Kataloński saksofonista i szwajcarski gitarzysta mają ze sobą wiele wspólnego. Często razem grywają, posiadają w dorobku już drugą, wspólną płytę, byli niejednokrotnie gośćmi pewnych spontanicznych incydentów koncertowych w zachodniej Polsce. No i kwestia fundamentalna – obaj to doprawdy fenomenalni improwizatorzy, prawdziwi emancypatorzy swoich instrumentów i technik, dla których określenie rozszerzone nie znaczy już nic. Oni zdają się być o kilometry świetlne przed resztą świata.
Tym razem artystów spotykamy w … jazzowym klubie w rodzinnym
dla gitarzysty Zurychu. Grają bystry koncert, którego czas trwania nie jest nam
do końca znany. Na albumie (póki co, tylko cyfrowym) decydują się zamieścić ledwie
dwa niepełne kwadranse niezwykłych, jakże w tym wypadku intensywnych dźwięków.
Skupmy się zatem nad każdą sekundą tego koncertu.
Pierwsza improwizacja trwa kilkanaście minut i wypełnia
niemal połowę zawartości albumu. Rodzi się w chmurze wyjątkowo gęstej akustyki.
Saksofon jęczy post-dźwiękiem, ale słyszymy też jak pracują wszystkie jego elementy
składowe. Klastery trzeszczą z wysiłku, dysze obijają się jedna o drugą. Struny
gitary zdają się pozostawać w pętli nieskończoności, której nie ma kto związać końca
z końcem. Metabolika złowrogich powtórzeń i modlitw do nieistniejącego boga. Muzycy
generują drobne, ale mięsiste porcje fonii, które pozostają w stanie
permanentnego zwarcia, jak bokserzy, którzy zupełnie opadli już z sił, ale będą
stać na straży tego dysharmonijnego ładu do końca. Swojego lub tego drugiego.
Bywa, że ta mosiężna, piskliwa i gęsta ropa narracji balansuje na linie,
chybocze się na zbyt silnym wietrze. Muzycy, jak spirale zegara nakręcają się wzajemnie
i syczą, jak samokąsające się węże. Gitara wpada w chmurę rezonansu, tuba saksofonu
wydaje się być zapchana trocinami. Improwizacja formuje się w drony. Raz wydaje
się, że dźwięki są lekkie, oniryczne, niemal śpiewające, innym razem ciężkie, ołowiane,
z betonu i stali. A każdy oddech muzyków może być tym ostatnim.
Druga opowieść nie trwa nawet trzech minut, sprawia wrażenie
ekstraktu z czegoś wielkiego, masywnego, nieskończonego. Buzuje post-industrialnym
smrodem, mechaniką przeciąganych lin i dewastowanych trafostacji. Dysze i struny
lepią się do siebie, generując melodyjne plwociny, a ich akustyka zdaje się być
sycona jakimś nieistniejącym prądem. Trzecia część, ponad siedmiominutowa, daje
szczyptę nadziei na bardziej zrównoważony oddech. Tuba saksofonu wydaje się być
wypełniona dość wilgotnym powietrzem. Gitara rzeźbi niebo mikroflażoletami.
Echo post-melodyjnego śpiewu, dron szeleszczących boleści. W tej gęstej chmurze
stygnącej lawy saksofonista szuka jazzowych fraz, ale swój szaleńczy pomysł
szybko porzuca. Gitarzysta przez dłuższą chwilę pozostaje w martwym tańcu. Wszystko
wydaje się teraz drżeć z wysiłku nic nierobienia. Wokół muzyków pojawia się intrygująca
post-cisza, pełna mrocznych wyziewów. Tymczasem gitara zastyga w ambiencie. Ostatnia
partytura improwizacji, prawie
czterominutowa, to najpierw prężenie muskułów, potem syk wypuszczanego
powietrza. Najpierw kompulsywny marsz ciało w ciało na niechybną śmierć
dźwięku. Potem drobne okrzyki, czerstwe westchnienia, sekcja zwłok. Życie po życiu
wielkiej improwizacji.
Albert Cirera & Florian Stoffner Mow (Sirulita Records, DL 2024). Albert Cirera – saksofon tenorowy
i sopranowy oraz Florian Stoffner – gitara. Nagrane w Misterioso Jazz Club, Zurych, Szwajcaria. Cztery improwizacje, 27
minut.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz