Portugalski wiolonczelista Guilherme Rodrigues był ważnym elementem ostatniej edycji Spontaneous Music Festival, jaka odbyła się w poznańskim Dragonie na początku bieżącego miesiąca. Redakcja wciąż żyje dźwiękami, jaki wtedy powstały, zatem z ogromną ochotą słucha także nagrań, jakie uczestnicy imprezy zostawili po sobie kończąc udział w festiwalu.
Nowych nagrań wspomnianego wiolonczelisty, a także jego ojca
Ernesto, który improwizuje najczęściej na altówce, przybywa w tempie
geometrycznym, ale i tak można odnieść wrażenie, iż Trybuna śledzi dokonania obu muzyków, realizowane zarówno osobno,
jak i wspólnie, w miarę regularnie. Dziś pochylimy nasze receptory węchu nad
dwoma wspólnymi nagraniami Rodriguesów (trio i kwartet), które zostały światu
upublicznione w ostatnich tygodniach, tudzież miesiącach, ale także nad dwoma
nieco starszymi nagraniami, które Guilherme popełnił w formule duetowej.
Ernesto Rodrigues, Guilherme Rodrigues & Stephan
Bleier Anamorphose (Creative
Sources, CD 2021)
W wypadku pierwszej z płyt rodzinny klan Rodriguesów,
wyposażonych w wiolonczelę i altówkę, spotykamy w towarzystwie kontrabasisty Stephana
Bleiera. Nagranie powstało w Berlinie, w maju bieżącego roku, a składa się z
pięciu swobodnych improwizacji, które trwają łącznie 43 minuty.
Aura otwarcia zdaje się być odrobinę przewidywalna. Struny
chroboczą gwałcąc ciszę introdukcji, coś pomrukuje, niczym instrument dęty, ktoś
generuje szybkie oddechy i głębokie westchnienia – bowed strings in minimal dance! Narracja gęstnieje spokojnymi
frazami, które budują klimat niemal pre-industrialny, mogący w każdej chwili eksplodować
swoją uśpioną ekspresją. Instrumenty śpiewają, zawodzą, skrobią o szybę
wilgotnymi palcami. Ich na poły bezdźwięczna mechanika jest w stanie dotrzeć
zarówno do granic hałasu (tu, bystrymi preparacjami), jak i zanurzyć się czystymi,
kameralnymi frazami w bezmiarze swobodnej narracji. U progu kolejnej części struny
jęczą pod pręgieżem kreacji artystów. Na dole opowieści snuje się nić melodii,
przypominająca portugalskie saudade rodzące
się w wyjątkową ciemnym pokoju. Two arco,
one pizzicato! Śpiewne frazy cello
uroczo haczą o estetykę muzyki dawnej. Trzecia opowieść trzyma się zamierzchłej
historii kameralistyki. Muzycy sprawiają wrażenie, jakby stali na schodach berlińskiej
filharmonii i odgrywali smyczkową symfonię. Łabędzie tańce na bazie basowych
pomruków, plejada nieskażonych preparacjami czystych fraz strunowych.
Czwarta historia wybudza nas z kameralnych stanów
dźwiękowego ukojenia. Złowrogie szorowania strun, uderzania smyczkiem po gryfie
instrumentu - wszystko w oparach gęstej ciszy, w tle której tworzą się małe melodie,
frazy gotowe do intonowania żałobnych pieśni pogrzebowych. Przez moment mamy
wrażenie, że muzycy pracują na samych strunach, jakby ich instrumenty zostały
pozbawione drewnianej obudowy. Trzy strunowce,
niczym klucz dzikiego ptactwa zdaje się płynąć lotem wznoszącym, prowadząc przy
tym niezobowiązujące rozmowy o życiu. Rezonujące dźwięki wiolonczeli i altówki dobrze
lepią się tu z basowym pizzicato, które
repetuje, tworząc zmysłową bazę dla ich melodyjnych pomysłów. Czas na finał tej
strunowej przygody. Zaczyna wiolonczela, która ostro riffuje, pełna niemal
rockowego temperamentu. Kontrabas burczy, a altówka kompulsywnie śpiewa.
Dynamika improwizacji efektownie rośnie, jej faktura gęstnieje, a emocje rodzą
się dzięki drastycznym szarpnięciom za struny największego z instrumentów. Opowieść
zaczyna przypominać mała burzę z piorunami. Trzy smyczki idą tu w tango i
świetnie się w tym czują! Na sam koniec schodzą w pobliże ciszy, kwilą na stronie,
ktoś wydaje ludzki odgłos, a kontrabas chrząka frazami niepozbawionymi agresji.
Guilherme Rodrigues, Mariana Carvalho, Ernesto Rodrigues
& João Valinho Eclipse (Creative
Sources, CD 2021)
Na drugie spotkanie z Rodriguesami przenosimy się
lizbońskiego studia Naumoche,
dodatkowo cofamy w czasie o niemal trzy lata, do listopada 2018. Przed nami
rozbudowana, dwuczęściowa ekspozycja kwartetu w składzie: Guilherme Rodrigues –
wiolonczela, Mariana Carvalho – fortepian, Ernesto Rodrigues – harfa i
elektronika (bez altówki!) oraz João Valinho – instrumenty perkusyjne. Pierwsza
część zwie się Solar Eclipse, druga
dla odmiany - Lunar Eclipse. Całość
trwa ponad 68 minut.
Słonecznie… U
progu nagrania wita nas mrok ambientu, całkiem nieznanej proweniencji. Głucha przestrzeń
oddycha, po brzegi wypełniona ciszą, skwierczącą dźwiękowym niebytem. Bije dzwon,
pojawiają się pierwsze pół drony, zapewne ze strun i piana, ale także smugi
elektroakustycznej poświaty, jaką generuje ogół narzędzi pracy muzyków. Opowieść
nabrzmiewa, jak ropa na zakażeniu, płynie niczym parostatek w ciemnej mgle.
Struny trzeszczą, piano drży, harfa podpięta pod elektronikę i perkusyjne talerze
rezonują. Kilka akcentów deep drumming
rozpoczyna proces wyłaniania się z mgły elektroakustyki prawdziwych, żywych dźwięków.
Odbiorca przez pewien czas pozostaje w dysonansie poznawczym, albowiem wiele
fraz, czy półdźwięków dociera do nas z bliżej nieokreślonych miejsc i przedmiotów.
Po czasie narracja formuje się ponownie w delikatny, akustyczny dron, niemal niezauważalnie
wspierany nagą elektroniką. Opowieść przypomina starsze nagrania AMM, trwa niczym
foniczna zawiesina na nieboskłonie. W połowie seta zostaje ona jednak sprowadzona
do postaci sygnału elektroakustycznego, który staje się podwaliną nowego wątku
improwizacji. Ten lepi się z matowych, niemal niesłyszalnych fraz, obłoków
szumu i plejady szmerów. Znów musimy trochę poczekać, by w strumieniu dźwiękowym
zacząć wyróżniać dźwięki czysto akustyczne. Misterium skupienia znów trwa, niczym
kolejny koncert AMM. Na zakończenie improwizacja formuje się w jednorodny strumień
fonii, oblepiony czerstwą syntetyką i rezonującą akustyką.
Księżycowo… Druga
historia definitywnie kwalifikuje się już do odsłuchu słuchawkowego! Drżące
struny, pomiędzy które wpychana jest perkusyjna pałeczka, multiplikująca się cisza,
dźwięki z najgłębszych zakamarków piana, szumiące talerze, sycząca harfa i
pomruki wiolonczeli. Tym razem bez znamion dźwięków syntetycznych, tudzież
elektrycznych. Filigranowa, akustyczna podróż po ciemnym pokoju, wypełnionym
obumierającym robactwem. Lunatyczny trip
po gęstym lesie, bez jakichkolwiek drogowskazów. Nano-preparacje, gęste pasma
ciszy, celebracja rytuału zaniechania i wyczekiwania. Po upływie kwadransa dźwięki
harfy zapraszają do dźwiękowego współistnienia pewien nieakustyczny ochłap
fonii, który przypomina pracę starego wzmacniacza gitarowego. Aura nabiera
tajemniczości, a ilość dźwięków niezidentyfikowanych rośnie na osi czasu. Gra
toczy się na małych polach, muzycy generują wyłącznie krótkie, urywane frazy,
wciąż balansując na granicy ciszy. W tle sączy się już wartkim strumieniem elektroakustyczny
szum. Tworzy się coś na kształt osi dramaturgicznej, opowieści, która po ślimaczemu
pęcznieje i nadyma się niczym przeterminowane drożdże. Kilka rezonujących
dźwięków, pojedyncze szarpnięcia za struny, takież uderzenia w klawiaturę. Po
wybiciu kolejnego kwadransa improwizacja umiera nad wyraz cierpliwie, na końcu
dając nam wyłącznie ów ochłap skwierczącego, nieistniejącego wzmacniacza
gitarowego.
Sebi Tramontana & Guilherme Rodrigues Han Jiae (Inexhaustible Editions, CD
2020)
Wracamy do Berlina! W lutym roku ubiegłego, w
okolicznościach studyjnych, spotykamy włoskiego puzonistę Sebi Tramontanę i
Guilherme Rodriguesa, tradycyjnie wyposażonego w wiolonczelę. Muzycy grają
siedem zgrabnych i dość zwartych dramatycznie, swobodnych improwizacji. Łączy
czas ich trwania, to niespełna 28 minut.
Muzycy budują dramaturgię swojego duetowego expose często na zasadzie przeciwieństw,
które niczym dodatnie i ujemne ładunki elektryczne, efektownie się przyciągają!
Choćby sam start – wiolonczelista dusi struny masywnym smyczkiem, otwiera
podwoje free chamber, puzonista zaś pośpiewuje
z uśmiechem na ustach i rozpościera ocean jazzowych skojarzeń. Zaraz potem ów smyczek
uderza po strunach, następnie kroczy dostojnym pizzicato, a puzon z zamkniętą tubą rechocze porannymi serenadami.
W kolejnej części Portugalczyk sięga po preparacje, Włoch charczy i rzęzi
niczym gruźlik ze swoim ostatnim papierosem. Muzycy szybko łapią imitacyjny flow, a starszy z nich dopieszcza
narrację własnym głosem. Emocje rosną jak grzyby po deszczu. W czwartej części cello silnie brudzi swoje brzmienie, z
kolei puzon wydaje się lekki, wręcz rubaszny. Improwizacja gęstnieje i łapie intrygujący
posmak zapomnianej muzyki dawnej.
Na zasadzie kontrastu improwizacja piąta – trzaski, uściski,
spowolnione suplesy, preparacje i akcenty percussion,
znów komentowane puzonowymi zaśpiewami. Zgrzyty i parsknięcia, dwa strumienie
fonii, choć tak od siebie różne, lepią się w całość w mgnieniu oka. Opowieść
nabiera tempa i bystrej kompulsywności. A emocje wciąż na krzywej wznoszącej, albowiem
przedostatnia historia rodzi się z wiolonczelowych riffów i puzonowych okrzyków.
Free chamber znów kocha tu open jazz, znów ze wzajemnością! Tym
razem tempo zdaje się być dalece dostojne, wręcz rozmarzone, definitywnie
post-romantyczne. Gdy w końcu dynamika dopada muzyków, wpychają opowieść na
drobny szczyt, pełni niemal rockowego temperamentu, po czym topią ją w oparach czerstwego
baroku. Finał tej szybkiej ekspozycji śle nam kolejne preparowane pozdrowienia!
Puzon bucha suchym powietrzem, struny cello
skrzypią pod naporem wilgotnego smyczka. Muzycy roześmiani, dalece
szczęśliwi, pchają narrację na skraj ostatniego dźwięku.
Harri Sjöström & Guilherme Rodrigues The Treasures Are (Creative Sources,
CD 2019)
Na zakończenie dzisiejszej mini sagi rodzinnej Rodriguesów,
kolejny duet Guilherme (wiolonczela), tym razem poczyniony z fińskim
saksofonistą Harri Sjöströmem (sopran i sopranino). Muzycy spotkali się w 2018
roku, prawdopodobnie w Berlinie (obaj tam rezydują). Zagrali długi strumień
niezwykłych dźwięków, który na potrzeby płyty został podzielony aż na 20
miniatur, na ogół stanowiących nieprzerwany ciąg zdarzeń fonicznych (jeśli już
pojawia się mikro pauza, to trwa ona nie dłużej niż ułamek sekundy). Całość
tego efektownego przedsięwzięcia artystycznego (tytuł zobowiązuje!), to 52
minuty z sekundami.
Muzycy przestępując do tej dźwiękowej realizacji postanowili
dawkować nam emocje, nad wyraz delikatnie wprowadzać nas do jaskini dźwięków
mniej pokornych. Zaczynają wysokimi, czystymi frazami, śpiewnie, niemal melodyjnie.
Można nawet odnieść wrażenie, iż grają dźwięki wcześniej zaplanowane, a nawet zapisane
na kartce papieru. Bez trudu wszakże schodzą niżej na kolanach i szykują kilka bardziej
zabrudzonych fraz. Szczebiot saksofonu i poślizgi cello zdobią nam wiele początkowych fragmentów nagrania. To plejada
klasycyzujących form, które gotowe są jednak w każdej chwili eksplodować. Taka sugestia
wypływa już wprost z trzeciej części. Chwilami opowieść przypomina wrzask
zarzynanych piskląt, chwilami pisk kocich emocji. Jedno wszakże nie podlega dyskusji
– wszystkie dźwięki, jakie produkują artyści fantastycznie do siebie pasują,
łączą się w imitacyjne potoki piękna. Przypominają zabrudzony post-barok, który
nie unika post-romantycznych fantazji.
W okolicach szóstej części muzycy zaczynają sięgać po dźwięki
preparowane, ugniatać improwizację niczym ciasto na wysokokaloryczną pizzę. Sięgają
po ekspozycje dronowe, czasami nawet na siebie krzyczą, zdają się zbliżać do
akustycznego hałasu. Nie stronią jednak od barokowej nostalgii, a czasem
zgłębiają się w bardziej mroczne, tajemnicze miejsca (choćby w jedenastej, najdłuższej
części). Znów pełno w ich frazach śpiewnych melodii, a nawet średniowiecznych
punktów odniesienia. W części trzynastej na moment sięgają po post-jazzowe akcesoria,
ale zaraz potem powracają do meta barokowych
zagrywek. Na sam finał szykują nam jednak danie specjalne. W siedemnastej części
cello brzmi siarczyście niczym
psycho-rockowa gitara. Sopranino pełne trwogi wola o pomoc! Sekunda wystarczy,
by obie, jakże dalekie od siebie akcje foniczne złączyły się w jeden strumień
złych mocy, który zaczyna wyć do księżyca. Jeszcze tylko kilka akcentów percussion, kilka śpiewnych salw i
przyczajonych melodii. Ostatnia prosta, to krzyki i wrzaski, ale także pomruk
recenzenckiego entuzjazmu. Doskonałe nagranie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz