie w pogłosie, pełnym brzmieniowych subtelności.
Adrian Northover/ Marcello Magliocchi/ Bruno Gussoni The
House On The Hill
Monteggiori Studios,
Włochy, lipiec 2023: Adrian Northover – saksofon sopranowy, Marcello Magliocchi
– perkusja, instrumenty perkusyjne oraz Bruno Gussoni - flety, shakuhachi. Trzynaście improwizacji, 51
minut.
Post-stevensowski small
drum kit i dwa lekkie, roztańczone, acz definitywnie czupurne dęciaki w
kompulsywnej, jakże swobodnej improwizacji. Tym triem zachwycaliśmy się onegdaj
i bez cienia wątpliwości umieściliśmy jego album na którymś z rocznych,
trybunowych the best-off. Tym łatwiej
jest nam teraz zatopić się bez reszty w nowej, studyjnej rejestracji tej
włosko-brytyjskiej formacji bez nazwy własnej.
Pieśń otwarcia zdaje się wyznaczać zasady gry na tym
albumie. Tworzą ją pokrzykujący saksofon sopranowy i flet pozostające w godowym,
nierzadko imitacyjnym tańcu i nerwowe, wielowymiarowe percussion & drums (dokładnie w tej kolejności!), budujące pajęczynę,
przez którą nie prześlizgnie się nawet najmniejszy owad. Muzycy świetnie panują
tu nad emocjami, ale wielokrotnie dają się unieść swym gorącym temperamentom.
Od ptasich small talks, po posuwiste drony
lekkich, rozhuśtanych fraz, a wszystko obudowane stevensowskim, niemal unoszącym się w powietrzu drummingiem, który świetnie
kontrapunktuje dęte wyczyny. Dęciaki pracują w bardzo szerokim spektrum
dźwiękowym, choć po definitywnie preparowane frazy sięgają rzadko.
Perkusjonalista czyni to częściej, ale bez szwanku dla dynamiki całości, a jego
techniki rozszerzone mają jedynie wzbogacać narrację, nie są zaś celem samym w
sobie.
Pośród trzynastu opowieści zamieszczonych na płycie trzy są miniaturami,
kolejne dziewięć to rozbudowane, kilkuminutowe historie o intrygującej dramaturgii,
a wszystko wieńczy najdłuższa improwizacja, który udanie reasumuje całe
przedsięwzięcie. Na albumie dominują dynamiczne ekspozycje, często inicjowane efektownymi
brzmieniowo introdukcjami. Na tle tych ekspresyjnych galopad szczególnie urokliwie
jawią się opowieści bardziej spokojne, czy wręcz zadumane, jak choćby druga faza
szóstej improwizacji, także siódma, wreszcie wyjątkowo mroczna dziesiąta. W dwunastej
odsłonie mamy szumiące otwarcie dęciaków, a akcja perkusjonalna pojawia się
dopiero po kilku pętlach narracyjnych. Całość, tak czy inaczej, popada we frywolny
taniec. Wspaniałym podsumowaniem albumu jest końcowa improwizacja, którą
zaczynają perkusjonalne preparacje, a w których uczestniczą także flecista i saksofonista,
budujący ramy post-rytmu na bliżej niezidentyfikowanych przedmiotach (lub na
korpusach swoich instrumentów). Dęte frazy pojawiają się dopiero po czasie, a
cała improwizacja zdaje się być rytualną, pięknie celebrowaną, plemienną fiestą
radości i zadumy. Jak już kiedyś o tej formacji pisaliśmy – spuścizna
artystyczna Spontaneous Music Ensemble ma w tych trzech muzykach wspaniałych
kontynuatorów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz