Koncertowe spotkanie legend amerykańskiego free jazzu i muzyki improwizowanej, dalece sędziwego już trębacza, który w okolicach 80.urodzin znów stał się niebywale aktywny muzycznie i sporo od niego młodszego gitarzysty, ale także hołubionego w niemal każdym medium związanym ze wskazanymi gatunkami muzycznymi, nie może ujść naszej wnikliwej analizie.
Spotkanie to jest niezwykłe z wielu względów, po części
także typowo artystycznych, albowiem trwający ponad trzy kwadranse koncert
zdaje się być nade wszystko muzyczną medytacją, spokojną, precyzyjnie
prowadzoną opowieścią, w której wodze dramaturgii trzyma raczej gitarzysta, ale
mistrzem celnych, zadumanych i jakże błyskotliwych ripost jest trębacz.
Drobne podmuchy powietrza spod trębackich wentyli i
pojedyncze szarpnięcia za struny delikatnie amplifikowanej gitary budują zręby
pierwszej opowieści. Pomiędzy frazami muzycy umieszczają niemałe porcje ciszy, dbają
o wyraziste, stosunkowe czyste brzmienie, chętnie sięgają do osobistych
skarbnic gatunku – gitarzysta post-klasyki, trębacz jazzu. Narracja płynie
spokojnym torem, jedynie incydentalnie zdobiona jest drobnymi preparacjami gitary,
kreowana na ogół wspólnymi siłami, jedynie na sam koniec pierwszej odsłony garścią
samotnych, trębackich zaśpiewów. Drugą piosenkę
introdukuje trębacz, a tembr jego instrumentu wydaje się delikatnie zabrudzony.
Samo opowiadanie prowadzone jest w jeszcze spokojniejszym tempie. Jeśli ktoś dąży
tu do bardziej żwawych akcji, to jest nim trębacz, gitarzysta raczej przeciąga
struny i leniwie patrzy w rozgwieżdżone niebo. W dalszej części ekspozycji ten
drugi szuka mroku, z kolei jego partner nadyma policzki szorstkimi westchnieniami,
czyniąc ów moment wyjątkowo spektakularnym momentem płyty. W trzeciej opowieści
muzycy stawiają na minimalizm. Cedzą dźwięki przez zęby, dobrze im z ciszą u
boku. Pod koniec gitarzysta serwuje nam garść preparacji, szyjąc wyjątkowo
smakowite zakończenie.
Czwarta i piąta opowieść wydają się mieć podobny szkielet dramaturgiczny.
Artyści zaczynają z nietypową jak na kanony albumu medytacyjnego dynamiką, po
czym na etapie rozwinięcia wracają do idei naczelnej i efektownie tłumią emocje.
Czwarta część rozpoczyna się serią efektownych podskoków! Ze śpiewem na ustach
i szelmowskim uśmiechem! Po pewnym czasie gitarzysta ucieka w bezpieczną post-klasykę,
z kolei trębacz sięga po soczystą zadumę. W finałowej narracji start wydaje się
jeszcze żwawszy - trąbka skora tu jest do figli, gitara tonie w kłębach emocji.
Zdaje się, że na ostatniej prostej muzycy zachowali dużo sił witalnych. Końcowe
spowolnienie nie odbywa się zatem na drodze jednokierunkowej.
Wadada Leo Smith & Joe Morris Earth's Frequencies (FRS Records, CD 2024). Wadada Leo Smith –
trąbka oraz Joe Morris – gitara. Nagranie koncertowe, Real Art Ways, Hartford CT, luty 2023. Pięć improwizacji, 50 minut.
*) recenzja powstała na potrzeby jazzarium.pl i tamże
została pierwotnie opublikowana
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz