wtorek, 17 maja 2016

Anthony Braxton – nadprodukcja echa w lustrzanym domu


O idei muzyki tworzonej nie tylko przez żywe instrumenty, ale także podłączone do nich odtwarzacze z gotowymi plikami muzycznymi, czyli Echo Echo Mirror House Music, pisałem już na tej stronie dwukrotnie.

Pamiętamy zapewne świetnie, iż Anthony Braxton, jeden z najwybitniejszych współczesnych muzyków improwizujących, chciałby kiedyś posłuchać wykonania wszystkich swoich kompozycji…. jednocześnie. Idea EEMHM pcha go w tym kierunku.

Parę tygodni temu omówiłem dwie płyty wydane z taką właśnie muzyką. Jedna na duży skład (Echo Echo Mirror House (NYC) 2011), druga na standardowy septet Braxtona (Echo Echo Mirror House, Victoriaville, 2011), z którym realizuje on swoje szalone pomysły muzyczne od wielu już lat. Recenzując te pozycje prosiłem o odrobinę cierpliwości, sugerowałem odpowiedni poziom zaangażowania w trakcie odsłuchu.

Teraz trafia do nas kolejne wydawnictwo z „lustrzaną” muzyką, tym razem wydane nie przez macierzysty New Braxton House, ale nowojorski Firehouse 12 Records (nota bene, label powstały dekadę temu, w celu wydania … dziewięciopaku Braxtona z jego koncertowymi nagrania dużego składu 12+1).




A zatem dziś w naszej opowieści trzypłytowy zestaw 3 Compositions (EEMHM) 2011. Ciągle pozostajemy – zauważmy - w tymże samym 2011 roku. Na scenie klubu Firehouse 12 sami znajomi – Taylor Ho Bynum (kornet, flugelhorn, trąbko-puzon), Mary Halvorson (gitara), Jessica Pavone (skrzypce i wiola), Jay Rozen (tuba), Aaron Siegel (perkusja, wibrafon), Carl Tesla (kontrabas, klarnet basowy) i oczywiście sam Braxton (saksofony - alt, sopran i sopranino). Rzecz jasna, każdy z muzyków podłączony jest do ipoda (albo… odwrotnie), na którym zapisano – być może – cały, blisko 50-letni dorobek artystyczny Braxtona. Na warsztacie kompozycje 372, 373 i 377 (każda, trwająca blisko godzinę, wypełni po jednym dysku).

Nowojorski klub Firehouse, to nie jest miejsce, w którym nadmiar dźwięków dobrze radzi sobie w czasoprzestrzeni. Ich mała selektywność, to zdecydowanie pierwsze wrażenie płynące z odsłuchu koncertującego Septetu. Implikuje ona zresztą ważny aspekt całego przedsięwzięcia. Oto bowiem słuchacz przez większą część koncertu ma ogromny problem z rozróżnieniem, który dźwięk jest grany na żywo, a który odtwarzany z ipoda. Być może, gdybyśmy nie byli pozbawieni wizji i widzielibyśmy, co się dzieje na scenie, nasza percepcja byłaby lepsza. A tak stoimy pod ścianą, wijąc się konwulsjach dalece ograniczonych możliwości zapanowania nad nadmiarem wrażeń. Ilość generowanych przez wszystkich muzyków sampli jest tak duża, że doświadczamy wrażenia … dużego chaosu, co więcej – osobiście – czułem (słyszałem?) już po kilku chwilach obcowania z tym muzycznym wyzwaniem, jakby na scenie były … wyłącznie ipody!




Siedmiu muzyków nie szczędzi nam dźwięków, dodatkowo doświadczamy zderzania się kilku sampli równocześnie, co skutecznie wypełnia przestrzeń naszej półkuli mózgowej, tej odpowiedzialnej za myślenie abstrakcyjne (niektóre sample są dobrze rozpoznawalne, na szczęście dla tych, który znają muzykę Braxtona). Samplowane są zarówno melodie (te z kwartetów z lat 70. rozkosznie umilają walkę z rzeczywistością akustyczną koncertu), jak i fragmenty improwizowane, głosy ludzkie (Braxton pisał także opery!), dźwięki publiczności, oklaski, a nawet konferansjerka (co już trąci lekką megalomanią).
Po kilkunastu minutach Kompozycji 372 miałem wrażenie, że zaczynam trochę nad tym wszystkim panować (udało mi się wyłowić kilka wątków granych na żywo), ale po upływie kolejnego kwadransa, atakowany absolutnie nieprzyswajalną dawką bodźców, znów poczułem, że topię się w niekończącej się magmie wielodźwięków (są tu zapewne momenty, gdy każdy z muzyków jednocześnie gra i uruchamia ipoda – jakby nie było, 14 źródeł dźwięku, każde na swoim terytorium, każde trochę jakby na przekór pozostałym, z trudno dostrzegalnym związkiem przyczynowo-skutkowym).

Jeśli jakimś cudem, wyjątkowi odporni słuchacze dotarli do drugiego dysku (a prawdziwi szaleńcy – do trzeciego!), spotkała ich skromna nagroda. Materiał zawarty na tychże dyskach jest … nieco spokojniejszy. Narracja prowadzona jest w sposób bardziej ciągły, w zdecydowanie wolniejszym tempie, przez co rosną – choćby minimalnie – szanse na ogarnięcie całości przedsięwzięcia. Drobiny przyjemności dotykają naszych uszu zwłaszcza pod koniec dysku drugiego, gdy klimat się delikatnie wycisza, a nastrój robi lekko oniryczny.

Echo Echo Mirror House, to winien być prawdziwy raj dla klanu braxtonofili (sam się do nich zaliczam, jako samozwańczy prezes koła zachodniopolskiego), ale forma zdecydowanie przerosła treść. Poprzednie edycje tej koncepcji miały odpowiednio wyważone proporcje. Sample były intrygującym zaproszeniem do improwizacji. W trakcie koncertów w Firehouse stały się celem samym w sobie. Zdominowały koncepcję, przegniotły muzyków. A może Septet stanął na baczność, a ipody same zdecydowały o obrazie całości? Rwana narracja, ewidentna nadprodukcja dźwięków, czyli ipody tworzące własny świat, przejmujące władzę nad człowiekiem.

Całość brzmi, jakby to był ostatni koncert Anthony’ego Braxtona, a każdy niewykorzystany dźwięk utracony zostanie bezpowrotnie.

Na szczęście minęło już 5 lat od tego wydarzenia, a sam zainteresowany ma się całkiem dobrze.



2 komentarze:

  1. Jst też wersja audio blue-ray ,podobno lepiej słychać.Ja po 2 tygodniach słuchania odłożyłem.Równocześnie wyszedł box fortepianowego quintetu ''Tristano 2014'' ,świetnie się tego słucha .Teraz wydał Trillium J ale nie mam, bo po Trillium E boję się jego ''oper''.ostatnio doszły do mnie tytuły z brazylijskiego labela Selo sesc i tam wydał 2cd w kwartecie z Bynumem , Laubrock i Halvorson.
    Gratuluję fajnej strony ,pozdrawiam Krzysztof Mozdzen

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam serdecznie starego znajomego z Diapazon.pl :)))). Słucha się Echo Echo bardzo ciężko, a jeszcze ciężej pisze krytycznie o Braxtonie. Chyba mi się to zdarzyło po raz pierwszy! Poszukam tych płyt z Brazylii - nie słyszałem o nich jeszcze. Pozdrawiam AN

      Usuń