piątek, 29 sierpnia 2025

The August’ Round-up: Shifa! Türköz & Tuerlinckx! Zwerver! Hera Corp.! Karałow & Noetinger! Martial! New Bone!


Sierpniowa zbiorówka świeżych recenzji wystawiona na widok Waszych pazernych oczu i zasobność Waszych portfeli! Zapraszamy do lektury, a potem na zakupy! Wspierajcie kulturę wysoką, cokolwiek to znaczy!

Dziś osiem albumów z muzyką improwizowaną, ale także z kompozycjami współczesnymi i jazzowymi. A zatem po kolei: londyńskie, post-jazzowe trio, berlińska mantra na preparowane piano i szalony glos, holenderskie trio post-chamber, dwie ekspozycje syntezatora modularnego w tajemniczych duetach prosto z Katalonii i Serbski, duet polsko-francuski ze znaczącym udziałem elektroniki, a na koniec francuska, komponowana muzyka współczesna na instrumenty własnej produkcji oraz garść main-streamowego jazzu prosto z Polski. Nie będziecie się nudzić choćby przez sekundę.

Welcome to heaven and hell of improvised music!

 


Shifa شفاء (Rachel Musson, Pat Thomas, Mark Sanders) Ecliptic (Discus Music, CD 2025)

Cafe Oto, Londyn, luty 2023: Rachel Musson – saksofon tenorowy, Pat Thomas – fortepian oraz Mark Sanders – perkusja, instrumenty perkusyjne. Jedna improwizacja, 46 minut.

Nasza ulubiona scena londyńska, na niej międzypokoleniowe trio wytrawnych instrumentalistów, a w jego wykonaniu soczysta, post-jazzowa improwizacja, w której nie brakuje emocji godnych free, ale także chwil adekwatnej dramaturgicznie zadumy. Nic, tylko wpaść w sidła tej muzyki i czerpać dozgonną przyjemność.

Artyści ruszają do boju w kolektywnym szyku. Pianista zaczyna od trybu inside piano, czyniąc ciekawy dysonans w kontekście linearnych, nasyconych sporymi emocjami akcji saksofonistki i perkusisty. Pierwszy kwadrans, to systematyczne narastanie, realizowane także w podgrupach, ze szczególnym uwzględnieniem free jazzowego duetu piano & drums. Opowieść ma swój wyraźny rytm, a muzycy zdają się czerpać dużą przyjemność z wyważonego eskalowania ekspresji. Po upływie kilkunastu minut zatapiają się w chmurze rezonansu i pozostają w niej na wiele minut, budując wyjątkowo uroczą ekspozycję. Po restarcie ich akcje nabierają bluesowego posmaku i nienachalnej melodyki, o co dba tu każdy. Koniec drugiego kwadransa, to kolejna okazja do pooddychania chłodnym powietrzem. Trzeci kwadrans koncertu pełen jest kompulsywnych zdarzeń - permanentnych turbulencji na werblu i tomach, soczystych, rytmicznych melodii na klawiaturze i sumiastych wyziewów z samego dna dętej tuby. Zakończenie spektaklu zdaje się pozostawać na barkach saksofonu tenorowego.

 


Saadet Türköz & Anaïs Tuerlinckx Le chant des noiseuses (Scatter Archive, DL 2025)

Ausland, Berlin, grudzień 2024: Anaïs Tuerlinckx – fortepian, preparacje oraz Saadet Türköz – głos, teksty. Jedna improwizacja, 38 minut.

Czas na ceremoniał niesionego pogłosem inside piano i głosu jedynego w swoim rodzaju. Pianistce bliżej tu do rytualnego hałasu niż fortepianowego liryzmu, wokalistka śpiewa wszystkimi językami świata, a pokłady ekspresji zgromadzone w jej głowie i gardle zdolne są przenosić góry. Ten niezwykły album trwa ledwie 38 minut, ale można przysiąc, iż to prawdziwa wieczność, która nie ma początku, ani końca.

Delikatny, filigranowy początek, jakby każda fraza czy oddech testowały, jak działa echo. Szmery, szelesty, drżenia i dotkliwe cierpienie płynące zarówno z gardła, jak i ze strun zanurzonych w głębinach piana. Artystki wspinają się na szczyt już w piątej minucie, a potem godzinami zsuwają się z niego w mroczne grzęzawisko. Pianistka wykorzystuje wyjątkowo szerokie spektrum dźwięku, ale jej partnerka zdaje się te parametry podwajać. Śpiewa, recytuje, snuje wokalizy. I niesie nam zdecydowanie złe nowiny. Po kwadransie obie zastygają w błocie ambientu, ale już po kolejnych kilku minutach płoną na stosie post-industrialu. Po tych traumatycznych przejściach wracają do rytuałów początku spektaklu. Piano drży, głos najpierw sięga po bliskowschodnią mantrę, a potem jodłuje i wesoło pokrzykuje. W międzyczasie docierają do nas matowe dźwięki klawiatury, jakby na przekór zastanej konwencji. Ostatnie pięć minut koncertu, to tajemnicze melodie ze strun piana okraszane piskiem wokalistki. Finał jest rozkołysany i dogasa nutą rezygnacji.

 


Zwerver, De Joode & Vatcher Brisky (Bandcamp’ self-release, DL 2025)

Zaal100, Amsterdam, marzec 2025: Henk Zwerver – gitara, Wilbert de Joode – kontrabas oraz Michael Vatcher – perkusja. Siedem improwizacji, 32 minuty.

Trzech holenderskich zakapiorów, weteranów nie jednej improwizowanej batalii w bezpretensjonalnej, równie post-jazzowej, jak post-kameralnej opowieści popełnionej w zacnym przybytku kultury wysokiej miasta rowerów, kanałów i definitywnie dobrych obyczajów. Krótki koncert bez jednego zbędnego dźwięku składa się z sześciu epizodów i ekspresyjnego encore.

Jego początek brzmi szorstko, jest leniwy, ale opowieść szybko nabiera dynamiki. Usłana jest tysiącem małych, zgrzebnych interakcji. Suche struny gitary, dobrze naoliwiony smyczek kontrabasu i błyszczące talerze zestawu perkusyjnego. Utwory drugi i czwarty mają piękne, jakże mroczne introdukcje. Potem akcja robi się zwinna, nieco rozkołysana, zdolna do istotnie jazzowego zgęstnienia. W trzecim, nieco nerwowym epizodzie na gryfie gitary sadowi się źdźbło bluesa. Narracja nabiera tu tempa, a na twarzy Dereka Baileya pojawia się niewymuszony uśmiech. W epizodzie czwartym podobać się może trójstronna rozmowa prowadzona w estetyce call and response, a w piątym zaskakująca nuta swingu. Z kolei szósta szyta jest ze strzępów fonii, choć balladowa, ma w sobie dużo złych emocji. Rzeczony bis, to bodaj najbardziej energetyczny fragment koncertu. Muzycy zanęcają się nad swoimi instrumentami, jakby to miał być ich ostatni koncert.

