Choć zostało nam jeszcze sporo płyt z roku 2019 do omówienia
(myślę, że ze stosiku wydawnictw z tą datą wygrzebiemy się nie wcześniej niż w
drugiej połowie lutego), czas dziś jak najbardziej odpowiedni, by zaprezentować
na łamach Trybuny pierwszą płytę
wydaną już z kosmiczną datą 2020! Tym bardziej, iż ma ona właśnie swoją
światową premierę!
Ona jest wyjątkowo uzdolnioną, młodą, piękną pianistką, on starym,
cudownym, jakże kreatywnym punkiem, który zaczynał publicznie szarpać gitarowe
struny w czasach, gdy tej pierwszej nie było jeszcze na świecie. Dziś każdy z
tych dwojga ma już bogaty dorobek, także w sferze muzyki swobodnie
improwizowanej. Do tej pory – pamięć
recenzenta bywa zawodna – nie spotkali się chyba ze sobą na jakimkolwiek
wydawnictwie. W roku 2018 z pewnością jednak natknęli się na siebie na
niewielkiej scenie londyńskiego Cafe Oto i zagrali intrygujący koncert. Teraz,
pod tytułem The Swim, możemy go
wspólnie odczytać i odsłuchać (w formacie LP/DL dostarcza go holenderski Terp
Records). Dwie improwizacje, 43 minuty, bez 6 sekund.
Panie i Panowie!
Kaja Draksler na fortepianie oraz Terrie Hessels (tu, pod
swoim punkowym pseudo – Ex) na gitarze elektrycznej!
Głuche dźwięki strun fortepianu i gitary, jakby czerpane z
samego dna ich pudeł rezonansowych, narracja klecona małymi frazami i
spiętrzeniami elektrycznej mocy. Być może Kaja ma w ręce gumową piłkę i uderza nią
w struny, tworząc efekt intrygującego percussion.
Innymi słowy - przedmioty i preparowane dźwięki w spokojnym marszu swobodnej
improwizacji. Pierwsze, pojedyncze frazy z klawisza czynią opowieść odrobinę
bardziej dynamiczną. Dźwięczność w oparach szumu i elektroakustycznego
skwierczenia. W połowie 5 minuty Terrie na chwilę zostaje sam w efektownej meta ciszy. Struny fortepianu zdają się mimowolnie
szeleścić. Emocje tlą się po podłodze, powabny, oniryczny nastrój, niczym
dym na rockowym koncercie, spowija stopy muzyków. W 10 minucie, kolejny łyk mikrodynamiki
– zmutowane ciepłem dłoni klawisze i silnie preparowane struny gitary (ciekawe,
jakimż to przedmiotem Terrie je maltretuje). Po kolejnych 150 sekundach koncert
znów spowija aura mroku i wyciszenia – Kaja repetuje, Terrie liczy struny, w
parze zaś łapią garść zwinnych imitacji, robiąc krok ku bardziej głośnym
frazom. Dwa kroki do przodu, dwa kroki w tył – małe piano i struny, które
oddychają pod mikroskopem.
Po dwudziestej minucie, nie pierwsza tego dnia, faza doskonałych preparacji na obu instrumentach. Jeśli Kaja stuka, to Terrie rwie
struny, ale za moment sytuacja może ulec odwróceniu. Muzycy zdają się mieć
wobec siebie mnóstwo respektu, często po krótkotrwałej eskalacji – bez zbędnej
zwłoki – szukają w swoich zachowaniach znamion ciszy, każdemu dźwiękowi
towarzyszy wtedy separatywna reakcja, a całość narracji budowana jest
skupieniem i dbałością o elektroakustyczne niuanse. Bywa też, że niektóre wątki
muzycy porzucają jakby przedwcześnie, jakby obawiali się, że za rogiem może
czaić się dramaturgiczna pułapka. W połowie 28 minuty kolejna faza intensywnych
preparacji, skomentowana słodko-gorzką strugą fonii z czarno-białych klawiszy.
Marsz i gitarowe slajsy, czynione na
sporej dynamice, wyposażone w odpowiedni ładunek mocy – to kolejna faza tego
koncertu. Po 32 minucie, powrót do stonowanej repetycji i gry w pojedyncze
dźwięki doprowadza set do końca i sporej porcji oklasków.
Set drugi, a raczej kilkuminutowy encore, rodzi się z preparowanych dźwięków gitary. Fortepian prosi
o łyk wody, ktoś gra na grzebieniu, gitara trzeszczy w szwach – bukiet tajemniczych
dźwięków o nie do końca rozpoznanym miejscu pochodzenia. Ktoś podśpiewuje pod
nosem, ktoś wprawia struny piana w suchy rechot, ktoś rytmicznie czyni na gryfie
gitary energetyczne przepływy. Finał stawia na akustyczne niespodzianki –
klawisze repetują bukietem contemporary
stuff, gitara stempluje znaczki pocztowe pędzlem post-rocka. Gaszenie
światłą zdaje się być nad wyraz urokliwe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz