Zdążyliśmy już na tej stronie poznać dokonania Trevora
Wattsa i Johna Stevensa na polu absolutnie swobodnej improwizacji (Spontaneous
Music Ensemble), nie uniknęliśmy wyczerpujących opowieści o przygodach obu
panów w sferze jazzu elektrycznego (lubimy też określenie fussion), czynione pod szyldami Amalgam i Away. Czas zatem
stosowny, by omówić inne, równie istotne incydenty z udziałem saksofonisty i
perkusisty, ciągle wszakże pozostając w zabawnych (z dzisiejszej perspektywy)
latach 70. ubiegłego stulecia.
Warm Spirits, Cool
Spirits
Naszą dzisiejszą opowieść zaczniemy od krążka wyjątkowego, z
paru zresztą powodów. Po pierwsze, stanowi on dokumentację pierwszego od ponad
5 lat – licząc od ostatniego koncertu Kwartetu SME (patrz: post z 5 maja br.) –
muzycznego spotkania Trevora Wattsa i Julie Tippetts, na polu swobodnej
improwizacji, w małym składzie. Po drugie, co nietypowe w tym zestawie, w
nagraniu nie bierze udziału perkusista, zatem możemy domniemywać, iż wkład
Stevensa w nagranie Gorących i Zimnych
Duchów miał charakter jedynie … duchowy. No i wreszcie, sesja ta - w
przeciwieństwie do poniższych – nie została udostępniona światu w jakiejkolwiek
innej formie poza pierwotnym winylem, wydanym pod szyldem Vinyl Records.
A całe spotkanie miało miejsce w londyńskim Riverside
Studios, dokładnie 15 grudnia 1976r. Obok Trevora i Julie, wzięli w nim udział - pianista Keith Tippett (małżonek, a jakże) i elektryczny basista Colin McKenzie,
już wtedy stały członek formacji Amalgam. Kwartet zarejestrował 10 fragmentów,
które na okładce określone zostały jako kompozycje autorstwa wszystkich muzyków
biorących udział w sesji. Śmiało w tym miejscu uznać je możemy za swobodne i
kolektywne improwizacje, przy czym w wypadku czterech z nich, mamy do czynienia
z solowymi miniaturkami (każdy z muzyków po jednej). Elektryczne wiosło Colina
wprowadza do nagrania drobny ferment, który można zaliczyć do plusów sesji i element
wzmacniający jej oryginalność, ja wszakże lepiej bym tu odebrał instrument
akustyczny. Oczywiście z osobistego punktu widzenia, powodem wzmożonej
eksploracji akurat tego krążka, jest występ duetu Trevor-Julie. Od razu
dodajmy, że ich wspólna, jak zwykle empatyczna i silnie zintegrowana improwizacja
ma inny smak, niż ta w Kwartecie SME. Rzekłbym, że jest mniej zwiewna, mniej
melodyczna, bardziej ucieka w dysonanse i drobną agresję, ze strony zarówno
saksofonu, jak i głosu (Julie nie gra w tej sesji na gitarze, używa jedynie
skromnych perkusjonalii), zatem nie brakuje krzyku i wysokoskalowych pasaży altu i sopranu. Całość spowija trochę
oniryczny klimat. Pan Tippett gra oszczędnie i raczej wyczekuje na to, co
małżonka poczyni z Trevorem. Dość śmiało kreuje też lekko rockową, czy wręcz popową
estetykę w improwizacji numer 4 (Bye
Mongs – dedykacja dla właśnie zmarłego Mongezi Fezy!). Zwieńczeniem sesji (choć
nie ostatnim fragmentem na płycie) jest kompozycja/ improwizacja Seek, gdzie z offu recytowane są
podziękowania za muzyczne inspiracje, czynione prawdopodobnie głosem Keitha.
Ten zaś, niejako przy okazji, delikatnie wtóruje na akustycznej harfie śpiewnemu
altowi Wattsa (Thank You… Steve Lacy,
Africa, Miles, Ornette…). Resumując – bardzo zwarta, udana opowieść. Gdyby
zamienić bas na kontrabas, a być może dodać…np. Stevensa, odczuwalny byłby z
pewnością posmak arcydzieła.
Przy okazji tego krążka, pora na wyjaśnienie niuansów
związanych z nazwiskiem Keitha i Julie Tippett/ Tippetts. W wielu źródłach, ich
nazwisko kończy się na literę „s”, na innych jest tejże litery pozbawione. A
zatem jaki jest stan faktyczny? Otóż On w dowodzie ma wpisane Keith Graham Tippetts, jednak w wymiarze
artystycznym stosuje wersję skróconą, a zatem zawsze… Tippett. Ona – po tymże
mężu przyjmując nazwisko – nazywa się metrykalnie… oczywiście Tippetts. Na
płytach, w dyskografiach, w necie – nazwisko Julie jest stosowane zamiennie. Na
tym krążku … nazywa się Tippett.
Chemistry
Teraz cofnijmy się o kilkanaście miesięcy. Jest listopad roku 1975. John i Trevor paręnaście dni wcześniej grają koncert w berlińskim
Quartier Latin, rejestrując debiutancki krążek nowej formacji Away (a może
kolejny Amalgam – ten dylemat roztrząsaliśmy onegdaj na Trybunie). W najpopularniejszym podówczas studiu londyńskim
(Riverside) melduje się piątka prawdziwych wyjadaczy. Obok naszych bohaterów – Kenny
Wheeler (tr, fh), już po miesiącach terminowania w genialnym kwartecie Anthony
Braxton (co słychać!), Jeff Clyne (b) i Ray Warleigh, doskonały i mocno
niedoceniany, tak dziś, jak i wtedy, skromny alcista. Na pulpicie Johna i
muzyków (to on będzie tu pełnił rolę przywódcy stada, i głównego tytułu
wykonawczego), lądują trzy partytury
jego autorstwa – Bass Is, Coleman i The Bird (dodajmy nigdy już potem niewykorzystane w trakcie
płytowych rejestracji). To urzekające swym pięknem, gigantyczne free jazzowe
perły – niebywała dynamika, krwiste improwizacje, często bardzo kolektywne.
Istotnie kluczowe eksplozje emocji. Ogień i sperma na ścianach. Trudno wskazać,
który z trójki Wheeler – Watts – Warleigh bardziej wbija nas w fotel. Clyne
rwie deski z podłogi niesamowitym walkingiem swego kontrabasu, a wszystko
trzyma w ryzach torpeda perkusyjna Stevensa. Chemistry! Chemia!!!!
Jakże adekwatny tytuł. Oczywiste inspiracje Ornette Colemanem, a po części
także śpiewnością altu Charlie
Parkera i duchowością Alberta Aylera. Być może najwybitniejsza i najbardziej
szczera płyta free jazzu tamtych czasów. Poziomem emocji i żarliwości porównać
ją możemy chyba jedynie do … debiutu Amalgam (Prayer for Peace).
A tydzień później, tenże sam Warleigh, a także Watts i
Stevens nagrywają sesję radiową dla Jazz
in Britain jako…. Amalgam. Co to były za czasy!!!!
Istotne szczegóły edytorskie: Chemistry wydaje Vinyl Records. Po dwóch dekadach Konnex wydaje ją
na CD, jako…. dodatek do pierwszej strony winyla SME Big Band and Quartet, pod szyldem John Stevens Works.
Love’s Dream
Uciekamy w przestrzeń historyczną i lądujemy na osi czasu w
roku 1973, tym razem na okres tygodniowego koncertowania w Paryżu, pewnego
bardzo nas interesującego kwartetu. Oto i gorący dla Stevensa i Wattsa interwał
jesienno-zimowy (zakończony – przypomnijmy – genialnym Quintessence, a w jej trakcie także duetowy debiut Face To Face). W Europie – nie po raz
pierwszy, nie ostatni - rezyduje amerykański trębacz Bobby Bradford. Martin
Davidson (wraz z małżonką) zabierają go do rzeczonego Paryża, by trochę
pomuzykował. Na partnerów dobrani zostają Stevens, Watts i Kent Carter (b).
Fragmenty dwóch koncertów Davidson kompiluje na jednym winylu i wydaje w Emanem
Records jako Bobby Bradford Love’s Dream.
Po latach reedytuje nagranie na CD, dodając kolejne fragmenty. Dziś możemy to
śmiało odpalać na naszych odtwarzaczach i tupać przy tym nogami … do tańca. Kompozycje
Bradforda, bardzo bebopowe, aż
zachęcają do aktywności ruchowej. Nie umieszczamy tej pozycji wprawdzie na
najważniejszej naszej półce, ale radochy z odsłuchu jest co nie miara.
Spokojnie można by to wydać w jednym boksie razem z drugą płytą Amalgam Play Blackwell and Higgins.
No Fear & Application, Interaction and…
Te dwie pozycje wskazywałem już podczas opowieści o Amalgam,
jako przykład uprawiania rasowego free jazzu przez Wattsa i Stevensa w drugiej
połowie lat 70. Na tę okoliczność funkcjonowali oni w trio z Barry Guyem. Oba
krążki wydała Spotlite Records, a po latach na CD wznowiła Hi4Head Records.
Pierwsza sesja pochodzi w roku 1977 i zawiera pięć jakże konkretnych
odcinków stuprocentowego free jazzu, skomponowanych głównie przez Stevensa, w
tym jego hymniczne songi No Fear i Ah!, a także przez Wattsa. Dynamika,
ekspresja, polot, czyli niemal śmiertelna dawka uzasadnionych emocji. Znakomita
pozycja.
Drugi krążek, to także studyjne spotkanie, poczynione rok
później. Zawiera bardziej improwizowany materiał. Dynamika i ekspresja pozostaje
bez zmian, jedynie Panowie częściej bawią się w kolektywne interakcje, niebazujące
na gotowych schematach do śpiewania.
Wszystko byłoby tu cudowne, gdyby nie fatalne brzmienie każdego z instrumentów
i ogólna jakość zapisu dźwięku. Mamy wrażenie, że odsłuchujemy źle nagłośniony
koncert (ostro przesterowany bas!), nagrany monofonicznym kaseciakiem, a nie efekty pracy trójki muzyków w studiu nagraniowym.
Inne wersje utworów z sesji wcześniejszej posłuchać możemy na dodatkowym
krążku, wydanym już w tym wieku (Mining
The Seam. The Rest Of The Spotlite Sessions).
Endgame
Na koniec tej opowieści znów krążek dość szczególny. Czwarty
miesiąc roku 1979 i okoliczności
studyjne w niemieckim Ludwigsburgu. Przy instrumentach nasi bardzo dobrzy
znajomi. Wattsowi (alt, sopran) i Stevensowi (perkusja) towarzyszy Barry Guy
(kontrabas) i Howard Riley (piano). Panowie realizują pięć utworów,
stanowiących kompozycje wspólne muzyków. I znów czas na ciekawostkę
dyskograficzną. Choć płyta jest absolutnie demokratycznym tworem kwartetowym,
na ogół zwykło się tę pozycję przypisywać Barry Guyowi. Być może dlatego, że
jego nazwisko umieszczone jest na okładce jako pierwsze (muzycy są uszeregowani
alfabetycznie, jeśli szukamy klucza), być może powody są inne. Pogłębiona
analiza sesjografii Stevensa wskazuje jednak, iż muzycy ci w samym tylko roku
1979 spotykali się wspólnie wielokrotnie, w przeróżnych układach personalnych.
Co więcej, miesiąc wcześniej Stevens, Riley i Watts grali kwartet z kontrabasem
Rona Hermana, a w parę miesięcy później – Paula Rogersa. W każdym razie
fonograficznym efektem tych spotkań jest jedynie Endgame, czyli płyta, którą właśnie omawiamy.
Zostawmy wszakże te
dylematy, a skupmy się na samej muzyce. Pięć fragmentów Gry Końcowej to improwizacja w oparciu o stricte jazzowe środki wyrazu, pozostawiająca jednak muzykom dużo
swobody interpretacyjnej. To muzyka, w
której dominują raczej chwile zadumy niż dynamiczne ucieczki przed zastaną
rzeczywistością. Watts gra jak zwykle śpiewnie, ale stosunkowo zachowawczo
(jedzie ewidentne na zaciągniętym ręcznym), Stevens operuje głośno i na pełnym
zestawie perkusyjnym (jak pamiętamy z innych opowieści o nim, tak zwykł
postępować w przypadku grania… jazzu), Guy często rozpoczyna utwór i poniekąd
zakreśla ramy konkretnej improwizacji, operując lekko zabrudzonym soundem. No i Riley, pianista o ciekawym
dorobku, ale dla mnie rzadko odkrywczym. Gra czysto i bez nadmiernie szaleńczych
pomysłów. Im dłużej trwa płyta, tym więcej go słyszymy, tym bardziej przejmuje
od Guya pałeczkę przodownika-prowodyra. Refleksja końcowa – ta muzyka jest
bardzo ecm-owska w klimacie, dynamice,
czy poziomie kreacji. I nie jest to komplement, zwłaszcza w moich ustach. Płytę
wydał Japo Records Manfreda Scheffnera, którego katalog niedługo potem został
przejęty przez inny monachijski label - ECM, no i jesteśmy w domu…. By nie
pozostawić niepotrzebnych wątpliwości – zdecydowanie jedna z najsłabszych płyt
w dorobku Wattsa i Stevensa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz