Pięć lat temu belgijski gitarzysta Dirk Serries gościł na spontanicznym festiwalu w Poznaniu i został poproszony o zagranie koncertu solowego. Muzyk wyraził zgodę, aczkolwiek zastrzegł, iż robi to jedynie z uwagi na sympatię do organizatorów, albowiem on sam, choć jest legendą dark ambientu, postanowił nie eksplorować już tego wątku swojej twórczości i skupić się na muzyce improwizowanej, którą uprawia od kilku lat z dużym powodzeniem i takąż osobistą satysfakcją.
Miłość artysty do mrocznych, niekończących się epopei
ambientowej gitary okazała się jednak silniejsza i Serries w kolejnych latach
kontynuuje ten wspaniały proceder nie tylko grając koncerty, ale także
regularnie dostarczając dowodów fonograficznych, zarówno na nośnikach
fizycznych, jak i elektronicznych.
Z perspektyw połowy dekady, jaka upłynęła od koncertu w
poznańskim Pawilonie, trudno nie dostrzec, iż decyzja muzyka była dalece
uzasadniona. Z nieukrywaną radością zaglądamy zatem na dwa nowe krążki dark ambientowego
Serriesa, z miejsca dostrzegając, iż owa od lat jednorodna i stabilna dramaturgicznie
estetyka ulega w ostatnim czasie intrygującym deformacjom i twórczym
rozwinięciom.
Defiance Of Self
Zbiór nagrań poczynionych od kwietnia do grudnia ubiegłego
roku otwierają frazy, którego zdają się pochodzić z samego dna kosmicznej
czarnej dziury. Z jednej strony wystudzona warstwa czystego dark ambientu, z
drugiej strumienie szmerów. Opowieść już po kilku chwilach ma bardzo bogatą
fakturę – niskie, niemal basowe pasmo delikatnie chrobocze, z kolei wysokie
śpiewa niczym chór anielski. Narracja płynie coraz szerszym korytem, a do jej gęstego
już wnętrza przedostają się drobne frazy usterkowe. Całość umiera w wiecznym
szumie herbertowskiej pozaprzestrzeni.
Owe zniekształcenia, fałszywe dźwięki, usterki, mikro sprzężenia stanowią wątek
główny kolejnej opowieści. W kilka chwil po starcie na backgroundzie plejady usterek zaczyna formować się szeroka struga ambientu,
wysoko posadowiona, w brzmieniu dalece mało subtelna, wręcz groźna, która z
czasem systematycznie zawłaszcza obszar usterkowy, aż po stan pełnej dominacji.
Na etapie finalizacji ambient gaśnie, a na powierzchnie zaczynają powracać strzępy
fonii, które poznaliśmy już wcześniej. Przypominają robactwo, które po rzęsistej
ulewie wychodzi z bulgoczącej ziemi.
Trzecie opowiadanie, to rodzaj skupionej, mroczej modlitwy.
Czyste pasmo płynie środkiem, a na jego obrzeżach zaczyna mościć się interlokutor,
który ma nieco zabrudzone brzmienie. Z jednej strony post-melodyjna nostalgia,
z drugiej porcja gęstniejącego brudu. Na górze śpiewy, po środku taniec, na flankach
tumany szumu. Na zakończenie epizodu pojawiają się kolejne porcje usterek – tym
razem brzmią jak pasma zdezelowanego syntezatora.
Kolejna opowieść staje w dramaturgicznej opozycji do
poprzedniczki. Nerwowa, jazgotliwa, wręcz demoniczna struga ambientowych wywiewów
na etapie rozwinięcia zostaje uzupełniona o wyższe pasmo, jakoby niosące źdźbło
nadziei. Tymczasem w tle zaczyna się już toczyć mała wojna światów. Nerwowe
frazy umierają tu w prawdziwych konwulsjach. Finałowa ekspozycja podejmuje nie
do końca skuteczną próbę uspokojenia sytuacji scenicznej. Drobne, basowe
pulsacje, strumień czystego ambientu, ale i kolejna porcja usterek, tym razem
dość drobnych. Opowieść toczy się umiarkowanie spokojnie, ale w jej wnętrzu budują
się pasma gęstego, niemal bolesnego smutku. W głowie recenzenta budzą się teraz
skojarzenia z post-elektronicznymi dekonstrukcjami Matta Elliota czynionymi pod
jego epokowym szyldem Third Eye Foundation dwie dekady temu z okładem. Na choćby
odrobinę ukojenia musimy tu czekać niemal do ostatnich sekund.
At Future Dawn
Pierwsza opowieść trwa tu ponad osiemnaście minut i
konstytuuje jakość całego przedsięwzięcia. Pozornie leniwy poranek dość szybko przyobleka
się brudem, usterkującą pulsacją, brzmieniem, któremu zastanawiająco blisko do
Fear Falls Burning, etykiety, której wierny był Serries w poprzedniej dekadzie.
Flow syci się tym razem nie tyle
smutkiem, co trwogą, niemal egzystencjalnym lękiem. Narracja pęcznieje – górą ścielą
się fale ambientowego krzyku, w trzewiach narasta rozdygotany smutek, któremu po
drodze z wrażliwością wspominanego przy okazji poprzedniego albumu Third Eye
Foundation. Finał utworu oblepiony jest plejadą gitarowych post-dźwięków.
Kolejne dwie opowieści są znacznie krótsze, ale równie
dosadne emocjonalnie. Najpierw, to chmura usterek, zgrzytów, napięć
elektrycznych, które formują się w balladę pełną złych mocy. W głębi znów rodzi
się smutek, który rozrywa trzewia gęstymi porcjami rozpaczy. Na ratunek płynie
teraz szeroki strumień czystego ambientu, ale nie niesie on ukojenia, raczej
kolejne porcje niepokoju. Szczęśliwie dla naszego zdrowia psychicznego kolejna opowieść
daje garść wytchnienia. Basowe post-melodie, szum dogorywającej przyrody, nowe
porcje emocji, docierające wszakże spoza grubej kotary teatralnej.
Czwarta część rodzi się w oparach szemrzącej ciszy. Narasta
dość szybko, nie bez prawdziwie demonicznej poświaty. Na froncie tlą się iskierki
brudu, we wnętrzu rozpacz zapomnianych melodii. Opowieść łyka także porcje
post-elektronicznych zgrzytów, a w fazie finałowej niepokojąco zbliża się do
ściany dźwięku. Puenta, to złowrogo skrzeczące gawrony. W piątej historii znajdujemy
się w strudze brzmienia, które przypomina syntezator konsekwentnie udeptujący
plejady skwierczeń i drobnych usterek. Na to wszystko opada chmura rozdygotanego,
brudnego, szeleszczącego post-ambientu. Hałas ponownie czai się za rogiem, a programowy
smutek zdaje się być na stale zastępowany niekończącymi się porcjami lovecraftowskiej grozy.
Ostatnia opowieść śmiało zaksięguje na miano diabelskiej kołysanki.
Budowana jest usterkami i pulsacjami brzmiącymi niczym organy. W sploty nerwowe
narracji muzyk wkleja intrygującą, niemal dubową poświatę. Nie brakuje kolejnej
strugi rozpaczy godnej Matta Elliotta. I tak już bogata faktura opowieści raz
za razem uzupełniana jest kolejnymi elementami – coś tyka jak zegar, coś
zgrzyta zębami. Zbawienna chmura ambientu z czasem wygładza ów chropowaty flow, topiąc jego kolejne elementy. Opowieść
umiera w kałuży drobnych usterek.
Defiance Of Self (Silentes/13, CD 2024). Studio domowe, styczeń 2024: Dirk Serries – gitara elektryczna, efekty. Pięć utworów, 57 minut.
At Future Dawn (Cloudchamber
Recordings, CD 2024). Studio domowe, od kwietnia do grudnia 2023. Dirk Serries
– gitara elektryczna, efekty. Sześć utworów, 68 minut.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz