Zjednoczone Królestwo muzyki wolnej i kreatywnej rządzi
wszechświatem improwizacji od ponad pięćdziesięciu lat i nic nie wskazuje na
to, by w ciągu kolejnych pięćdziesięciu coś się w tej materii miało zmienić. Trybuna konsekwentnie stawia na
promowanie nowych zjawisk i nowych muzyków z tej części Drogi Mlecznej, z
naszej perspektywy, położonej dokładnie po drugiej stronie Kanału La Manche.
Dziś band i nazwiska wcale nie nowe (dwie ich płyty były już
tu recenzowane), ale po raz pierwszy zaprezentowane w solowej recenzji,
wyposażonej w garść niekłamanych zachwytów nad muzyką realizowaną przez piątkę
młodych Brytyjczyków.
Band zwie się Sloth Racket (po naszemu rzecz można – leniwa
rakieta!), a w jego składzie: Cath Roberts – saksofon barytonowy (po prawdzie
szefowa przedsięwzięcia, ona także firmuje muzykę, jako kompozytorka), Sam
Andreae – saksofon altowy, Anton Hunter – gitara elektryczna, Seth Bennett –
kontrabas oraz Johnny Hunter – perkusja. Ich piąta płyta zwie się Dismantle Yourself, wydana została przez
kolejną brytyjską mikro inicjatywę Luminous Label (CD, 2019). Ładny, szary
karton, literki naniesione chyba ręcznie (cała gama kolorów do wyboru) i dla
fanów – papierowy fanzin, wydany tak, jak kilka dekad temu produkowano w tym
kraju antyreżimowe ulotki – wygląda na sitodruk! Pięć kompozycji Cath (bez
obaw, bardzo swobodnie improwizowanych!), 55 minut i 2 sekundy, zarejestrowanych
na początku lutego br. w miejscu zwanym The
Chairworks.
Spektakl zaczyna się przy wtórze, głośno akcentujących swoją
obecność, gitary i saksofonu. Uderzenie fonii i garść ciszy, ponowienie i garść
ciszy. Siarczyste intro, ciekawie zaprojektowane, zdecydowanie stanowiące wstęp
do improwizacyjnych szaleństw. Po chwili bowiem kontrabas, perkusja i drugi
saksofon wchodzą do gry i marszowym krokiem rysują narrację ostrym dłutem po
kruszącej się korze. Powykręcana rytmika, raz za razem ekspresyjne mini pasaże
każdego z członków bandu. Zdaje się, że w trakcie pisania scenariusza
zaplanowana została przede wszystkim struktura opowieści, jej dramaturgia, nie
zaś sam temat na pięciolinii do ogrywania w bezczelnych, jazzowych solówkach.
Im dalej w las, tym zabawa coraz bardziej przypomina kolektywną, gęstą, jakże
swobodną improwizację. Bardzo stylowy free jazz z post-rockowym posmakiem
(gitary!). Drugą opowieść introdukuje kontrabas i perkusyjne talerze. Także
spokojna gitara i mokry saksofon.
Wszyscy plotą bluesa o trudnym poranku po wyjątkowej ciężkiej nocy. Jest i
szczypta dobre sonorystyki za sprawą smyczka i tuby mniejszego saksofonu, który
stara się budować tzw. narrację właściwą. Ale band niespodziewanie zbacza z
kursu (będzie to czynił nad wyraz często) i proponuje nam oniryczny duet gitary
i saksofonu. Świat muzycznych zaskoczeń
i niespodzianek, po części, rzecz jasna, zaplanowanych przez Panią Roberts. Na
finał tej pieśni koherentne free z umiarkowaną dawką melodii.
Temat kolejnego utworu jest wyjątkowo masywny i gęsty, jak lawa.
Oba saksofony tańczą i śpiewają, gitara płynie niczym syntezator wysokiej mocy,
sekcja zaś zrywa podłogę. Znów łamanie rytmu, piękny chaos sytuacyjny. Muzycy
nie pierwszy raz wykazują się dużą łatwością w zakresie wprowadzania zmian, eskalowania
emocji i ich niemal równoczesnego gaszenia. Są bardzo elastyczni, świetnie na
siebie reagują, po części jest to zapewne efekt dobrego planowania procesu
improwizacji! W 4 minucie kolejny świetny dialog saksofonu i gitary, w trakcie
bardzo ognistego fragmentu płyty. Po chwili, równie błyskotliwe uspokojenie i
zmyślne gierki w podgrupach. Po 7 minucie gitara nabiera w usta dużego łyku
ambientu, towarzyszą jej w tej podróży talerze i smyczek.
Czwarta opowieść rodzi się z bólu estetyki minimalistycznej
– gitara i alt ślą sobie serdeczności. Reszta wchodzi im w paradę po 2 minucie
– dynamika, polot, duża lekkości i kolektywna swoboda. Świetne expo barytonu, jakby na przekór tezie i
praktyce tej improwizacji, iż indywidualne popisy nie dość, że nie są tu celem,
to na ogół nie są nawet środkiem do celu. Wyciszenie znów odbywa się pod
światłym przewodnictwem coraz ciekawszej gitary. Faza dialogów, stylowego call & responce, bystre pizzicato kontrabasu, garść aylerowskiej
śpiewności. Tuż potem zwinne przejście do półgalopu. Finalizacja jest udziałem
rozjechanej gitary, tonącej w oparach zdrowej psychodelii. Piąta, ostatnia
historia, budzi się do życia dzięki saksofonom, które kreślą unisono ramy nowej narracji. Sekcja daje
background, całość rwie się do
przodu, trochę jak dobry temat post-jazzowy. Rytm, gęstość i smak. Gitara pełna
rocka, na barkach open jazzu. Jeden
krok w głąb, jeden na zewnątrz. Baryton na czele orszaku kolektywnych eksplozji
- gadające tuby saksofonów, ambient gitary, refleksyjny kontrabas i perkusyjne świecidełka.
Po 9 minucie cała piątka nabiera free jazzowej dynamiki i szuka zakończenia
mając żywego bluesa pomiędzy nogami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz