Skandynawia – wbrew klimatycznym uwarunkowaniom – od zawsze
dostarcza światu muzyki jazzowej i improwizowanej dużo emocji, a katalog
wybitnych nazwisk rośnie step by step.
Dziś trzy nowe postaci, przynajmniej z perspektywy Trybuny! I płyta, która od pierwszej do ostatniej sekundy kipi pomysłami
i zrywa z nas wszelkie estetyczne i gatunkowe przyzwyczajenia.
A oto nasi bohaterowie - Henrik Olsson na gitarze
elektrycznej i bowed psaltery
(cokolwiek to jest), Jeppe Skovbakke na elektrycznym basie i kontrabasie oraz Rune
Lohse na perkusji. Band zwie się Hand of Benediction, a w pięknym dziele
autorskim wspomagają go: Julie Kjær na flecie i klarnecie basowym (utwór 5 i
7) oraz Kristian Tangvik na tubie (utwór 7). Płytę dostarcza doskonale nam
znany, duński label Barefoot Records (CD, 2019), a całość odsłuchu zajmie nam
34 minuty i 12 sekund.
Dźwięczna gitara, jak bałałajka podłączona do prądu wysokiej
mocy lub wiosło gitarzysty Interpol, nafaszerowanego LSD dobrej jakości.
Solowe, urocze intro multiplikujących się pasm gitarowych, echo i powiew
wilgotnego powietrza. Wygląda na to, że ta płyta nie mogła zacząć się lepiej.
Druga opowieść toczy się z rockowym nerwem - połamany rytm, czerstwa
melodyka i brudna tonacja, posmak wyrafinowanego noise. Ekspansywne solo gitary, które sprawia, że znów mamy wrażenie,
iż w bandzie jest więcej tego rodzaju instrumentów. Trzecia część – garść
sampli na wejściu, brzmienie podobne do syntezatora. Gitara znów pędzi rwanymi,
rockowymi frazami, a sekcja trzyma ją na barkach mocnym uściskiem. Bogata
instrumentacja całości, łamanie szyku ekspozycji, basowe palcówki i głos z
sampla. Improwizacja zdaje się toczyć tu na wielu płaszczyznach – sposobów artykulacji
dźwięku, formy i struktury zadanych meta
kompozycji, wreszcie przebiegu dramaturgicznego całości. Czwarta część kieruje
nasze zmysły postrzegania w kierunku amerykańskiej szkoły awangardowej gitary –
pachnie tu Markiem Ribotem czy Eugene’em Chadbourne'm. Rock chory na potrzebę
ciągłej zmiany, permanentnej improwizacji, nieustannej zmiany formy i natężenia
emocji. Nerwowe ruchy wzdłuż, nerwowe w poprzek – a poziom jakości pikuje ku samej
górze. W tej grze równie nieprzewidywalna wydaje się być gitara basowa.
Piąta piosenka przynosi
drobną zmianę. W grze pojawiają się instrumenty dęte, które rysują ciepłe,
niemal bajkowe intro. Brzmienie syntezatorów w towarzystwie niespokojnej,
dubowej gitary po 90 sekundach uruchamia wajchę free improv. Szczypta plądrofonii i gitarowych preparacji na dokładkę.
Szósty utwór ponownie rusza z rockową werwą, pachnie funkiem aż na kilometr. Poziom
kreacji bucha ogniem, dramaturgiczne adhd
bierze nas w błyskotliwe tango z drobinkami harshu
na wybrzmieniu! Brawo!
Siódemka znów
sięga po pomoc ze strony gości. Prawdziwie filmowe, ilustracyjne intro, które po
niedługim czasie przekształca się w rockowy tygiel do pary z improwizującą tubą! I znów pachnie dobrym Markiem Ribotem. Ósma lekko dedynamizuje narrację –
spokojna gitara na pogłosie, rodzaj meta ballady
podszytej niepokojem o nasze wspólne jutro. Zmiana goni tu zmianę, bas proponuje
ciekawą ekspozycję, gitara w niczym mu nie ustępuje – gęsta lawa z akcentami upalonego syntezatora.
Dziewiątka wita
nas dubową powłoką. Słodka, zaczepna gitara i kolejny, pewnie … dziewiąty już
pomysł, jak bystrym gitarowym trio zawładnąć nami przez dłuższą chwilę. I znów
się udaje – po 3 minucie garść sampli dodaje całości pikanterii, podobnie, jak posmak
post-elektroniki i czerstwego ambientu. Wreszcie pieśń zamknięcia – powrót mocnego basu i ekstremalnie
rozimprowizowanej gitary. Narracja gęsta, ciasna i smolista, połamany rytm, a
na ostatniej prostej inteligentne rozkładanie strumienia dźwiękowego na proste elementy
składowe. Niespełna 35 minut minęło właśnie w mgnieniu oka – a wrażeń tyle, że
dwutomową powieść można by napisać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz