Czas na drugie tego roku (i nie ostatnie) spotkanie z francuskim labelem FOU Records. Tym razem sięgamy po dwa najświeższe wydawnictwa – pierwsze jest tym ostatnim roku 2023, drugie … tym pierwszym roku 2024.
Zdaje się te dwa albumy dzieli wszystko – gatunkowa
konotacja, rozmach realizatorski, czy wreszcie długość trwania samego nagrania.
Łączy wszak jedna i zasadnicza kwesta – FOU potrafi zaskoczyć w każdej sytuacji
dramaturgicznej!
Najpierw Mały Czuły Kwartet
w dwóch elektroakustycznych, epickich opowiadaniach, potem post-rockowe trio,
które garściami czerpie z historii noise’ rocka, a swe artystyczne życie toczy
już … piątą dekadę. Na liście płac wyłącznie zacne, francuskie nazwiska - nie
traćmy czasu na zupełnie zbędne w tym wypadku introdukcje.
Sophie Agnel/ Kristoff K. Roll/ Daunik Lazro Quartet
un peu Tendre (CD 2023). Sophie Agnel - fortepian, Daunik Lazro –
saksofon barytonowy oraz Carole Rieussec & J-Kristoff Camps (jako Kristoff
K.Roll) – urządzenia elektroakustyczne. Zarejestrowane w dwóch różnych
miejscach we Francji – grudzień 2020 (utwór 1), listopad 2021 (2). Łącznie 72
minuty.
Odsłuch Kwartetu warto rozpocząć od dokładnej lustracji
okładki albumu, a szczególnie dwóch rozległych stołów, na których posadowione
zostało elektroakustyczne instrumentarium, jakim operuje duet o nazwie własnej Kristoff
K. Roll – przedmioty codziennego użytku, akustyczne instrumenty, laptopy i kable.
Ów bezkres dźwiękowych możliwości uzupełniają fortepian i saksofon barytonowy. Artyści
serwują nam dwie długie opowieści, które zdają się być dobrze zaplanowaną …
improwizacją. Każda z nich ma odrębną dramaturgię - ta pierwsza sprawia
wrażenie teatralnej kontemplacji z wystudiowanym głosem lektora, ta druga nerwowego
manifestu politycznego, gdzie akcja goni akcję, a wysamplowany chór protestujących
raz za razem dosyła ważne (być może) treści. Nade wszystko skupmy się jednak na
dźwiękach muzycznych, a tych w trakcie ponad siedemdziesięciu minut albumu odnajdujemy
niekończący się kosmos.
Spektakl rozpoczyna głos lektora, wokół którego panoszą się plamy
akustyki i polirytmiczny szmer ze stołów pełnych dźwiękowych cudów. Narracja,
choć toczy się w dalece majestatycznym tempie, zdaje się być pełna wydarzeń -
spokojna praca preparowanego piana i barytonu, struga zagadkowej, intrygującej elektroakustyki
i glosy, zarówno męskie, jak i damskie. Ponadgatunkowa nieoczywistość tej
sterowanej improwizacji nie skłania do umieszczania akcji kwartetu w jakichkolwiek
ramach estetycznych. Narracja wydaje się w pełni kontrolowana, choć raz za razem
docierają do nas fonie, które zaskakują. Z jednej strony pewna dramaturgiczna wstrzemięźliwość
– wszak lepiej zgrać mniej niż przegadać frazę, z drugiej - zgoda na akcenty
brawury, zwłaszcza ze strony duetu samplującego. Świetnie w tym tyglu zdarzeń
odnajdują się oba instrumenty akustyczne. Nie forsują emocji, są dokładnie tam,
gdzie być powinny, by emocje opowiadania utrzymywały wysoki poziom. Recenzentowi
nie pozostaje nic innego, jak odnotowywać szczególnie ciekawe momenty opowieści,
która trwa trochę ponad dwa kwadranse. W 9 minucie słyszymy ciekawy passus
basowych, syntetycznych pulsacji, w okolicach 17 minuty piękne, saksofonowe
drony oblepione elektroakustycznym pyłem, a niedługo potem krótką fazę post-akustyki
realizowaną wyłącznie ze stołów. Z kolei od 24 minuty kwartet wpada w post-melodyjny
sen, odbywa somnambuliczny spacer po bezdrożach dźwięków. Ostatnie kilka minut opowieści,
to melodia Cotrane’a Love, która zostaje
wplątana w sieć elektroakustycznych zasieków. Jej finał okazuje się być dalece kompulsywną
kulminacją, po której ambient umiera jako ostatni.
Druga opowieść trwa ponad 40 minut, ale zaczyna się w
bezruchu fonii otoczenia, głosów dorosłych i dzieci, szmerów, rozmów naładowanych
emocjami, być może prowadzonych na ważne tematy. Dźwięki żywych instrumentów zdają
się pozostawać na uboczu, zastygać w obliczu samplowanych fraz nieznanej rzeczywistości
ulicy. Można odnieść wrażenie, że część fraz saksofonu i piana jest tu elektroniczne
przetwarzana. Po upływie 7 minuty w strukturze opowieści zaczynają pojawiać się
głośniejsze incydenty, a całość nabiera dramaturgicznych rumieńców. Z jednej strony
syntezatorowe melodie, z drugiej nerwowe, urywane frazy instrumentów
akustycznych, akcenty percussion i
plamy basowej syntetyki. Opowieść faluje, ale rzadko wystudza się do poziomu
szumiącej ciszy. Artyści dbają o emocje, cały czas podsyłają nam dźwięki ulicznej
manifestacji – okrzyki, piski, głośne rozmowy. W okolicach 15 minuty większą aktywność
zgłasza saksofonista. Tu parska oblepiony plamami różnorodnych fonii. Nie brakuje
dźwięków inside piano i barwnych plam
ambientu. W 20 minucie dostajemy się w wir elektroakustycznych zgrzytów i szmerów,
doposażonych w taneczny flow
barytonu. Z jednej strony śpiew dętego, z drugiej złowroga rzeczywistość za
oknem. Opowieść wspina się na szczyt, po czym ginie w ciszy. I tak dzieje się
niemal do końca – opowieść zdaje się dzielić na epizody wyznaczane krótkimi plamami
wystudzenia. Znów dużo spoczywa na barkach saksofonisty, który w okolicach 30
minuty doprowadza narrację do stanu niemal free jazzowej kipieli. Wszystko teraz
krzyczy, pulsuje, syci się wewnętrznym rytmem, aż umiera wprost w strumień …
lejącej się wody. Ostatni epizod niesie jeszcze więcej emocji – swoje momenty
kulminacji ma tu zarówno warstwa syntetyczna, jak i akustyczna. Do tego samplowane
frazy werbalne zostają poddane syntetycznej obróbce i stają się pasmem dotkliwej
fonicznie elektroniki usterkowej. Saksofon i piano szukają fraz godnych unieść
bagaż emocji, konają w konwulsjach, z kolei syntetyka i post-akustyka umierają
w spokoju, zastygają w poczuciu rezygnacji. Garść ludzkich oddechów i gwizdów
wieńczy dzieło. Aż chciałoby się zapytać, jaki los spotkał krewkich manifestantów.
Catalogue Assasins (CD 2024). Gilbert Artman –
perkusja, Jac Berrocal – trąbka przetworzona, głos oraz Jean-François Pauvros –
gitara elektryczna. Czas i miejsce nagranie nieznane. Trzy utwory, 21 minut.
To doprawdy niebywałe, ile energii i chęci zdrowego
pohałasowania mieści się w głowach trójki francuskich weteranów muzyki
kreatywnej. Trio Catalogue założyli na początku lat 80. ubiegłego stulecia. Nie
nagrywają często, raczej traktują ten band jako odskocznię, możliwość powrotu
do młodzieńczych fantazji. A grają z niebywałą mocą – z jednej strony gitarowy punk & noise w klimatach Steve’a
Albiniego, a szczególności formacji Shellac (choć ta jest/ była młodsza o całą
dekadę), z drugiej psychodeliczne fussion
preparowanej trąbki i głosu, które zlepione w jedną strugę dźwięków potrafią
postawić na nogi niejednego umarłego. Ten album, jakże stosownie zatytułowany,
trwa ledwie 21 minut, ale zdaje się pozastawiać w nas niezatarte wspomnienie!
Nagranie stanowi nieprzerwany ciąg zdarzeń dźwiękowych, podzielony
na trzy odcinki. Startuje gitara, która szyje ostre, niczym skalpel riffy. Perkusja
podłącza pod nie bystry, niemal punkowy beat
idealnie sklejony z gitarową akcją. Narracja pachnie tu post-bluesem, ale
wejście zmutowanej trąbki, która krzyczy strugą gęstego, białego szumu wywraca
konwencję stylistyczną do góry nogami. Dynamika i coraz bardziej siarczyste
brzmienie klecą ów wyziew psychodelicznego post-punka. Krótkie spowolnienie, wejście
w strefę przesterów i sprzężeń wyznacza drugi track dysku. Moment kompulsywnego
chaosu niweluje kolejny gitarowy riff. Akcja nabiera dynamiki i mocy, której dodają
wszyscy uczestnicy tego urokliwego horroru. Opowieść ewidentnie zagęszcza ścieg
i zionie ogniem, co przy okazji staje się zaczynem trzeciego tracku. Gitara
tnie coraz głębiej, perkusja wrzuca kolejny bieg, a trąbka nierozerwalnie
związana krzykiem wokalisty dopełnia dzieła zniszczenia. Nim opowieść
ostatecznie skona mamy jeszcze drobne, silnie psychodeliczne interludium, w
trakcie którego perkusja na moment milknie. A potem czeka nas już tylko końcowy
wybuch.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz