Sierpniowa zbiorówka świeżych recenzji wystawiona na widok Waszych pazernych oczu i zasobność Waszych portfeli! Zapraszamy do lektury, a potem na zakupy! Wspierajcie kulturę wysoką, cokolwiek to znaczy!
Dziś osiem albumów z muzyką improwizowaną, ale także z kompozycjami
współczesnymi i jazzowymi. A zatem po kolei: londyńskie, post-jazzowe trio, berlińska
mantra na preparowane piano i szalony glos, holenderskie trio post-chamber, dwie
ekspozycje syntezatora modularnego w tajemniczych duetach prosto z Katalonii i
Serbski, duet polsko-francuski ze znaczącym udziałem elektroniki, a na koniec francuska,
komponowana muzyka współczesna na instrumenty własnej produkcji oraz garść main-streamowego
jazzu prosto z Polski. Nie będziecie się nudzić choćby przez sekundę.
Welcome to heaven and hell of improvised music!
Shifa شفاء (Rachel Musson, Pat Thomas, Mark Sanders) Ecliptic
(Discus Music, CD 2025)
Cafe Oto, Londyn, luty 2023: Rachel Musson – saksofon
tenorowy, Pat Thomas – fortepian oraz Mark Sanders – perkusja, instrumenty
perkusyjne. Jedna improwizacja, 46 minut.
Nasza ulubiona scena londyńska, na niej międzypokoleniowe
trio wytrawnych instrumentalistów, a w jego wykonaniu soczysta, post-jazzowa
improwizacja, w której nie brakuje emocji godnych free, ale także chwil
adekwatnej dramaturgicznie zadumy. Nic, tylko wpaść w sidła tej muzyki i
czerpać dozgonną przyjemność.
Artyści ruszają do boju w kolektywnym szyku. Pianista
zaczyna od trybu inside piano, czyniąc ciekawy dysonans w kontekście linearnych,
nasyconych sporymi emocjami akcji saksofonistki i perkusisty. Pierwszy kwadrans,
to systematyczne narastanie, realizowane także w podgrupach, ze szczególnym uwzględnieniem
free jazzowego duetu piano & drums. Opowieść ma swój wyraźny rytm, a
muzycy zdają się czerpać dużą przyjemność z wyważonego eskalowania ekspresji.
Po upływie kilkunastu minut zatapiają się w chmurze rezonansu i pozostają w
niej na wiele minut, budując wyjątkowo uroczą ekspozycję. Po restarcie ich akcje
nabierają bluesowego posmaku i nienachalnej melodyki, o co dba tu każdy. Koniec
drugiego kwadransa, to kolejna okazja do pooddychania chłodnym powietrzem.
Trzeci kwadrans koncertu pełen jest kompulsywnych zdarzeń - permanentnych
turbulencji na werblu i tomach, soczystych, rytmicznych melodii na klawiaturze
i sumiastych wyziewów z samego dna dętej tuby. Zakończenie spektaklu zdaje się
pozostawać na barkach saksofonu tenorowego.
Saadet Türköz & Anaïs Tuerlinckx Le chant des
noiseuses (Scatter Archive, DL 2025)
Ausland, Berlin, grudzień 2024: Anaïs Tuerlinckx –
fortepian, preparacje oraz Saadet Türköz – głos, teksty. Jedna improwizacja, 38
minut.
Czas na ceremoniał niesionego pogłosem inside piano i
głosu jedynego w swoim rodzaju. Pianistce bliżej tu do rytualnego hałasu niż
fortepianowego liryzmu, wokalistka śpiewa wszystkimi językami świata, a pokłady
ekspresji zgromadzone w jej głowie i gardle zdolne są przenosić góry. Ten
niezwykły album trwa ledwie 38 minut, ale można przysiąc, iż to prawdziwa
wieczność, która nie ma początku, ani końca.
Delikatny, filigranowy początek, jakby każda fraza czy
oddech testowały, jak działa echo. Szmery, szelesty, drżenia i dotkliwe
cierpienie płynące zarówno z gardła, jak i ze strun zanurzonych w głębinach
piana. Artystki wspinają się na szczyt już w piątej minucie, a potem godzinami
zsuwają się z niego w mroczne grzęzawisko. Pianistka wykorzystuje wyjątkowo
szerokie spektrum dźwięku, ale jej partnerka zdaje się te parametry podwajać.
Śpiewa, recytuje, snuje wokalizy. I niesie nam zdecydowanie złe nowiny. Po
kwadransie obie zastygają w błocie ambientu, ale już po kolejnych kilku
minutach płoną na stosie post-industrialu. Po tych traumatycznych przejściach wracają
do rytuałów początku spektaklu. Piano drży, głos najpierw sięga po bliskowschodnią
mantrę, a potem jodłuje i wesoło pokrzykuje. W międzyczasie docierają do nas
matowe dźwięki klawiatury, jakby na przekór zastanej konwencji. Ostatnie pięć
minut koncertu, to tajemnicze melodie ze strun piana okraszane piskiem wokalistki.
Finał jest rozkołysany i dogasa nutą rezygnacji.
Zwerver, De Joode & Vatcher Brisky
(Bandcamp’ self-release, DL 2025)
Zaal100, Amsterdam, marzec 2025: Henk Zwerver –
gitara, Wilbert de Joode – kontrabas oraz Michael Vatcher – perkusja. Siedem
improwizacji, 32 minuty.
Trzech holenderskich zakapiorów, weteranów nie jednej
improwizowanej batalii w bezpretensjonalnej, równie post-jazzowej, jak
post-kameralnej opowieści popełnionej w zacnym przybytku kultury wysokiej
miasta rowerów, kanałów i definitywnie dobrych obyczajów. Krótki koncert bez
jednego zbędnego dźwięku składa się z sześciu epizodów i ekspresyjnego encore.
Jego początek brzmi szorstko, jest leniwy, ale opowieść szybko
nabiera dynamiki. Usłana jest tysiącem małych, zgrzebnych interakcji. Suche
struny gitary, dobrze naoliwiony smyczek kontrabasu i błyszczące talerze zestawu
perkusyjnego. Utwory drugi i czwarty mają piękne, jakże mroczne introdukcje.
Potem akcja robi się zwinna, nieco rozkołysana, zdolna do istotnie jazzowego zgęstnienia.
W trzecim, nieco nerwowym epizodzie na gryfie gitary sadowi się źdźbło bluesa.
Narracja nabiera tu tempa, a na twarzy Dereka Baileya pojawia się niewymuszony uśmiech.
W epizodzie czwartym podobać się może trójstronna rozmowa prowadzona w estetyce
call and response, a w piątym zaskakująca nuta swingu. Z kolei szósta
szyta jest ze strzępów fonii, choć balladowa, ma w sobie dużo złych emocji.
Rzeczony bis, to bodaj najbardziej energetyczny fragment koncertu. Muzycy
zanęcają się nad swoimi instrumentami, jakby to miał być ich ostatni koncert.
Ilia Belorukov & Nenad Marković Signs of
Suspicious Activity (Hera Corp., Kaseta 2025)
kuda.org studio, Novi Sad, Serbia, sierpień i
grudzień 2024: Ilia Belorukov – syntezator modularny oraz Nenad Marković –
trąbka, preparacje, instrumenty perkusyjne. Pięć improwizacji, 39 minut.
Pierwsza z zapowiadanych przygód syntezatora modularnego. Tu
odnajdujemy go w rękach muzyka, którego pierwszym narzędziem pracy jest
saksofon (świetnie o tym wiedzą stali czytelnicy tych łamów) i to zdaje się
doskonale pomagać mu w budowaniu niebanalnej, niekiedy filigranowej narracji na
zwojach analogowych kabli, tu w towarzystwie kompetentnego, preparującego
trębacza, doposażonego odrobiną perkusjonalii.
Inauguracja albumu skrzy się od emocji i urokliwie hałaśliwych
dźwięków. Syntezator zgrzyta zębami, trąbka przedmuchuje lodowate powietrze.
Ten pierwszy potrafi tu brzmieć niczym gitara elektryczna, ta druga jak silnik wysokoprężny.
Jeszcze w tej części albumu mamy wrażenie, że słyszymy kołujący śmigłowiec
niesiony czystym brzmieniem trębackiej melodii. Drugi utwór, to wielkie
drżenie. Tu wydaje się dla odmiany, że modularny ma struny. Trzecia opowieść to
zwinna batalia short-cuts – gęsta, świetnie skomunikowana. Początek
czwartej części, to krwawy hałas, ale zaraz potem improwizacja grzęźnie w mroku
rozkojarzenia, a modularny i trąbka brzmią identycznie, bardzo akustycznie.
Ostatni epizod, to prawdziwa perła w koronie. Syntezator przypomina stygnącą
lawę, trąbka rozsiewa melodie posuwistym dronem. Opowieść, to medytacja prowadzona
tuż przed nosem plutonu egzekucyjnego. Pięknie wystudzona do ostatniego
dźwięku.
JL Maire & Alfredo Costa Monteiro Estelas (Hera
Corp., Kaseta 2025)
Mont Efímer, Barcelona, wrzesień 2024: J.L.Maire –
syntezator modularny oraz Alfredo Costa Monteiro – urządzenia
elektroakustyczne. Dwie improwizacje, 33 minuty.
Tym razem nasz modular odnajdujemy w okolicznościach
definitywnie elektroakustycznych. Dwie rozbudowane improwizacje mienią się tu
szeroką paletą na ogół syntetycznych barw. Od pierwszej do ostatniej sekundy słucha
się tego wyśmienicie, niekiedy z pewnym zdumieniem co do pomysłowości artystów
i uzyskiwanych efektów brzmieniowych.
Plejada elektroakustycznych pisków obleczona zostaje na
starcie albumu grubą warstwą dubowego echa płynącego zapewne z samych trzewi
syntezatora modularnego. Feeria dźwięków formuje się w okazjonalne drony,
okraszone drobnymi przepięciami i zgrzytami. Całość przypomina gęsty, zdewastowany,
napromieniowany złem ambient zebrany z przegniłych zwłok akustyki. Finał jest
efektowny, pulsujący nieistniejącym beatem. Druga improwizacja wydaje się
jeszcze groźniejsza, bardziej mroczna, spowita mgłą nieokreśloności. Tu flow
jest lepki jak wulkaniczna lawa, a narracja staje się zdecydowanie pokaźną
porcją zdrowego hałasu. Z czasem muzycy zdają się zdejmować nogę z gazu i popadać
w drobną melancholię. Samo zakończenie zostaje wyczyszczone z brudu, jest szkliste,
zaskakująco melodyczne.
Andrzej Karałow & Jérôme
Noetinger L'ivresse transfigurée (Crossroads Centre, LP 2025)
Andrzej Karałow’s home studio, maj 2024: Andrzej Karałow –
fortepian, Roland space echo, oraz Jérôme Noetinger – Revox B77, elektronika.
Sześć improwizacji, 41 minut.
Kolejna w dzisiejszej zbiorówce porcja akustyki w zetknięciu
z szerokopasmową elektroniką. Sześć zgrabnych opowieści z dobrze zarysowaną dramaturgią.
Czasami ich tempo wydaje się zbyt jednostronne, a poziom interakcji między tym,
co żywe, a tym co syntetyczne nazbyt śladowy. Ale jako całość ta
polsko-francuska kooperacja definitywnie godna jest zapamiętania.
Frazy inside piano i filigranowa elektronika
przypominająca szmer owada w locie opadającym, to atrybuty otwarcia.
Minimalistyczny flow nie zmienia swojego charakteru nawet, gdy pianista
przenosi się na klawiaturę, a elektronik plecie intrygujący, mroczny background.
Kolejne dwie opowieści zdają się kontynuować zastaną estetykę, przy czym akcje
syntetyczne chętniej wychodzą przed szereg. Czwarta odsłona na etapie
rozwinięcia wnosi do improwizacji powiew zdecydowanie większej ekspresji. Dwie
ostatnie odsłony albumu znów stawiają na minimalizm z preparowanym piano i elektroakustycznymi
subtelnościami, które pęcznieją z czasem do poziomu inwazyjnego szumu. Samo zakończenie
sprawia wrażenie dramaturgicznego rozdroża. Być może płyta mogłaby zakończyć się
kilka minut wcześniej.
Vincent Martial La cloche qui résonne (Mazeto
Square, CD 2025)
Studio Climax, Loupian, Francja, kwiecień 2024: Vincent
Martial (kompozycje), Marc Siffert, Camille Emaille, Bertrand Fraysse,
Jean-François Oliver, Fabien Nicol oraz d’Elsa Jauffret – instrumentarium
nieokreślone. Piętnaście utworów, 50 min.
Przed nami płyta z materiałem skomponowanym na septet,
którego instrumentarium nie jest precyzyjnie wskazane w albumowym credits.
Mówi się tam jedynie o instrumentach tradycyjnych (standardowych) i tzw. instrumentach
eksperymentalnych, innymi słowy, stworzonych przez kompozytora i autora całości
Vincenta Martiala. Ta dość szalona opowieść na tajemnicze dźwięki dęte,
niekiedy także strunowe i perkusyjne, dzieli się na siedemnaście epizodów,
które trwają od kilkudziesięciu sekund do niespełna sześciu minut. Większość z
nich sprawia wrażenie ekstraktów, wycinków większej całości, na ogół
imponujących brzmieniem i w skończonej liczbie przypadków niebanalną
dramaturgią.
Nagranie skonstruowane jest prawdopodobnie wyłącznie z dźwięków
akustycznych, ale w wielu momentach sprawia wrażenie … elektroakustyczne. Szczególnie
wtedy, gdy basowe pasma zaczynają pulsować i tworzyć coś na kształt beatu
o definitywnie syntetycznym posmaku. Większość ekspozycji ma charakter dronowy,
niekiedy bardzo masywny, nasycony zarówno rezonującymi frazami, jak foniami
śmiało zasługującymi na miano noise’owych. Nie brakuje także opowieści
szemranych, szumiących, będących efektem perorowania tajemniczego
instrumentarium. W ważnych dla dramaturgii całości momentach ekspozycje
nabierają perkusyjnego, czy wręcz multifonicznego charakteru. Album na
dystansie pięćdziesięciu minut usłucha się świetnie, choć być może, gdyby
wybrało się z niego kilka wątków i kreatywnie je rozwinęło, dzieło Martiala
byłoby jeszcze bardziej intrygujące.
New Bone Sorrow (CM Records, CD 2025)
Czas i miejsce nagrania nieznane: Tomasz Kudyk - trąbka,
flugelhorn, Marcin Konieczkowicz - saksofon altowy, Dominik Wania – fortepian,
Maciej Adamczak – kontrabas, Dawid Fortuna – perkusja oraz gościnnie duet wokalny:
Zuza Baum i Jan Piwowarczyk (w dwóch utworach). Osiem utworów, 62 minuty.
Czas na jazz definitywnie mainstreamowy. Formacja z
trzydziestoletnim stażem, bodaj jej siódmy album. Kompozycje własne, zarówno
lidera, tu trębacza, jak i członków zespołu, improwizacje, kody etc. Wszystko,
co kojarzymy z jazzem środka, wszystko, co dla pewnej grupy słuchaczy jest
jedynym sensem, tudzież właściwym konglomeratem dźwięków i dramaturgii. Dla
niżej podpisanego wszakże kolejnym dowodem na to, że jazz w tej formie nie jest
zjawiskiem nadmiernie intrygującym.
Ciekawym pociągnięciem w obliczu melodyjnych, spokojnych, niekiedy
ckliwych tematów jest dokooptowanie do kwintetu dwójki wokalistów. W utworze trzecim
śpiewają swingującą sambę i nadają leniwej dotąd płycie odrobinę dobrej
dynamiki. W utworze ostatnim wprowadzają do nagrania elementy hip-hopowe i drum’n’bassowe,
tworząc ciekawy dysonans estetyczny i dramaturgiczny. Zdecydowanie
najciekawszym utworem jest tu kompozycja siódma, oparta ma masywnym groove
kontrabasu. Gdyby jeszcze solowe ekspozycje pozostałych członków kwintetu miały
w sobie więcej ekspresji, być może byłaby nadzieja, że New Bone jest w stanie
wyrwać się z jarzma przewidywalności.






.jpg)