 


Ilia Belorukov & Nenad Marković Signs of Suspicious Activity (Hera Corp., Kaseta 2025)

kuda.org studio, Novi Sad, Serbia, sierpień i grudzień 2024: Ilia Belorukov – syntezator modularny oraz Nenad Marković – trąbka, preparacje, instrumenty perkusyjne. Pięć improwizacji, 39 minut.

Pierwsza z zapowiadanych przygód syntezatora modularnego. Tu odnajdujemy go w rękach muzyka, którego pierwszym narzędziem pracy jest saksofon (świetnie o tym wiedzą stali czytelnicy tych łamów) i to zdaje się doskonale pomagać mu w budowaniu niebanalnej, niekiedy filigranowej narracji na zwojach analogowych kabli, tu w towarzystwie kompetentnego, preparującego trębacza, doposażonego odrobiną perkusjonalii.

Inauguracja albumu skrzy się od emocji i urokliwie hałaśliwych dźwięków. Syntezator zgrzyta zębami, trąbka przedmuchuje lodowate powietrze. Ten pierwszy potrafi tu brzmieć niczym gitara elektryczna, ta druga jak silnik wysokoprężny. Jeszcze w tej części albumu mamy wrażenie, że słyszymy kołujący śmigłowiec niesiony czystym brzmieniem trębackiej melodii. Drugi utwór, to wielkie drżenie. Tu wydaje się dla odmiany, że modularny ma struny. Trzecia opowieść to zwinna batalia short-cuts – gęsta, świetnie skomunikowana. Początek czwartej części, to krwawy hałas, ale zaraz potem improwizacja grzęźnie w mroku rozkojarzenia, a modularny i trąbka brzmią identycznie, bardzo akustycznie. Ostatni epizod, to prawdziwa perła w koronie. Syntezator przypomina stygnącą lawę, trąbka rozsiewa melodie posuwistym dronem. Opowieść, to medytacja prowadzona tuż przed nosem plutonu egzekucyjnego. Pięknie wystudzona do ostatniego dźwięku.

 


JL Maire & Alfredo Costa Monteiro Estelas (Hera Corp., Kaseta 2025)

Mont Efímer, Barcelona, wrzesień 2024: J.L.Maire – syntezator modularny oraz Alfredo Costa Monteiro – urządzenia elektroakustyczne. Dwie improwizacje, 33 minuty.

Tym razem nasz modular odnajdujemy w okolicznościach definitywnie elektroakustycznych. Dwie rozbudowane improwizacje mienią się tu szeroką paletą na ogół syntetycznych barw. Od pierwszej do ostatniej sekundy słucha się tego wyśmienicie, niekiedy z pewnym zdumieniem co do pomysłowości artystów i uzyskiwanych efektów brzmieniowych.

Plejada elektroakustycznych pisków obleczona zostaje na starcie albumu grubą warstwą dubowego echa płynącego zapewne z samych trzewi syntezatora modularnego. Feeria dźwięków formuje się w okazjonalne drony, okraszone drobnymi przepięciami i zgrzytami. Całość przypomina gęsty, zdewastowany, napromieniowany złem ambient zebrany z przegniłych zwłok akustyki. Finał jest efektowny, pulsujący nieistniejącym beatem. Druga improwizacja wydaje się jeszcze groźniejsza, bardziej mroczna, spowita mgłą nieokreśloności. Tu flow jest lepki jak wulkaniczna lawa, a narracja staje się zdecydowanie pokaźną porcją zdrowego hałasu. Z czasem muzycy zdają się zdejmować nogę z gazu i popadać w drobną melancholię. Samo zakończenie zostaje wyczyszczone z brudu, jest szkliste, zaskakująco melodyczne.

 


Andrzej Karałow & Jérôme Noetinger L'ivresse transfigurée (Crossroads Centre, LP 2025)

Andrzej Karałow’s home studio, maj 2024: Andrzej Karałow – fortepian, Roland space echo, oraz Jérôme Noetinger – Revox B77, elektronika. Sześć improwizacji, 41 minut.

Kolejna w dzisiejszej zbiorówce porcja akustyki w zetknięciu z szerokopasmową elektroniką. Sześć zgrabnych opowieści z dobrze zarysowaną dramaturgią. Czasami ich tempo wydaje się zbyt jednostronne, a poziom interakcji między tym, co żywe, a tym co syntetyczne nazbyt śladowy. Ale jako całość ta polsko-francuska kooperacja definitywnie godna jest zapamiętania.

Frazy inside piano i filigranowa elektronika przypominająca szmer owada w locie opadającym, to atrybuty otwarcia. Minimalistyczny flow nie zmienia swojego charakteru nawet, gdy pianista przenosi się na klawiaturę, a elektronik plecie intrygujący, mroczny background. Kolejne dwie opowieści zdają się kontynuować zastaną estetykę, przy czym akcje syntetyczne chętniej wychodzą przed szereg. Czwarta odsłona na etapie rozwinięcia wnosi do improwizacji powiew zdecydowanie większej ekspresji. Dwie ostatnie odsłony albumu znów stawiają na minimalizm z preparowanym piano i elektroakustycznymi subtelnościami, które pęcznieją z czasem do poziomu inwazyjnego szumu. Samo zakończenie sprawia wrażenie dramaturgicznego rozdroża. Być może płyta mogłaby zakończyć się kilka minut wcześniej.

 


Vincent Martial La cloche qui résonne (Mazeto Square, CD 2025)

Studio Climax, Loupian, Francja, kwiecień 2024: Vincent Martial (kompozycje), Marc Siffert, Camille Emaille, Bertrand Fraysse, Jean-François Oliver, Fabien Nicol oraz d’Elsa Jauffret – instrumentarium nieokreślone. Piętnaście utworów, 50 min.

Przed nami płyta z materiałem skomponowanym na septet, którego instrumentarium nie jest precyzyjnie wskazane w albumowym credits. Mówi się tam jedynie o instrumentach tradycyjnych (standardowych) i tzw. instrumentach eksperymentalnych, innymi słowy, stworzonych przez kompozytora i autora całości Vincenta Martiala. Ta dość szalona opowieść na tajemnicze dźwięki dęte, niekiedy także strunowe i perkusyjne, dzieli się na siedemnaście epizodów, które trwają od kilkudziesięciu sekund do niespełna sześciu minut. Większość z nich sprawia wrażenie ekstraktów, wycinków większej całości, na ogół imponujących brzmieniem i w skończonej liczbie przypadków niebanalną dramaturgią.

Nagranie skonstruowane jest prawdopodobnie wyłącznie z dźwięków akustycznych, ale w wielu momentach sprawia wrażenie … elektroakustyczne. Szczególnie wtedy, gdy basowe pasma zaczynają pulsować i tworzyć coś na kształt beatu o definitywnie syntetycznym posmaku. Większość ekspozycji ma charakter dronowy, niekiedy bardzo masywny, nasycony zarówno rezonującymi frazami, jak foniami śmiało zasługującymi na miano noise’owych. Nie brakuje także opowieści szemranych, szumiących, będących efektem perorowania tajemniczego instrumentarium. W ważnych dla dramaturgii całości momentach ekspozycje nabierają perkusyjnego, czy wręcz multifonicznego charakteru. Album na dystansie pięćdziesięciu minut usłucha się świetnie, choć być może, gdyby wybrało się z niego kilka wątków i kreatywnie je rozwinęło, dzieło Martiala byłoby jeszcze bardziej intrygujące.

 


New Bone Sorrow (CM Records, CD 2025)

Czas i miejsce nagrania nieznane: Tomasz Kudyk - trąbka, flugelhorn, Marcin Konieczkowicz - saksofon altowy, Dominik Wania – fortepian, Maciej Adamczak – kontrabas, Dawid Fortuna – perkusja oraz gościnnie duet wokalny: Zuza Baum i Jan Piwowarczyk (w dwóch utworach). Osiem utworów, 62 minuty.

Czas na jazz definitywnie mainstreamowy. Formacja z trzydziestoletnim stażem, bodaj jej siódmy album. Kompozycje własne, zarówno lidera, tu trębacza, jak i członków zespołu, improwizacje, kody etc. Wszystko, co kojarzymy z jazzem środka, wszystko, co dla pewnej grupy słuchaczy jest jedynym sensem, tudzież właściwym konglomeratem dźwięków i dramaturgii. Dla niżej podpisanego wszakże kolejnym dowodem na to, że jazz w tej formie nie jest zjawiskiem nadmiernie intrygującym.

Ciekawym pociągnięciem w obliczu melodyjnych, spokojnych, niekiedy ckliwych tematów jest dokooptowanie do kwintetu dwójki wokalistów. W utworze trzecim śpiewają swingującą sambę i nadają leniwej dotąd płycie odrobinę dobrej dynamiki. W utworze ostatnim wprowadzają do nagrania elementy hip-hopowe i drum’n’bassowe, tworząc ciekawy dysonans estetyczny i dramaturgiczny. Zdecydowanie najciekawszym utworem jest tu kompozycja siódma, oparta ma masywnym groove kontrabasu. Gdyby jeszcze solowe ekspozycje pozostałych członków kwintetu miały w sobie więcej ekspresji, być może byłaby nadzieja, że New Bone jest w stanie wyrwać się z jarzma przewidywalności.  




wtorek, 26 sierpnia 2025

Doneda, Ninh & Andorrà El retorn de l'escolta!


Legendy francuskiej muzyki improwizowanej Michel Doneda i Lê Quan Ninh, artyści pracujący razem już piątą dekadę, dotarli dwa lata temu do Barcelony i zagrali wspólny koncert z katalońską perkusjonalistką Núrią Andorrą, znaną nam z niejednej płyty wydanej … w naszym pięknym kraju. Dziś materiał z tego spotkania dociera do nas na poręcznym dysku krajowej FSR Records i definitywnie raduje nasze zmysły słuchu, a poniekąd wzroku.

Sytuacja sceniczna jest następująca - dwa duże bębny posadowione na flankach i dwoje artystów z masą przedmiotów, które w zetknięciu z membraną instrumentów będą wydawać najprzeróżniejsze dźwięki, a po środku saksofonista wyposażony w dwie najlżejsze odmiany instrumentu dętego drewnianego. Czas zanurzyć się w dźwięki.

 


Początek spektaklu tkany jest z należytą precyzją. Na bębnach powstają mikro tarcia, a wokół nich unoszą się tumany kurzu. Akcja perkusjonalistów realizowana jest nad wyraz imitacyjnie. Wciśnięty pomiędzy nich saksofonista z trudem dobywa pierwsze dźwięki. Matowe, na poły melodyjne, nieco zalotne. Narracja formuje się w linearną opowieść bez zbędnej zwłoki. Muzycy świetnie na siebie reagują, wyczuleni na każdy niuans dramaturgiczny. Bywa, że cała trójka chrobocze, jak stado owadów, bywa, że śpiewa cienkim, rezonującym głosem osnuta kokonem ambientu. W chwilach napięcia ten dramat przypomina małą burzę z piorunami, w chwilach wyciszenia ledwie słyszalne szmery z głębokiej, leśnej gęstwiny. W okolicach dziesiątej minuty opowieść przypomina symfonię wysoko zawieszonego, rozśpiewanego rezonansu. Potem następuje faza interaktywnych, drobnych fraz, które znów zdają się sytuować akcję w sercu tajemniczego lasu.

Po dwudziestej minucie artyści schodzą do strefy mroku. Drżą, nerwowo spoglądają na siebie, czyniąc ceremoniał nadchodzącej grozy. Leniwa narracja przepoczwarza się w strugi dronów, tu realizowanych głównie na glazurze bębnów. Saksofonista być może wydaje jakieś dźwięki, ale nie mają one wiele wspólnego z typową, dętą narracją. Tuż po upływie trzydziestej minuty całość nabiera definitywnie ambientowej faktury. Teraz na czoło forsuje się saksofon, a raczej matowe podmuchy, które brzmią niemal elektroakustycznie. Misterium post-ciszy trwa wiele minut, a z mułu zaniechania wyciąga wszystkich coraz aktywniejszy sopranista. Akcje perkusjonalistów nabierają masy, a także intensywności, przypominając przez moment spektakl rozdygotanych suwnic przemysłowych. Na tak szorstkim podłożu pięknie płoży się saksofonowy śpiew, niemal taneczny. Kolejnym etapem podroży jest zejście o poziom niżej w zakresie głośności i intensywności. Wreszcie, tuż przed upływem pięćdziesiątej minuty, improwizacja wchodzi w stadium końcowego lewitowania. Delikatnie melodyjnego, nasączonego subtelnie brzmiącym rezonansem instrumentów perkusyjnych. Ostatnia prosta, to akustyka wyjątkowo pięknego ambientu.

 

Michel Doneda, Lê Quan Ninh & Núria Andorrà El retorn de l'escolta - A la memòria de Marianne Brull (FSR Records, CD 2025). Michel Doneda – saksofon sopranowy, sopranino, Lê Quan Ninh – instrumenty perkusyjne oraz Núria Andorrà – instrumenty perkusyjne. Nagrane w L’Auditori de Barcelona, marzec 2023. Jedna improwizacja, 53 minuty.

 

*) niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana



piątek, 22 sierpnia 2025

Screaming Echoes 9. Spontaneous Music Festival 2025


(informacja prasowa)

 

Wielkie święto muzyki improwizowanej w Poznaniu jak zwykle w pierwszy weekend października! Dziewiąta edycja Spontaneous Music Festival zwie się „Screaming Echoes” i odbędzie się w Dragon Social Club od 2 do 4 października 2025 roku.

 

Historia muzyki kreatywnej dowodzi, że nade wszystko wielbimy saksofonistów, gitarzystów, pianistów czy perkusistów. Ale czy równie uważnie przyglądamy się dokonaniom artystek i artystów eksperymentujących z własnym głosem? Tych, którzy potrafią wydobywać dźwięki nie tylko ustami, lecz dosłownie każdą częścią ciała? Ich sztuka bywa wymagająca – nierzadko wiąże się z ogromnym wysiłkiem fizycznym, nie wspominając już o konieczności uruchomienia potężnych zasobów muzycznej wyobraźni. A jednak efekt tych działań potrafi przenieść słuchacza wprost do nieba freely improvised music!

Dlatego na tegorocznym Spontaneous główną rolę zagra głos! Przyjrzymy się jego znaczeniu w żywiole improwizacji oraz temu, jaką energię wnosi w różnorodne konfiguracje instrumentalne.

Dziewiąta edycja najwspanialszego impro-festu w tej części świata będzie równie krzykliwa, jak zanurzona w tajemniczym echu!

  


Do świata improwizowanej wokalistyki zaproszą nas cztery wyjątkowe postacie: Isabelle Duthoit z Francji, Almut Kühne z Niemiec, Jaap Blonk z Holandii i the one and only Phil Minton z Anglii. Ich „dragonowe” aktywności będą miały różny wymiar – wystąpią solo, zagrają w swoich regularnych formacjach, czy też – jak to zwykle w Poznaniu – zostaną wtłoczeni w wir tajemniczych składów kleconych „ad hoc”.

Oczywiście nie tylko głos będzie pobrzmiewał z sali koncertowej Małego Domu Kultury. Do udziału w Festiwalu zaprosiliśmy szerokie grono wybitnych instrumentalistów, improwizatorów i nadzwyczaj kreatywnych muzyków z całej Europy. Ze Zjednoczonego Królestwa przyjadą gitarzysta Daniel Thompson i altowiolinista Benedict Taylor, z Irlandii pianista Paul G. Smyth, z naszego ukochanego Półwyspu Iberyjskiego organista David Maranha, kontrabasista Gonçalo Almeida (obecnie mocniej związany z Rotterdamem) i pianistka Jordina Millà (dziś bardziej wiedeńska), a z Niemiec perkusista Wieland Möller.

Jak zwykle dragonowe deski uginać się będą pod ciężarem improwizacji muzyków polskich, w tym tych jak najbardziej poznańskich – zagrają pianistka Aleksandra Chciuk, saksofonista Paweł Sokołowski, skrzypek Michał Rupniewski (filary łódzkiego festiwalu Musica Privata), gitarzysta Łukasz Marciniak z Katowic oraz nasi lokalsi – gitarzysta Paweł Doskocz, Patryk Daszkiewicz na instrumentach elektrycznych oraz Piotr Tkacz na gramofonie i przedmiotach.

Występy solowe, duety, tria, może nawet kwartety „ad hoc” i aż pięć formacji, którym można przykleić etykietę working bandów – Lava Quartet (Almeida, Kühne, Millà, Möller), Węże Kobro (Chciuk, Sokołowski, Rupniewski), Sumpf (Doskocz, Tkacz, Daszkiewicz) i dwa tria bez nazwy własnej Minton/ Maranha/ Lebik oraz Thompson/ Smyth/ Taylor.


DOKŁADNY PROGRAM JUŻ NIEBAWEM!


Poznań, Dragon Social Club, Zamkowa 3, 02-04.10.2025

Bilety:

Karnet na 3 dni: 240 zł normalny / 220 zł ulgowy*

Bilet na pierwszy dzień: 80 zł normalny / 70 zł ulgowy*

Bilet na drugi dzień: 100 zł normalny / 90 zł ulgowy*

Bilet na trzeci dzień: 100 zł normalny / 90 zł ulgowy*

* po okazaniu ważnej legitymacji studenckiej, legitymacji uczniowskiej lub dowodu osobistego w przypadku 60+.

Bilety do kupienia online >>> JUŻ WKRÓTCE!


Organizatorami Festiwalu są Fundacja Mały Dom Kultury, Trybuna Muzyki Spontanicznej i Dragon Social Club.

Patronat medialny: Radio Afera, ImproSpot, Radio Jazzkultura.

Partner Festiwalu: Moon Hostels & Apartments

Dofinansowano ze środków budżetowych Miasta Poznania. #poznanwspiera



 

wtorek, 19 sierpnia 2025

Decentred in The Horse Hospital!


Brytyjski kwartet Decentred uformował się kilkanaście lat temu, a swoje inicjacyjne spotkanie uwiecznił na albumie wydanym przez zacny Another Timbre. Leniwe, minimalistyczne kompozycje, a także definitywnie predefiniowane improwizacje silnie zapadły nam w pamięć, a kwartet w odmęty historii muzyki kreatywnej Zjednoczonego Królestwa.

Teraz ów ansamble niespodziewanie powraca w nagraniu koncertowym, wydanym bez specjalnych ceregieli (ale chyba także bez profesjonalnego masteringu) i udostępnionym jedynie w formie plików elektronicznych. Muzyka skrzypaczki Angharad Davies, saksofonisty Toma Chanta, kontrabasisty Johna Edwardsa i manipulatora urządzeń elektronicznych Benedicta Drew jest wszakże na tyle wartościowa, iż sięgamy po nią bez zbędnej zwłoki zapraszając na wnikliwy odczyt i odsłuch prawie godzinnego spektaklu. Dodajmy, iż tym razem muzyka Decentred daleka jest od programowego minimalizmu, jaki królował na pierwszej płycie i zdaje się być od pierwszej do ostatniej sekundy w pełni improwizowana.

 


Koncert składa się z dwóch setów, które trwają po dwa kwadranse każdy. Otwarcie pierwszego z nich tylko przez kilkadziesiąt sekund sprawia wrażenie gry rozpoznawczej, poprzedzającej właściwą improwizację. Skrzypce toną w matowym dronie, gryf kontrabasu drży od uderzeń smyczkiem, saksofon parska, a elektronika, jeśli w ogóle już się obudziła, nie wydaje jakichkolwiek dźwięków. Po niedługim czasie akustyczne frazy zaczynają interferować, permanentnie doposażane mocą kreatywnych preparacji. Dopiero jednak silny impuls elektroniki sprawia, że ekspozycja nabiera blasku i stosownego rozmachu. Opowieść formuje się w swoisty hanging around, szyty brudnymi, niekiedy siarczystym frazami zmysłowego post-chamber. Najpierw na froncie sadowią się strunowce, potem przez moment saksofon. Elektronika dba o energetyczny background i koncentruje się raczej na podkreślaniu akustycznych fraz. Przez kilka chwil improwizacja nabiera niemal noise’owego anturażu, ale w połowie seta przepoczwarza się w mantrę mrocznych szumów i subtelnych zgrzytów. Kolejnymi etapami podroży są wizyta w zakładzie szlifierskim, a zaraz potem w oazie spokoju i wytchnienia. Zakończenie seta wydaje się najbardziej intensywną jego częścią. Spazmy elektroniki, pełny wydech saksofonu i garść melodii z nieznanego do końca źródła tworzą iście piorunującą mieszankę.

Inauguracja drugiego seta lepi się z drobnych, rwanych fraz, ma charakter dość minimalistyczny. Szybko jednak elektronika uderza w dzwon i w przeciwieństwie do poprzedniego seta chętniej przejmuje mostek kapitański. Dzięki temu rośnie intensywność przekazu, ale także dysonans poznawczy, albowiem coraz więcej dźwięków zdaje się pochodzić z nieznanego źródła. Strunowce chętnie sięgają teraz po reperację, elektronika pulsuje, a saksofon niespodziewanie zaczyna tę ostatnią imitować. Po fazie dronowej następuje atak smyczków poparty ostrym podmuchem z tuby dęciaka. Swoje dokłada elektronika, a koncert definitywnie wchodzi w najgłośniejszą fazę. Improwizacja szybko jednak odnajduje ciszę i mrok niedopowiedzenia. Podejście pod finał koncertu jest długie, zarówno dronowe, jak i rezonujące, niepozbawione znamion tajemniczego rytmu i post-industrialnego posmaku. Po porcji bolesnych, rozhuśtanych melodii narracja osiąga etap wielominutowego studzenia, które śmiało możemy określić mianem niewymownie pięknego. Burza oklasków na koniec, to niejako rzecz oczywista.

 

Decentred The Horse Hospital (Thanet Tape Centre, DL 2025). Angharad Davies – skrzypce, Benedict Drew – elektronika, John Edwards – kontrabas oraz Tom Chant – saksofon. Nagrane w The Horse Hospital, Londyn, kwiecień 2025. Dwie improwizacje, 59 minut z sekundami.

 



piątek, 15 sierpnia 2025

Sophie Agnel, Olivier Benoit & Daunik Lazro in Gargorium!


Naszych francuskich opowieści ciąg dalszy! Dziś perła w koronie tamtejszej sceny free impro ostatnich lat. Fantastyczne trio w nagraniu zarejestrowanym jeszcze w pierwszej dekadzie nowego wieku, a upublicznionym na czarnym krążku dwa lata temu przez niezastąpiony FOU Records.

Gargorium! Niepowtarzalne inside piano Sophie Agnel, dudniący baryton Daunika Lazro i szalona gitara Oliviera Benoita. Opowieść o niepoliczalnych połaciach improwizowanego piękna. Szorstkie dźwięki, meta dynamiczne interakcje i niekończące się plamy niewystudzonych do końca medytacji.

Welcome!

 


Garść mrocznych, filigranowych, ledwie słyszalnych fraz, to nie do końca zaskakujący początek. Saksofon głęboko oddycha, z dna pudła rezonansowego piana dochodzą pojedyncze uderzenia, z gryfu gitary sączy się gęsty kurz. Narracja w tej fazie sprawia wrażenie elektroakustycznej, dalece zagadkowej, o bliżej nieznanym kierunku rozwoju. Dość szybko nabiera jednak masy, choć nie przestaje być martwym marszem dogorywającym dźwięków. Inside piano gruchocze, saksofon dmie drony z nutą tajemniczej melodii, gitara ściele się warstwami obłego ambientu. Od drobnych spięć do drżących medytacji. Początek drugiej opowieści budowany jest strzępami dźwięków. Z ciszy dopływają pierwsze plamy rezonansu, całość przypomina spektakl muzyki konkretnej. Na front tarmosi się saksofon – piszczy, pomrukuje, zieje złymi intencjami. Piano frazuje poniżej poziomu podłogi, gitara plecie pajęczynę mikro zdarzeń. Z czasem ów post-akustyczny pochód fonii nabiera rumieńców, niekiedy smakuje wystudzonym post-industrialem. W końcu dogorywa strugą gasnących dronów.

Start trzeciej improwizacji wydaje się wyjątkowo dynamiczny. Sophie tańczy po strunach, a Olivier grzęźnie w potencjale gitarowych przetworników. Tymczasowy duet nabiera niemal symfonicznego rozmachu. Jest groźny, jak każde kolejne słowo Lovecrafta. Daunik pojawia w akcji dopiero po kilku minutach, ale jego komentarz jest dosadny. Przy wtórze piana krzyczy piskliwym tonem. W czwartej opowieści zarówno fortepian, jak i saksofon generują mnóstwo post-perkusyjnych fraz. Incydentalnie słyszymy też brzmienie fortepianowego klawisza. Gitara tym razem brodzi w morzu drobiazgów i filigranowych zagrywek. Opowieść tarza się w mroku, ale zaskakująco zwinnie nabiera intensywności. Dysze stukoczą, struny drżą. Tu wszakże celem artystów zdaje się być rezonującą medytacja z mnóstwem odcieni czerni i szarości. Nie przeszkadza to saksofoniście rżeć niczym pijany kocur. Nim improwizacja ostatecznie skona, wspina się jeszcze na drobne wzniesienie, po czym opada w bezmiar bezlitosnej ciszy.


Sophie Agnel, Olivier Benoit & Daunik Lazro Gargorium (FOU Records, LP 2023). Sophie Agnel – fortepian, Olivier Benoit – gitara elektryczna oraz Daunik Lazro – saksofon barytonowy. Nagrane w La Malterie, Lille, wrzesień 2008 (utwory 1-3) oraz Carré Bleu, Poitiers, kwiecień 2009 (4). Cztery improwizacje, 43 minuty.

 

 

 

wtorek, 12 sierpnia 2025

The Confront Recordings’ fresh meals! Poznań: Appropriate Density! Moon! Liminal Spaces!


Brytyjski label Confront Recordings jest aktywnym uczestnikiem sceny free improvisation już od trzech dekad. Pod zacnym kierownictwem Marka Wastella permanentnie dostarcza nowe, smakowite kąski. Kiedyś w blaszanych pudełkach, teraz w czarno-białych kopertach. Zawsze ze stemplem wysokiej jakości.

Dziś czas na trzy tegoroczne nowości, z których zwłaszcza ta pierwsza winna podnieść ciśnienie fanom gatunku, zarówno tym brytyjskim, jak i nade wszystko polskim, albowiem zawiera nagranie z ostatniej edycji poznańskiego Spontaneous Music Festival, a nazwa własna stolicy Wielkopolski stanowi element składowy tytułu albumu, tu z dopiskiem Odpowiednia Miejscówka. Tuż po nagraniu tria Butcher/ Durrant/ Wastell czekają nas jeszcze dwa międzynarodowe duety, których wartość artystyczna w niczym nie ustępuje nagraniu z Dragona.

 


John Butcher, Phil Durrant & Mark Wastell Poznań: Appropriate Density

Call and Response, 8th Spontaneous Music Festival, Dragon Social Club, Poznań, październik 2024: John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy, Phil Durrant – elektryczna mandolina, elektronika oraz Mark Wastell – perkusja, instrumenty perkusyjne. Jedna improwizacja, 42 minuty.

Trzeci koncert trzeciego dnia ósmej edycji spontanicznego festu. Sala koncertowa Dragona wypełniona po brzegi. Na scenie trzech Brytyjczyków, z których każdy jest legendą gatunku. Pozostaje tylko słuchać i patrzeć. Ponad czterdzieści minut improwizowanych wspaniałości podanych jednym ciągiem.

Atrybuty inicjacji, to szelest perkusyjnych talerzy, pomruki mandoliny z drobną dawką prądu i podmuchy z tuby tenorowego. Muzycy znają się świetnie, doskonale na siebie reagują i mają naprawdę dużo czasu. Plotą misterną pajęczynę fonicznych koincydencji. Ich rozkołysany flow syci się saksofonową różnorodnością, mandolinową podbudową i perkusjonaliami, które koncentrują się na punktowych zdobieniach. Gdy trio nabiera powietrza w płuca, jego moc zdaje się przenosić góry. Pierwsze takie zjawisko ma miejsce już po upływie siedmiu minut. Potem, na kilka dłuższych chwil, opowieść przepoczwarza się w przeróżne duety. Tym, który daje sobie najczęściej wytchnienie jest Butcher, tym który milknie najrzadziej Durrant. Z kolei Wastell, jak saper, nie przegapi niczego, ale też nie ma w zwyczaju wychodzenia przed szereg. W gęstym potoku wydarzeń prąd i elektronika mandoliny zdają się być skromnym dodatkiem, podobnie jak preparacje saksofonu i akcje przypominające typowy drumming.

W międzyczasie w wir wydarzeń wplata się saksofon sopranowy, który jeszcze przed upływem dwudziestej minuty zaprasza trio na podniebny spacer. Tu dobrym komentarzem okazuje się garść pick-up’owych zabaw mandolinisty. Gdy koncert wkracza w drugą połowę artyści zaczynają stawiać na minimalistyczny relaks. Ze snu wyrywa ich dopiero temperamentny drumming i od razu wpycha na drobne wzniesienie. Flow staje się mocno rozhuśtany, a puentą ekspozycji (tuż przed trzydziestą minutą) okazuje się efektowny peak ekspresji. Spektakl zdaje się teraz wchodzić w najlepszą fazę. Chmura zgrzytów, szumów, metalicznych obcierek i gęstych oddechów powracającego tenoru buduje stosowne napięcie, choć całość przypomina raczej nerwową medytację. W trakcie kolejnych kilku minut muzycy z jednej strony dolewają do ognia (zwłaszcza na etapie duetu tenoru i elektroakustycznej mandoliny), z drugiej studzą emocje (na ogół perkusyjnym szumem). Samo zakończenie usłane jest niespodziankami. Iść na wzniesienie, czy może ku dolinie, w locie opadającym? Finałowe dywagacje niosą w sobie zaskakującą dawkę nowych wydarzeń. 

 


Simon Rose & Nicola Hein Moon

Adam Asnan’ studio, Berlin, wrzesień 2020: Simon Rose – saksofon barytonowy oraz Nicola Hein - 7-strunowa gitara mikrotonalna, elektronika. Siedem improwizacji, 40 minut.

Międzypokoleniowe spotkanie brytyjskiego barytonisty i niemieckiego, gitarowego eksperymentatora, to dalece intrygująca okoliczność - aż dziw, że na jej ujawnienie musieliśmy czekać pięć lat. Album tworzą dwie rozbudowane improwizacje, które trwają łącznie 20 minut i pięć skromniejszych, kilkuminutowych opowieści.

Rzeczone long-distance stories otwierają album. Pierwsza z nich wydaje się co najmniej drapieżna. Artyści kreują wielobarwne drony, intensywność ich przekazu faluje niczym wzburzony ocean. Bywa tu niekiedy bardzo głośno, a nawet post-industrialnie. W chwilach spokojniejszych dominuje aura szorstkiego ambientu. Raz za razem zaskakuje gitarzysta, domniemujemy, iż znacząca część tajemniczych, nieokreślonych co do źródła pochodzenia dźwięków, to jego dzieło. Druga improwizacja jest nieco spokojniejsza. Rose frazuje podobnie, Hein skupia się tym razem na akcjach punktowych. Ów specyficzny dead man walking nabiera masy w momencie, gdy gitarzysta formuje bardziej linearną narrację. Trzecia opowieść jest solową ekspozycją saksofonisty, w czwartej, na powrót duetowej, dominują zgrzytanie zębami i siarczyste wydechy, całość zaś nabiera tempa i niebanalnej ekspresji. Piąta odsłona przypomina wulkaniczne wyziewy po wielogodzinnej erupcji, szósta zdaje się rodzić w bliżej niesprecyzowanej otchłani głębokiej krypty. Tu dominuje hałaśliwy minimalizm, co stawia muzyków w nowej, jakże ciekawej sytuacji scenicznej. Finał albumu nie jest bynajmniej pożegnalną balladą. To cios prosto w szczękę, masywny, dynamiczny, kompulsywny. Ostatnia prosta jest intrygująco mroczna.

 


Ed Jones & Emil Karlsen Liminal Spaces

Saint Augustine's Wrangthorn, Leeds, marzec 2024: Ed Jones – saksofon tenorowy i sopranowy oraz Emil Karlsen – perkusja. Jedenaście improwizacji, 62 minuty.

Kolejne spotkanie międzypokoleniowe, tym razem brytyjsko-norweskie. W tym gronie z muzyką perkusisty jesteśmy definitywnie na bieżąco, co innego z dokonaniami saksofonisty. A warto wiedzieć, że Ed Jones na początku ostatniej dekady poprzedniego wieku grywał w jazzowych projektach samego Johna Stevensa. Teraz, poniekąd odkurzony przez dużo młodszego kolegę, powraca definitywnie dużymi literami. Album wypełniony jest smakowitymi improwizacjami, dramaturgia trzyma poziom, muzycy zgrabnie unikają jazzowych grepsów, bywają oniryczni, wręcz medytacyjni, a jeśli sięgają po emocje godne free, robi się naprawdę gorąco.

Muzycy rozwijają swoją opowieść w skupieniu, pieczołowicie budując poszczególne wątki. Pierwsze cztery improwizacje trwają po 4-5 minut i udanie wprowadzają nas w klimat ekspozycji. Od akustycznego ambientu, po zwinny, melodyjny post-jazz. Dużo w nim nostalgii, spokoju, jakże kreatywnej filigranowości. Dobra komunikacja, szczypta rytuału, specyficznej ceremonii, tudzież minimalizmu bez epatowania zbędną ekspresją, to podstawowe atrybuty narracji. Kojący niepokój niebanalnej dramaturgii. Piąta opowieść trwa tu prawie kwadrans. Od chmury rezonujących fraz, przez melodyjne pętle po intrygujące interakcje w naszej ulubionej formule call and response. Kolejne trzy opowieści, to miniatury. Od leniwych, minimalistycznych post-melodii, po definitywnie open jazzowy drive. Dziewiąta opowieść zdaje się rozwijać wątek zadzierzgnięty w poprzedniej, niespełna minutowej narracji. Jest dynamika, są prawdziwie free jazzowe zagrywki i dużo jakości z obu stron. Ostatnie dwie improwizacje udanie reasumują album. Pierwsza stawia na preparacje, rzadko stosowane dotychczas, druga, wyposażana w intrygujące intro, jest melodyjną, pożegnalną balladą, na końcu której czeka na nas dynamiczna niespodzianka.

 

  

piątek, 8 sierpnia 2025

Angharad Davies & Burkhard Beins! Meshes of the Evening!


Walijską skrzypaczkę Angharad Davies i niemieckiego multiinstrumentalistę, tu definitywnie perkusjonalistę, Burkharda Beinsa ślepy los swobodnej improwizacji zetknął w berlińskim Auslandzie u progu lata roku 2022. Trzy lata później dokumentację fonograficzną ich spotkania dostarcza luksemburskie Ni Vu Ni Connu – jak zwykle na pięknym, czarnym krążku, jak zawsze za pokaźną sakiewkę eurowaluty.

Cieszymy się niczym drapieżne kocury na wybiegu i z radości zasiadamy do odsłuchu koncertu, która trwa niewiele ponad trzydzieści siedem minut.

  


Pierwsza strona tego wspaniale szalonego nagrania zdaje się być rodzajem rezonującej medytacji, druga wręcz przeciwnie – to krew i ogień wyjątkowo interaktywnej wymiany fonicznych uprzejmości. Początek tej pierwszej szyty jest długimi pociągnięciami wilgotnym pędzlem – strzeliste słupy metalowego rezonansu z perkusyjnego talerza, soczyste niczym najlepsze akcje Eddie’ego Prevosta lepią się tu ze smugami matowej smoły, jaka spływa ze strun wystudzonych skrzypiec. To jednocześnie ceremonia kontrolowanego hałasu, jak i niczym nieskrępowanej nostalgii, wyuzdanego romantyzmu, tudzież nieodgadnionej muzyki dawnej. Opowieść najpierw faluje niczym spokojny ocean, potem, niesiona deep drummingowymi akcjami Beinsa i krzykiem Davies, skacze do nieba, by ostatecznie mościć się w szumie dogasającej ciszy. Uroda tej jedynej w swoim rodzaju ody do cierpienia nie znajduje słów w jakimkolwiek języku świata. Finał płynie strugą zstępującej melodyki, ma jednak zaskakującą trajektorię, jest bowiem rodzajem emocjonalnego uniesienia.

Druga historia od pierwszego dźwięku zdaje się być intrygująco dynamiczna. Na werblu tańczą tajemnicze obiekty, to samo czyni smyczek na rozdygotanym gryfie skrzypiec. Artyści, czym sztukmistrzowie baletu, świetnie koordynują swoje ruchy, fenomenalnie na siebie reagują, jeszcze zgrabniej porządkują szyk zdania i obierają właściwy kierunek eskalacji. Pomiędzy zwoje ich hałaśliwego expose od czasu do czasu zakrada się cisza, drobne spowolnienie, rodzaj chwilowego uspokojenia. Akcja wszakże goni tu akcję, a zmienność narracji niechybnie kwalifikuje się do miana niebywale intensywnej. Jeszcze piękniej robi się w drugiej części utworu, gdy Angharad stawia raczej na kreatywny redukcjonizm, z kolej Burkhard tonie w coraz gęstszych obłokach akustycznego szumu. Ostatnia prosta znów wydaje się dzikim tańcem, pełnym emocji na wdechu i oczekiwania na ciszę po końcowym dźwięku, jak tu ona stanowiła jakiekolwiek rozwiązanie.

 

Angharad Davies & Burkhard Beins Meshes of the Evening (Ni Vu Ni Connu, LP 2025). Angharad Davies – skrzypce oraz Burkhard Beins – instrumenty perkusyjne. Nagrane w Ausland, Berlin, czerwiec 2022. Dwie improwizacje, 37 minut.




wtorek, 5 sierpnia 2025

Dunmall, Delius, Brice & Sanders in No Better Than Butcher Bird!


Brytyjski jazz, także ten w formule jak najbardziej swobodnie improwizowanej, wciąż ma się świetnie. Na straży gatunku stoi wielu artystów, ale być może, to saksofonista i klarnecista Paul Dunmall jest tym najbardziej dostojnym i znamienitym.

Doskonale wie o tym krajowa FSR Records (Fundacja Słuchaj!), która w dość krótkim okresie dostarcza drugie świeże nagranie artysty z Birmingham. Po wyśmienitym trio z kontrabasistą Paulem Rogersem i perkusistą Markiem Sandersem, czas na kwartet, także z udziałem Sandersa oraz kontrabasisty Olie Brice’a i saksofonisty, także klarnecisty Tobiasa Deliusa. Ten ostatni, choć urodzony w Anglii, bywa kojarzony bardziej ze sceną kontynentalną, ale jak każdy muzyk improwizujący, pasuje do wszelkiej maści formacji i dramaturgicznych konotacji. A zatem kwartet na dwa instrumenty dęte i sekcję rytmu, co to góry przenosi. Muzycy pichcą nam prawie godzinne danie, są bardzo kreatywni i co szczególnie cenne, rzadko uciekają w objęcia ognistego free jazzu. Wolą luźne dysputy, post-colemanowskie łamańce rytmiczne, tudzież post-aylerowskie melodie. Ale to definitywnie ich kwartet, ich osobisty pomysł na improwizowany jazz!

 


Pierwszy utwór introdukowany jest kolektywnie. Kontrabas i perkusja brzmią masywnie, rysują zgrabne łamańce. Oba saksofony tenorowe wręcz przeciwnie, w niezobowiązującej dyskusji o pogodzie. Sekcja dba o tempo, dęciaki o ulotne melodie. W okolicach piątej minuty mamy solo basu wsparte talerzowym drummingiem, a zaraz potem passus kameralny wsparty na smyczku. Przez moment gramy w trio z Dunmallem, które udanie kontruje Delius już na klarnecie. Spokojna finalizacja pozostaje na barkach Sandersa. W przestrzeń drugiej części wprowadzają nas dwa saksofony wysoko posadowione w fonicznym spektrum spektaklu. Ich dialog zdaje się być równie słodki, jak pikantny. Sekcja wchodzi do gry ekspresyjnie, po upływie czterech minut. W kolejnych fazach dziesięciominutowej opowieści dzieje się sporo – duet Deliusa i Sandersa, potem kwartet, ale już z Dunmallem na sopranie, wreszcie trio z tymże sopranem. Całość płynie swobodnie, ma dobry drive, a poszczególne części improwizacji są konsekwencją wyłącznie udanych decyzji dramaturgicznych.

Trzecią, najdłuższą historię otwiera kontrabas i perkusja. Po niedługim czasie w grze pojawia się melodyjny klarnet i szemrzący tenor. Leniwa rozgrzewka nabiera rumieńców dzięki aktywności basu. Przez moment improwizuje trio z tenorem, a potem kwartet na dwa tenory. Kolejne epizody tej odsłony albumu, to duet Dunmalla z Sandersem i zwinne zejście w otchłań kameralistyki – ze smyczkiem i dwoma klarnetami. Finalizacja płynie delikatną, ale bardziej dynamiczną strugą dźwięków. Finałową część inicjuje tenor i kontrabas. Perkusja rusza do akcji po kilku chwilach, a uzupełnieniem kwartetu jest tym razem melodyjny drugi tenor. Po chwili jesteśmy w trio bez Deliusa, a potem – już w kwartecie - stajemy w ogniu najgorętszej free jazzowej odsłony tego wieczoru. Oto kwartet wolnej improwizacji, który kipi emocjami, ale nie eskaluje się poza granice zdrowego rozsądku, zdaje się być świetnie zbilansowany, dodatkowo niemal perfekcyjnie skomunikowany. I doposażony w plejady brzmieniowych niuansów. Końcowe chwile albumu, to najpierw duet tenorzystów, potem kwartet unoszony siłą perkusyjnej akcji, wreszcie rozbudowana finalizacja z solem perkusji, prawdziwą wisienką na torcie. Ostatnie dźwięki mają posmak five’o’clock tea.

Paul Dunmall/ Tobias Delius/ Olie Brice/ Mark Sanders No Better Than Butcher Bird (FSR Records, CD 2024). Paul Dunmall – saksofon tenorowy, sopranowy, klarnet C, Tobias Delius – saksofon tenorowy, klarnet Bb, Olie Brice – kontrabas oraz Mark Sanders – perkusja. Nagrane w Birmingham, Wielka Brytania, maj 2023. Cztery improwizacje, 56 minut.

 

*) niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana



piątek, 1 sierpnia 2025

Yannatou, Gabriel, Fernández, Guy & López In The Light Of The Current Myth!


Rozbudowana wersja Aurora Trio? A może zredukowana wersja The Shroud Band? Którymkolwiek tropem byśmy nie poszli, zawsze natrafimy na smakowite rozwiązanie. Kwintet bez nazwy własnej na kontrabas, fortepian, perkusję, saksofon i jedyny w swoim rodzaju głos, niekiedy naprawdę … antyczny, to z pewnością perła w koronie tegorocznych publikacji Fundacji Słuchaj, którą zwiemy od pewnego czasu prostszą nazwą – FSR Records. A wracając do pytania zadanego na wstępie – jednak zredukowany Shroud Band. Uzasadnienie poniżej.

Przed nami prawdopodobnie rejestracja koncertu (raz przemycono tu kilka oklasków), wszakże przygotowana do publikacji z wyjątkową precyzją, w tysiącem brzmieniowych smaczków, poukładana dramaturgicznie w sposób jednoznacznie wskazujący, iż szefem artystycznym tego smakołyku może być tylko Barry Guy. Nagranie podpisuje piątka artystów, ale po prawdzie chwile, gdy ansambl pracuje pełną mocą należą do rzadkości. Nagranie nieustannie dzieli się na akcje w podgrupach, nie unika ekspozycji solowych i duetowych, w każdym utworze prezentuje inne oblicze tej muzyki, a zmiany estetyczne, czy stylistyczne mają miejsce nawet w obrębie jednego utworu. Efekt końcowy nie jest tu określony jako improwizacja, ani jako kompozycja. Wydaje się być czymś pośrednim. All music by all of the musicians. To trafna diagnoza. Piękny album!

 


Pieśń otwarcia grana jest pełnym składem i mieni się wszelkimi dostępnymi odcieniami ekspresji. Wokalistka okupuje tu lewą flankę sceny, saksofonista prawą, a środkiem maszeruje trio Aurora ze szczególnie wyeksponowanym brzmieniem basu. Początkowe frazy wydają się dość kameralne, ale wystarczy iskierka, by kwintet zapłonął free jazzem. Równie mało czasu zajmuje artystom zejście do poziomu ciszy, osiągnięcie stanu lewitacji, melodyki wystudzonego smyczka i rozkołysanego śpiewu. Druga historię introdukuje samotny kontrabas, a daniem głównym są smutne melodie kreowane przez wokalistkę, wspierane pianiem i perkusją. W trzeciej części kwartet z poprzedniego epizodu jest już tylko triem, ale za to jakim! Najpierw rozszalałe duo baritone & drums, potem trio niesione niskim, masywnym smyczkiem na gryfie kontrabasu. Bezkrwawy free jazz z najwyższej półki.

Czwarta opowieść nie dość, że jest tą środkową, to trwa najdłużej przekraczając kwadrans. Początek szyty jest dynamicznym duetem piano & drums, środek kolejnym duetem – kontrabasu i wokalu, pod który podłączą się zalotnie brzmiący saksofon altowy. Po wytraceniu tempa narracja przez moment pachnie post-barokiem, ale po sformowaniu się w kwintet, nabiera cech żyznego free jazzu, dodatkowo podsycanego krzykiem Saviny. Te ognisty strumień mocy zostaje tu perfekcyjne ugaszony niemal do pojedynczego dźwięku.

Piątą część otwiera saksofon tenorowy - wyjątkowo spokojny, nostalgicznie rozśpiewany. Po chwili dołącza nisko osadzona perkusja i bas z energią niemal rockową. Akcja tria nabiera dynamiki i post-jazzowej intensywności. Na podsumowaniu do gry wchodzi wokalistka. Szóstą opowieść otwiera z hukiem pianista, która w części poprzedniej odpoczywał. Czarne klawisze mocą pioruna szyją efektowną, solową ekspozycję. Tuż potem całkowita zmiana klimatu - w jednym ciągu dramaturgicznym dostajemy się w pole rażenia smyczka i wokalu, a za moment samotnego wokalu. Pod ten ostatni podczepia się preparujący saksofon, a niedługo potem bas i perkusja. Do kwintetu brakuje nam teraz tylko pianisty. Ten powraca i studzi emocje. Ale to pozór – kwintet po kilka pętlach osiąga kipiel godną free jazzu i zostaje w końcu ugaszony spokojnym głosem wokalistki. Finałowa odsłona grana jest kwintetem, ma ostry, pikantny smak, kołysze się niczym statek w trakcie burzy oceanicznej i zdaje się zmieniać poziom ekspresji i estetykę wykonania jeszcze tysiąc razy, nim ostatecznie skona w ciszy zakończenia.

  

Savina Yannatou/ Julius Gabriel/ Agustí Fernández/ Barry Guy/ Ramón López In The Light Of The Current Myth (FSR Records, CD 2024). Savina Yannatou – głos, Julius Gabriel – saksofon tenorowy i barytonowy, Agustí Fernández – fortepian, Barry Guy – kontrabas oraz Ramón López – perkusja. Nagrane w Sala Porta-Jazz, Porto, marzec 2023. Siedem części, 54 minuty.

 

*) niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana