Dziś rzucamy naszą ukochaną muzykę improwizowaną w kąt, by bez reszty oddać się mrokom i wszelkiemu złu, jakie płynie z odsłuchu muzyki … hmm, post-metalowej? dark electronic? czy co nam przyjdzie do głowy!
W jednej z głównych ról nasi ulubieni holenderscy
odszczepieńcy, czyli Dead Neanderthals, którzy zaczynali muzyczną przygodę ponad
dekadę temu od estetyki heavy jazzu
(po prawdzie grali punk rocka na saksofon i perkusję), od pewnego czasu
uprawiają zaś konceptualny post-post,
korzystając z gęstej smugi syntezatora i czerstwych uderzeń perkusji na cztery, a często nawet na dwa. Kokke i Aquarius wydali właśnie
album nagrany we czterech, z udziałem local
friends, którzy najczęściej muzykują pod szyldem Solar Temple i Galg.
Dzięki operatywności belgijskiego labelu Consouling Sounds
także te dwie ostatnie formacje doczekały się nowych albumów. Wszystkie trzy za
moment omówimy. Ponieważ wkraczamy w świat mrocznej muzyki rockowej i elektronicznej,
albumowe credits będą nosiły w sobie
trochę zagadek personalnych, ale zapewniamy, iż za tymi trzema albumami stoi w
sumie ledwie czwórka muzyków. A ponieważ dźwięki są najważniejsze, bez dalszych
dywagacji oddajemy się działaniu złych mocy i zanurzamy głowy w zdrowym hałasie.
Welcome!
Solar Temple & Dead Neanderthals Embers Beget the Divine
(CD/LP/DL)
Roadburn Festival
2022, Holandia: Omar Kleiss – gitara i wokal, Mink Koops – gitara, Otto Kokke –
syntezator oraz Rene Aquarius – perkusja. Trzy utwory, 52 minuty.
Gitara, to częsty kierunek muzycznych kolaboracji DN, ale
zdaje się, że nagranie z udziałem dwóch gitarzystów, to pierwszy przypadek w
dumnej historii duetu. Koncert ze znanego festiwalu mrocznych dźwięków jest
52-minutowym, nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym. Na potrzeby wydawnictwa
został on podzielony na trzy części, a na moment zmiany numeru tracku zostały wskazane dwa fragmenty
dramaturgicznego spowolnienia, gdy perkusista łapie oddech, po czym inicjuje nowy
drumstep.
Początek koncertu, to dość jednorodna plama syntezatora i sfuzzowanych gitar w stadium stand by. Perkusja spokojnie kreuje talerzowe
intro, a energiczny, rockowy drive wrzuca
dopiero w czwartej minucie. Jedna z gitar brzmi dość masywnie i odpowiada za
prowadzenie narracji na poły melodyjnym motywem, druga frazuje jakby czyściej,
ale ucieka w psychodelię pogłosu. Syntezator pracuje w tle, zdaje się płynąć
bliżej strumienia gitary prowadzącej.
Brzmienie całości jest siarczyste, pełne emocji, ale dalekie od estetyki post-metalowej,
którą znamy z innych płyt DN, a która dobrze kojarzy się także z nagraniami
Galg, o których poczytacie poniżej. Pierwszy fragment koncertu, ponad
dwudziestominutowy, jest dość stabilny, choć z czasem jego faktura zdaje się delikatnie
rozmywać (także dzięki schowanym za frontem narracji wokalizom) i zawłaszczać coraz
większą przestrzeń. W momencie, gdy perkusja staje, a opowieść broczy po kolana
w syntetyce i pulsie post-gitarowym, przechodzimy do drugiej części koncertu,
którą znamionuje ostrzejszy, prostszy beat
perkusji, ale też bardziej rozbudowane spektrum działań gitar i syntezatorów.
Przybywa melodii, ale i psychodelicznego backgroundu.
Kolejne bezbeatowe interludium ma miejsce
po upływie dwunastu minut. Ambient i sprzęgające się gitary wypluwają wyrazisty
loop, która rządzi na scenie przez kilka
minut. Perkusista wchodzi na gotowe i miażdży wszystko wokół. Prosty, punkowy 2-step, tak charakterystyczny dla DN,
wznieca ogień po obu stronach sceny. Permanentnie podtapiana melodyka gitar nie
daje jednak za wygraną. Wokal wchodzi w fazę krzyku, ale ginie w bezkresnym pogłosie. Finał koncertu nic tu nie musi rekompensować,
ale bez wątpienia jest jego najlepszym fragmentem.
Solar Temple A Gift That Should Have Been Reserved For
The Great Lights (CD/LP/DL)
Nagrane w latach 2020-22, miejsce nieznane: Omar Iskandr
oraz Minks Koops – elektronika i inne, nieokreślone instrumentarium. Trzy
utwory, 36 minut.
Muzycy Solar Temple porzucają teraz swoje ogniste gitary i
sięgają po akcesoria syntetyczne. Budują mroczną, intrygującą opowieść
inspirowani dokonaniami kinematografii fantastycznej, szczególnie tej dziejącej
się w nieoznaczonej przestrzeni kosmicznej.
Zrównoważony emocjonalnie początek, budowany melodią
syntezatora i plamami mrocznego ambientu byłby udaną introdukcją tej podróży,
gdyby nie … wokal, który przypomina nagrania niemieckiego Ramstein. Szczęśliwie
po kilku minutach flow dostaje się w
strefę działania electro beatu o
ciekawie połamanym metrum. Narracja zdecydowanie zyskuje na jakości, gdy jej
tempo i ekspresja muzyków rosną. Druga część zdaje się być bardziej mroczna, ambientowa,
ale i podrasowana pewną nerwowością. Tym razem puls rytmu jest bardzo prosty i bez
trudu wyprowadza syntezatory na ścieżkę wojenną. Ich efektowny, bokserski
sparing kończy się w strudze onirycznego ambientu. Trzecia opowieść niesie w
sobie jeszcze więcej życia i mniej molowych klimatów. Pasma syntezatorowe płyną
dalece melodyjną strugą, nie brakuje prostego stepu i pewnych skojarzeń z estetyką IDM. Ta historia ma swoje
spiętrzenie i urokliwe dogasa melodyjnym, rozkołysanym ambientem.
Galg Teloorgang (CD/LP/DL)
RPM Studios,
grudzień 2015: M – perkusja, S – gitara, wokal, O – gitara, wokal oraz gościnnie
w pierwszym utworze Otto Kokke (saksofon). Cztery utwory, 48 minut.
Z nieukrywaną radością powracamy do akcji gitarowych! Omar i
Minks w towarzystwie kolejnego muzyka budują nam prawdziwie doom metalowy dramat, który szyty jest
emocjami godnymi naszej wiecznej uwagi. Nagranie przeleżało się na twardych
dyskach prawie dekadę, ale definitywnie warto było czekać. Składa się z
czterech wielominutowych opowieści, a upływający czas zdecydowanie działa na
korzyść każdej z nich.
Sprzęgające na starcie gitary dość szybko dostają się w jurysdykcję
kompulsywnej perkusji, która zaczyna wybijać doomowy rytm. Gitary frazują rockowo, z drobnymi naleciałościami black
metalu i grunge’u, dzięki czemu opowieść
nie daje się szybko zaszufladkować i intryguje w każdym momencie swego życia.
Akcjom instrumentalnym towarzyszy demoniczny wokal, ale daleki od growlowego skrzeku. Tempo rośnie, a gitary
udanie szukają psychodelicznego pogłosu. W ramach podsumowania odzywa się charczący
saksofon prawdziwego Neandertalczyka! W kolejnej części akcja jest już niemal perfekcyjnie
doom metalowa. I znów jedna z gitar
ucieka w melodykę post-rocka, dzięki czemu całość nabiera dodatkowych walorów. Emocje
rosną, kwasowość także, a każda kolejna
minuta tej wielkiej, post-metalowej repetycji nabiera mocy. Zakończenie utworu
jest zaskakująco spokojne, barwione głosami z offu.
Początek trzeciej opowieści tonie w hałasie silnie sfuzzowanych gitar. Wokal nabiera tu desperacji,
a doom perkusji płynie niczym wzorzec
z Luwr. Narracji towarzyszy coraz mroczniejsze tło budowane nieznanymi
metodami. Całość przypomina marsz straceńców, którzy wiedzą, że droga powrotna
nie istnieje. Ostatni utwór kreowany jest nieco bardziej wyrafinowanymi metodami.
Mroczny, bardziej rockowy, melodyjnie smutny. Z czasem perkusja znów robi tu swoje
i daje nowe życie zastygłym gitarom. Te bez chwili zawahania idą w tango –
narracja ma teraz swój rockowy rytm, barwną melodykę, wręcz zachęca do tupania
nogą i śpiewania. Finał jest już gęstą lawą, sprawia wrażenie doposażanego
strugą mocy wprost z syntezatora. Śmierć tego albumu jest długa, bolesna i
bardzo efektowna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz